Z Małgorzatą Bień, wnuczką prof. Tadeusza Teodorowicza-Todorowskiego, architekta, wykładowcy akademickiego, współtwórcy Wydziału Architektury Politechniki Śląskiej, patrona pierwszej „Ławeczki znanych gliwiczan”, rozmawia Małgorzata Lichecka.

Była pani bardzo blisko związana z profesorem. 

Nim zaczniemy, muszę doprecyzować fakt, iż nie był to mój biologiczny dziadek, choć od zawsze traktowaliśmy go właśnie tak. Był kuzynem mojej babci. Po śmierci żony, Anny Madurowicz, długo nie mógł się pozbierać. A moja mama i tata, będąc tuż po studiach, szukali pracy. TTT zaproponował im przyjazd na Śląsk, bo tu o nią było najłatwiej. Rodzice zdecydowali, że tak, jadą, i zamieszkali u dziadka na osiedlu Karolinka. Wprawdzie mama nie jest jego biologiczną córką, ale dla mnie to zawsze był mój najprawdziwszy dziadek. Nie miał własnych dzieci i całą miłość przelał na mnie i moją siostrę. Mama wspomina, że kiedy jeszcze była w ciąży stawiał jej buty na kaloryfer, żeby wychodząc na dwór nie przeziębiła się, bo dziecku może się coś stać. Albo kiedy przemokła, prędziutko szykował miskę z ciepłą wodą. Pokochał mnie, zanim się urodziłam. A kiedy już byłam na świecie, wiem to od mamy i z dziadka twórczości, malował mnie i rysował dosłownie w każdej pozycji - jest mnóstwo takich rysunków czy szkiców. Uchwycił nawet momenty gdy mama zmieniała mi pieluszki. Dla mnie był dziadziusiem, u którego zawsze znajdowałam pocieszenie. Kiedy tylko rodzice mi czegoś ważnego dla mnie odmawiali, biegłam do jego gabinetu krzycząc, że „idę się do dziadziusia pożałować”. Był ostoją spokoju, wspierającą i czułą osobą.

Jego gabinet to było szczególne miejsce. Do pracy, wypoczynku, ulubiona część w domu. 

Był ogromny i pełen wielu różnych rzeczy: książek, akcesoriów kreślarskich, i rzeczy ważnych i nieważnych. To było takie magiczne miejsce, zaczarowany pokój. Często bawiłyśmy się tam z moją siostrą i wszyscy byli w szoku, że możemy bezkarnie buszować w królestwie TTT. Dziadek miał tam wiele różnych cennych rzeczy, a my to wszystko mogłyśmy wyciągać bez konsekwencji. Ten gabinet to było faktycznie jego najważniejsze miejsce, tam spędzał większość czasu i tam toczyła się większość naszych wspólnych chwil. Właśnie w tym gabinecie dziadek namiętnie oglądał programy z profesorem Janem Miodkiem. Był jego fanem. A potem tłumaczył mi tajniki i zawiłości językowe. Sam był wyczulony na poprawność polszczyzny i złościł się na błędy: na przykład kiedy w telewizji usłyszał „unikalny” krzyczał na cały dom, że unikalny to łatwy do uniknięcia, natomiast unikatowy to faktycznie szczególny. Języki, nie tylko polski, były jego pasją, był poliglotą znał ich kilka, a ich nauka nie sprawiła mu żadnych problemów. Języka Esperanto nauczył się mając ponad osiemdziesiąt lat!

Mówiła pani o śmierci żony profesora i jego głębokim smutku. Wydawało się, że to człowiek o silnej psychice.
Nie poznałam jej, zmarła kilka lat przed moimi urodzinami. On ją kochał całym sercem, to była wielka miłość i myślę, że nie ma takiego twardziela, którego nie rozbiłaby śmierć osoby, z którą był niemal w jedności przez tyle lat. Dziadek oczywiście funkcjonował normalnie, jednak zwyczajnie potrzebował pokrzepienia, towarzystwa. Potrzebował kogoś bliskiego, i dlatego moi rodzice zdecydowali się na tę przeprowadzkę do Gliwic.

Nie był typem samotnika, wręcz przeciwnie z jego relacji, czy też wspomnień przyjaciół, znajomych , studentów i studentek, sąsiadów i sąsiadek wyłania się obraz osoby szalenie otwartej na innych, ciekawej ludzi. Towarzyskiej. Poznałam pana profesora, rozmawialiśmy kilka razy na wernisażach, wpadał też do redakcji, i widziałam to od pierwszego naszego spotkania, że nie stwarzał barier w stylu: oto ja wielki twórca. 

U nas w domu często bywali goście, z sąsiadami także żył w dobrych stosunkach, zresztą na osiedlu Karolinka mieszkało wielu ludzi z politechniki, to była też taka lwowska enklawa. Pamiętam te przyjęcia: lubił towarzystwo, przygotowywał różne niespodzianki – a to wiersze, a to performance, lubił być duszą towarzystwa i to potrafił, a co ważniejsze nie robił tego w sposób nachalny.

Czy dziadek opowiadał o swojej pracy, o architekturze, co robił wcześniej, we Lwowie? 
Opowiadał dużo o tyskim osiedlu A. Pamiętam, że zabrał nas tam z siostrą na wycieczkę. Opowiadał nam jak to się robi, jak stawiać kreski, do czego służą te różne przyrządy z jego biurka, pokazywał swoje projekty. Bardzo chciał żebym studiowała architekturę, ale wybrałam inny kierunek. Czasami żałuję, że nie spełniłam jego marzenia... Niewątpliwie zaszczepił w nas wrażliwość na architekturę, sztukę, miał duży wpływ na nasze dzisiejsze poczucie estetyki. Jego postać tak zafascynowała moją córkę, że już planuje dostać się do liceum akademickiego i marzy jej się architektura. Widocznie jego marzenie musiało przeczekać do następnego pokolenia. A ja mam nadzieję, że córka wytrwa w swoim postanowieniu.

A spacery po Gliwicach śladem obiektów TTT? 
Szczerze, najbardziej pamiętam te z i do szkoły, bo dziadek mnie często do niej zaprowadzał i z niej odbierał. Zagajał nauczycieli, żartowali, a ja zazwyczaj musiałam cierpliwie odczekać dłuższą chwilę. Nasze powroty do domu były więc długie, ale podobało mi się to. Pamiętam nasze wyprawy na wernisaże - chodziliśmy na nie całą rodziną, chętnie deklamowałam tam wierszyki, śpiewałam piosenki, czułam się wtedy ważna. A potem wracaliśmy autem do domu. Całe pachniało kwiatami, bo dziadek na tych wernisażach zawsze dostawał mnóstwo bukietów.

Był takim najzwyklejszym dziadkiem.
Ku zaskoczeniu wielu osób. Bo jego przyjaciele obawiali się, że nie zniesie płaczącego całymi nocami noworodka. Artysta do tworzenia potrzebuje ciszy i spokoju, a małe dziecko totalnie mogło rozbić jego rytm. Ale on się tym niemowlakiem rozkoszował, potrafił wykazać się niezwykłą wręcz cierpliwością i tolerancją. Naprawdę nie pamiętam, żeby kiedykolwiek podniósł na mnie głos, a wyprawiałam bardzo różne rzeczy.

Pan profesor był strojnisiem, lubił się dobrze ubierać. Dr Ryszard Nakonieczny z Politechniki Śląskiej opowiadał mi o słynnym białym garniturze, w którym pani dziadek podróżował autobusem do Tychów, w latach 70. musiał faktycznie wyglądać ekstrawagancko. 
Najbardziej lubiłam dziadka w miękkiej flanelowej piżamie, bo wtedy mi się najmilej do niego tuliło. Miał kolekcję kolorowych apaszek i wzorzystych much, więc kiedy je nosił, na pewno się wyróżniał. Zdarzało się, że byłam zakłopotana tym jego wyróżnianiem się, ale to było miłe odczucie. A biały lniany garnitur? Kojarzę go ze zdjęć, ale w moim rankingu piżama zdecydowanie wygrywała.

Który przedmiot z dziadkowego pokoju był dla pani zakazany, w tym sensie, że nie bardzo można było go ruszać.

W gabinecie nie było rzeczy zakazanych, mogłam tam robić wszystko. Najbardziej lubiłam bawić jego maszyną do pisania.

Profesor miał swoje zasady. Także te dotyczące codziennych spraw. 
Miał stały rytm dnia: wstawał wcześnie rano, brał lodowaty prysznic, mył się ryżową szczotką, ćwiczył, rozciągał się, trenował na rowerku – czasami budził mnie ten szum. To była jego autorska metoda na zdrowie, którą nazywał AkuTaTeTo. Jadał o stałych porach, podwieczorek zawsze przy Teleekspresie, a potem kładł się na półgodzinną, nigdy dłuższą, drzemkę. Był szczerym, prawym człowiekiem, żył w czasach, w których łatwo było zaprzedać duszę, nie należał do partii i nigdy nie chciał się do niej zapisać, miał swoje zdanie. Często mówił nam, że kiedy dzieje się coś złego, trzeba to traktować jako dar od losu, bo w alternatywnej rzeczywistości mogłoby być gorzej.

Jak wyglądały ostatnie lata profesora? 
Był zadbanym staruszkiem w dobrej formie, dożył 94 lat. Niestety, któregoś dnia wywrócił się i mocno się potłukł. Po tym incydencie zaczął powoli gasnąć. Ale był przy tym bardzo pogodny. Pewnego dnia zjadł śniadanie i zasnął, by już się nigdy nie obudzić. To była spokojna śmierć, tak jakby wszechświat chciał mu się odwdzięczyć za to, że był jego kolorowym ptakiem.

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj