Ingemar Klos kocha Żernicę bez opamiętania. O swojej rodzinnej miejscowości może opowiadać godzinami. Zna jej legendy przekazywane przez pokolenia. Urodził się tam 55 lat temu i mieszka do dziś. To on był pomysłodawcą reaktywowania w tej podgliwickiej wsi konnej procesji wielkanocnej. Penetruje, jeździ i szuka świadectw historii miejsca, które jest mu tak bliskie.
    
Człowiek wrażliwy. Kiedyś chciał studiować na akademii sztuk pięknych, ale nic z tego nie wyszło. Pozostała w nim jednak miłość do sztuki. Maluje, rzeźbi. Najbardziej pociąga go historia. 

- Nic się nie dzieje przypadkowo – mówi. - To zamiłowanie zawdzięczam starszym mieszkańcom Żernicy. Lubiłem słuchać ich opowiadań, legend. Jedna z nich tak mnie wciągnęła, że potraktowałem ją arcypoważnie i kto wie, czy nie będzie szczęśliwego finału. Chodzi o dzwony z kościoła w naszej wsi. Legenda mówi, że pierwotnie wisiały w pobliskich Nieborowicach, w świątyni spalonej w okresie wojen husyckich lub wojny trzydziestoletniej. Po kilkudziesięciu latach znalazła je w ziemi dziewczynka wypasająca świnie. Powiedziała o swoim znalezisku dorosłym, którzy dzwony odkopali i zamierzali zawieźć do kościoła w Gliwicach. Zaprzęgnięte do wozu konie nie chciały jednak ruszyć. Posłużono się wołami - te dojechały jedynie do Żernicy i... stanęły. Uznano to za znak i dzwony zawieszono ostatecznie w budowanym kościele w naszej wsi. Tyle legenda. Ja chciałem ją usadowić historycznie. Zacząłem szukać. Okazało się, że wszystko się zgadza. Nasz kościółek był budowany właśnie w okresie wspomnianych wojen. Dowiedziałem się też, że dzwony zniknęły w czasie II wojny światowej, kiedy hitlerowcy potrzebowali materiałów na cele militarne i nakazali ściąganie dzwonów w wielu niemieckich parafiach, w tym w Żernicy.

Klos przygotowuje publikację historyczną na ten temat. Spisał opowieści „starzyków”, ale poszperał też w dokumentach. Okazało się, że żernickie dzwony – Michał i Jadwiga - nie zostały przetopione na działa.

- Znalazłem je w niemieckim Schwarzenbeku – informuje z radością. - Byłem tam i widziałem. Rozpłakałem się, kiedy je przytuliłem. Jest szansa na ich odzyskanie. Nie odnalazłbym ich, gdyby nie opowieści Rafała Twardawy, nieżyjącego ojca mojego kolegi, który był świadkiem zdarzeń wojennych. Najważniejsza w tej sprawie jest jednak postać naszego byłego księdza proboszcza, który rezydował w Żernicy w latach 40. XX w., Ernesta Kieslinga. W 1948 roku władze komunistyczne wypędziły go z Żernicy, pojechał do Niemiec i tam umarł. Wcześniej jednak odnalazł nasze dzwony w magazynie portowym w Hamburgu i zawiesił je w kościele w Schwarzenbeku. Krótko przed śmiercią napisał, że chciałby, aby wróciły do swojej ojczyzny. Rozpoczęliśmy starania o ich przejęcie, ale sprawa jest bardzo delikatna i wymagająca czasu.

Kiesling jest inspiracją dla Klosa. Ksiądz pisał - od 1943 roku do momentu wypędzenia - kronikę. Pan Ingemar ma jej kopię, ale niepełną, szuka oryginału. Twierdzi, że jest na tropie. Ma za to książkę księdza  „Utracone dziedzictwo Heinicha Angermanna”. Tytułowy bohater był pierwszym sołtysem Żernicy. Autor opisuje historię swojej górnośląskiej ojczyzny. Kiesling wspomina również o popularnych przez wieki na Śląsku konnych procesjach wielkanocnych. O spotkaniach ostropskich i żernickich na pobliskich polach i o tym, jak w 1948 roku, po wojennej przerwie, postanowił z sołtysem w Ostropie reaktywować wspólną procesję.

W jednej z pobliskich miejscowości doszło do niecodziennej bitwy. Komuniści, wydaleni z Francji, którzy zamieszkali tam, wyszli naprzeciw konnym z bronią, kijami i widłami. Uczestnicy procesji nie wystraszyli się i z krzyżami oraz chorągwiami przeszli do natarcia. Obyło się bez ofiar śmiertelnych, ale rannych było wielu. Zarówno po stronie obrońców krzyża, jak i ateistów. Walczyło łącznie ponad pół tysiąca osób. Księdza Kieslinga i proboszcza z Ostropy ówczesne władze za karę wydaliły z Polski.

- Ta historia stała się dla mnie inspiracją – mówi Klos. - Postanowiłem działać, tym bardziej że ja i moje córki jeździmy konno i uczestniczyłem w kilku takich procesjach w Ostropie oraz Pietrowicach Wielkich. Inna rzecz, że Żernica przez wieki słynęła z hodowli koni. Nawet strumyk, który u nas płynie, nazywa się Rumakowy.

Klosowi udało się namówić kilka osób i w 2014 r. zorganizował pierwszą procesję w Żernicy. Inicjatywę wsparła gmina i w 2016 zaroiło się w Żernicy po raz trzeci od koni oraz bryczek.

Dla Klosa jego mała ojczyzna – heimat - to także pamięć o niewinnych ofiarach. Wraz z mniejszością niemiecką był inicjatorem posadowienia na żernickim cmentarzu pomnika poświęconego Ślązakom deportowanym do sowieckich kopalń. 

(san)    

Foto: Agnieszka Górecka
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj