Minister Czarnek podaje, że dopiero 10 proc. ukraińskich dzieci zapisało się do szkół. W Gliwicach, w chwili pisania tego tekstu, naukę podjęło już 600 młodych uchodźców, a liczba ta rośnie z dnia na dzień. Wielu z nich jest przestraszonych, wycofanych. Są też i tacy, którzy z dziecięcą ciekawością podchodzą do nowego życiowego doświadczenia. W większości nie znają języka polskiego, co utrudnia im zaprzyjaźnienie się z nowymi kolegami i koleżankami, uczniami gliwickich szkół, którzy przyjęli ich ze szczerą sympatią i troską.

Wania, Polina, Angelina, Rusłan, Nazar

Póki co, trzymają się razem. Pomagają sobie, tłumacząc polskie słowa, gdy jedno rozumie, a inne nie. Gwar powodowany przez ciekawskich rówieśników, którzy zaglądają przez szybę drzwi biblioteki, próbując na swój nastoletni sposób zaznaczyć swoją obecność, prowokuje śmiech moich młodych ukraińskich rozmówców. Śmieję się z nimi. Dziecięca radość, niemal beztroska.
Angelina jest piękną, długowłosą nastolatką. Chodzi do 7 klasy. Ma przewagę nad swoimi krajanami – od 1,5 roku uczyła się języka polskiego. Pięknie i sprawnie nim włada.
- Na początku było ciężko. Bardzo się denerwowałam, ale teraz normalnie – mówi dziewczyna. Wyznaje, że nie ma jeszcze bliskich koleżanek, ale z wszystkimi rozmawia, pomagają jej. Polska szkoła niewiele różni się od ukraińskiej, choć tam na przerwach mogli pozostawać w szkole i korzystać z telefonów. Tutaj tego nie wolno. – Byłam ciekawa, jak tu jest – mówi z nieśmiałym uśmiechem.
- Wania albo Iwan – przedstawia się kolejny z moich rozmówców. Obok niego siedzą Rusłan i Wład. Chodzą razem do 6 klasy, ale nie znali się wcześniej. Łatwiej im, bo mogą rozmawiać w klasie w swoim języku. Ale podoba im się tu wszystko – przyznają zgodnie. Od nauczycieli, po uczniów i lekcje.
Mój wzrok przyciąga najmniejszy z chłopców. Ma spuszczoną głowę, wydaje mi się, że zaraz polecą mu łzy. To Nazar, uczeń 1 klasy. Bardzo tęskni za swoimi kolegami. Nieudolnie próbuję go pocieszyć, bo w czysto matczynym porywie instynktu, chciałabym go przytulić, powiedzieć, że będzie dobrze.
- Nazar, pomyśl, że to taka przygoda. Przygody zawsze są trudne, ale kończą się dobrze – mówię do niego cicho. Kiwa głową, oczy się szklą. Myślę ze złością o tym, kto wycisnął łzy z tych dziecięcych oczu. Oczu małego Nazara i innych podobnych do niego dzieci.

Szkoła mojego dzieciństwa

Nie bez powodu na rozmowę z dziećmi wybrałam SP11 na Ligocie Zabrskiej. To MOJA podstawówka. Tu dorastałam, grałam w gumę na tym podwórku, schodziłam po schodach ze skręconą nogą, sprzedawałam pączki w szkolnym sklepiku… Korytarze i klasy pełne wspomnień! Również tych mniej przyjemnych. To był czas przed przemianami… Zimna wojna. Uczyliśmy się w szkole o tym, co zrobić, jak spadną na nas bomby jądrowe. Żyliśmy w jakimś potencjalnym zagrożeniu wojną, ale widzieliśmy ją tylko na obrazkach. Lub znaliśmy z opowiadań z II wojny światowej, bo wciąż aktywne było pokolenie tych, którzy ją przeżyli.
Po tych trudnych lekcjach gwarnie wybiegaliśmy na podwórko, a przekazane nam informacje powoli nikły we mgle, stłumione najważniejszymi problemami wieku dziecięcego. Wierszowana wyliczanka ustawiała kolejność gry w gumę lub w klasy. Trzeba było się starać, żeby wygrać i nie zaliczyć skuchy…

Martyna, Kacper, Zuzia

W SP11 obecnie bardzo prężnie działa samorząd uczniowski. Niedawno Martyna zorganizowała marsz poparcia, który przeszedł ulicami Ligoty. Niebiesko-żółte kolory przypominały o tym, że młodzież z Gliwic solidaryzuje się z ofiarami agresji Putina.
- Chcieliśmy Ukraińców wspomóc duchowo. Jesteśmy za młodzi, żeby zarabiać i wysłać pieniądze. Ale chcieliśmy pokazać, co czujemy – wyjaśnia dziewczyna.
Bardzo zaangażowany w pomoc jest również Kacper, którego dyrektor żartobliwie nazywa swoją prawą ręką.
- Pomagam, jak mogę. Odprowadzam dzieci z Ukrainy do klas, staram się, żeby zostały miło przyjęte. Żeby zapomniały o tym, co tam się działo. O tym, co nieprzyjemne – mówi chłopak, zawieszając głos, jakby wolał nie nazwać rzeczy po imieniu.
Chwilę później trafiam do klasy, do której obok mnie zawitała prawdziwa wiosna. Wszak to 21 marca! Dzieci mają na głowie wianuszki z kwiatów, pięknie ozdobione kapelusze. Rezolutna Zuzia opowiada o tym, jak przyjęli swoich kolegów.
- Daliśmy im mnóstwo prezentów. I każdy z nas miał plakietkę ze swoim imieniem napisanym w języku polskim i ukraińskim – mówi z przejęciem. Pytam, czy trudne są ukraińskie litery. Dzieci niemal jednogłośnie wykrzykują, że bardzo.

Dzieci z każdym dniem przybywa

Z dyrektorem Wojciechem Kijewskim od kilku dni jestem w kontakcie. Mówił o 12 dzieciach, w dniu, w którym pojawiam się w szkole, jest ich już 14. Godzinę po wyjściu otrzymuję informację – we wtorek ma dojść kolejny młody uchodźca.
- Wszyscy jesteśmy bardzo zaangażowani w to, żeby im pomóc – wyjaśnia. – I uczniowie i samorząd szkolny, Rada Rodziców – wylicza. – Wyposażamy dzieci w ramach akcji „plecaczek”. Uczniowie z Ukrainy, którzy przychodzą do nas mają pełne wyposażenie, a także własne szafki. W tym tygodniu rozpoczynamy także naukę języka polskiego – podkreśla dyrektor.
W sobotę odbyło się robocze spotkanie z Radą Dzielnicy i Radą Rodziców. - Doprecyzowaliśmy tę pomoc, w tym kwestię opłacania obiadów, czy szukania sponsorów. Ustaliliśmy, że zostanie zorganizowane spotkanie z rodzicami dzieci ukraińskich z tłumaczem, żeby opowiedzieć im o szkole, o tym czego oczekujemy, jak będziemy działać i ich wspierać – dodaje Kijewski.
To, co dzieje się w tej chwili, dyrektor nazywa pospolitym ruszeniem, ale podkreśla, że wszyscy wykazują ogromną wolę, żeby zaopiekować się małymi uchodźcami.
- Widać, że z wielką traumą do nas przychodzą. Duże wycofanie, strach w oczach. Oczywiście, może to także wynikać z tego, że to dla nich nowe otoczenie, nowa szkoła, ale bez wątpienia nie jest im łatwo. 

Adriana Urgacz-Kuźniak
 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj