Jest czas wojny. Choć nie ma ostrzałów, nie spadają bomby. Wojna jest w gościach, udzieliła się gospodarzom. Szczególnie tym, z pierwszych linii. Piszę w liczbie mnogiej, bo pierwszych linii jest kilka. Na każdej - grupy wolontariackie, a w nich kobiety, moje bohaterki.

Dzień dobry, jak się masz? Co potrzebujesz? Dobrze spałaś? 

- Czerwone szpilki?!
- Były też suknie ślubne i wieczorowe – Agnieszka Jagła przesuwa się w przejściu robiąc miejsce kobiecie z poduszką.
W magazynie są setki ubrań, butów, wózków dziecięcych, koców, poduszek zabawek, pościeli. Wszystko posortowane, ułożone w stosiki, poukładane na półkach, porozwieszane. Można brać co, kto uniesie. Gości z Ukrainy na razie niewielu. Jest po 10.00, więc punkt w Arenie dopiero się otworzył. Popołudniu ruch będzie większy. Na początku wojny Agnieszka myślała, może naiwnie, że nie będzie to tak psychicznie obciążające. Przecież mieli wydawać tylko paczki. Nic z tego. Mają tu wojennych uciekinierów, słyszą ich historie, ucząc się siebie w błyskawicznym tempie, także językowo, trochę przez translatora, trochę na migi: „dzień dobry, jak się masz, co potrzebujesz, dobrze spałaś”. Agnieszka widzi siebie w takiej sytuacji: nagle musi uciekać z dziećmi, w nieznane i z niczym. I stanąć do kolejki w obcym kraju. Dlatego jest tak trudno, a najgorzej było tuż po otwarciu punktu, kiedy niemal w każdej kobiecie z dziećmi widziała siebie. Mąż bardzo ją wspiera, zajmuje się domem i dziećmi, wieczorem przyjeżdża po Agnieszkę do punktu, albo ktoś ją podrzuca domu. Bo ona nie ma prawo jazdy.

Jak z Gliwic do Krakowa 

„Zarządzanie operacyjne” czytam na stronie stowarzyszenia GTW. Tym na co dzień zajmuje się Jagła, współzałożycielka, wiceprezeska stowarzyszenia, koordynatorka wolontariuszy, która za swoją działalność otrzymała nagrodę prezydenta miasta „Koordynator Bliski Wolontariuszom”.
25 lutego zaczęła od przeglądania fb. Taki ma nawyk, bo lubi wiedzieć co się dzieje w Gliwicach. Zobaczyła posty grupy Gliwice z Ukrainą, napisała tam w imieniu GTW. Że są i pomogą. Odezwała się Ania Kolasińska z Centrum Inicjatyw Społecznych. Jagła pojechała tam i wspólnie zaczęły tworzyć bazę wsparcia. A po kilku dniach GTW organizowało miejską zbiórkę. Najpierw przyszło 200 osób, potem 500, dziś sytuacja powoli się normuje. W punkcie w Arenie stale pracuje 25 wolontariuszy, ale przychodzi ich więcej, bywa że całe klasy. Jagła jest jedną z czterech osób, która wszystko w punkcie koordynuje.
Wstaje wcześnie rano, młodsze, dwuletnie dziecko odprowadza do żłóbka, starsze, siedmioletnie, do przedszkola. O 7.00 zaczyna się praca: sprawdzają jakie paczki przyszły, wysyłają sms, porządkują produkty, dokumenty, raporty. Od 10.00 przychodzą rodziny, jedni dopiero po wsparcie, inni już po odbiór paczek przygotowanych przez wolontariuszy. Codziennie jest na nogach po 15 godzin, przez pierwszy tydzień nie jadła, niewiele piła, a po powrocie do domu jeszcze siadała do papierkowej roboty. Przemierzając codziennie sale z darami przeszła już chyba dystans jak z Gliwic do Krakowa, a może nawet dalej. W czarnych, uniwersalnych, bardzo wygodnych półtrampkach. Butach na każdą okazję, bo w takich brała też ślub.

Bardzo piękny rysunek 

Szczególne wrażenie robią na niej dziecięce buciki. - Ci ludzie nie mają nic. Nic. Choćby łyżki do zupy... nigdy byśmy nie pomyśleli, że może nam życie uratować taka łyżka. No bo co z tego, że dostajesz jedzenie, jak nie ma czym tego zjeść. Apelowaliśmy o te łyżki. I dostaliśmy ich mnóstwo – Agnieszka opowiada o kobietach z dziećmi (chusteczka idzie w ruch), które nie wiedzą nic o miejscu, kraju, dokumentach, nie wiedzą czy będą miały gdzie spać i kim jest ta kobieta, która wita się z nimi serdecznie i wyciąga rękę z jakimiś papierami. Więc najczęściej przychodzą z polskimi rodzinami.
Pytam, czy po tych trzech tygodniach jest lepiej. - W nocy przynajmniej mi się to wszystko nie śni. To chyba lepiej, prawda? Ale wystarczy jedno spotkanie i wraca – mówi Jagła. Jak wtedy, gdy pojawiła się mama z małą dziewczynką, która podarowała Agnieszce bardzo piękny rysunek.
Jednego dnia potrzeba więcej konserw, innego podpasek higienicznych
Zapotrzebowanie jest jak morska fala, przychodzi i odchodzi. Kiedy zaczynali, wszyscy przynosili wszystko. Teraz mają system, a przynajmniej starają się go mieć. Raz napisali na FB prośbę o jedzenie, bo go brakowało, potem skończyły się środki higieniczne, więc kolejny apel i już ich pełno na półkach. Na liście zawsze są dania gotowe, konserwy, mleko, cukier, kawa, dżemy, dezodoranty, szampony, płyny do mycia ciała.

Koncert był piękny, a ja myślami przy wojennej grupie

Wiedzieli, że będą uchodźcy. Niezależnie od tego czy wojna wybuchnie. Ludzie już się zjeżdżali i potrzebna była integracja. Dopinali więc projekt „Spotkania z sąsiadami – dla Polaków i Ukraińców”. Na 24 lutego, w Centrum Inicjatyw Społecznych, zaplanowali spotkanie by, już szczegółowo, nakreślić działania. Tego samego dnia wieczorem wybierali się na koncert z okazji dnia chorych na depresję, ale wszystko zawirowało. Dlatego Alicja Losza poszła na koncert, jej mąż Leszek na spotkanie wojenne. - Koncert był piękny, a ja myślami byłam przy tej wojennej grupie, gorączkowo zastanawiając się, co się tam dzieje – Losza zaraz po koncercie pobiegła na Barlickiego. Tam punkt już działał, a do ich ukraińskiej ekipy telefony dzwoniły non stop, mieli więc informacje o wojnie z pierwszych rąk.
Swoją pracownię (w której na co dzień prowadzili warsztaty), salę nr 9, tę pod ich siedzibą na parterze budynku przy Barlickiego 3, na szybko przekształcili w call center i punkt zbiórki. Przerzucili sprzęt, dodatkowe telefony, co kto miał. No i zgłaszało się do nich mnóstwo wolontariuszy, a darów w pewnym momencie zarówno w pracowni, jak i w biurze było po sufit. - Wszystko było tak bardzo surrealistycznie jednak bardzo realne. Nie wyszliśmy dobrze z jednego kryzysu, a tu następny - Losza wspomina, że wtedy skupiali się na gaszeniu bieżących pożarów. Nie było czasu żeby się nad czymkolwiek zastanawiać. To przyszło później. Tak, jak niepewność i dręczące pytanie: czy podołają?

Jeśli potrzeba mieszkania dla jednorożca, znajdą je 

Telefony w obu rękach non stop dzwoniły. Odrywali się na chwilę od jednego, żeby do drugiego rzucić kilka zdań i potem znowu do pierwszego. Od świtu do północy. Na Studziennej, w punkcie informacyjnym, cały czas pytania i prośby: o pomoc, transport, PESEL, pracę, szkołę, tłumaczenie. Dzwonią Polacy i Ukraińcy. A w CIS śmieją się, że mają ekipę do zadań specjalnych: jeśli potrzeba mieszkania dla jednorożca, znajdą je.
Pierwsze dni były bardzo wyczerpujące, każda osoba do pomocy ważna, bo w czasie gdy ktoś odbierał telefony, inny lub inna mogła odetchnąć, wysikać się, zjeść cokolwiek, zadzwonić do domu. Albo zwyczaje się wyłączyć. Losza przez pierwszy tydzień wojny odpowiadała za grafiki wolontariuszy. Ślęczały nad nimi z koleżanką i był to majstersztyk czasowo – logistyczny. Choć byli tacy, których nie dało się przegonić na odpoczynek. Bo przecież telefon dzwonił i trzeba odebrać.
Od samego początku byli nastawieni na to, że potrzebują osób dwujęzycznych, żeby w ciągu dnia była jedna potrafiąca rozmawiać po ukraińsku. W tej chwili zespół konsultacyjny stanowią głównie osoby dwujęzyczne.
Ala jest teraz trochę na drugiej linii, bo prowadzi księgowość stowarzyszenia. Nikt nie odroczy im sprawozdania projektu. Z wykształcenia jest pedagogiem, na co dzień w CIS trenerką kreatywnego myślenia. Jej prywatny telefon od początku wojny był do kontaktu z wolontariuszami, ma też biurowy. Dziś prywatny już tak nie dzwoni, służbowy wręcz przeciwnie. Często słyszy pytania po ukraińsku, dlatego przygotowała sobie ściągę – karteczkę ze zdaniem napisanym fonetycznie. Miałam okazję przekonać się, że zdanie działa.

Życie domowe nie istnieje 

Rano Losza zajmuje się sprawami biurowymi w małym pokoiku na Barlickiego, kiedy skończy idzie do punktu na Studzienną 6, który jest czynny do 20.00, jednak po tej godzinie telefony wciąż dzwonią. O 22.00 i 23.00. Więc ekipa wolontariacka zostaje często do północy. Potem do domu, żeby się przespać, wrzucić ciuchy do pralki i od rana to samo.
W lewym uchu kolczyk niebieski, w prawym żółty
- Noszą je wszystkie nasze dziewczyny z punktu - mówi Ala. A ja pytam, co ją w tej pracy napędza. - W organizacjach działam od 20 lat, pomaganie jest jak odruch, naturalne. Najważniejsze natomiast poczucie, że dołożyło się malutką cegiełkę, sprawiająca, że na tym świecie może być choć trochę lepiej – mówi.

Za nogi z dworca będą nas wyciągać 

- Zadzwonię za dziesięć minut, bo mi tu naleśniki dla ludzi przywieźli – Ewa Domaradzka przeprasza i szybko się rozłącza. O 19.00 zaczęła swój codzienny dyżur na gliwickim dworcu. Podobnie, jak kilkanaście innych osób, dba by uchodźczynie zaraz po wyjściu z pociągu poczuły, że są pod dobrą opieką.
Domaradzka usłyszała o wolontariuszach przeganianych przez ochronę kolei. Chcieli tylko podać wodę ludziom będących od czterech dni w podróży. - Bo pierwsze co do nas wołają po wyjściu z wagonów, to „piti dajte” – mówi Ewa. Dziesięć dni temu wsiadła w auto, pojechała na dworzec i przekonała się na własnej skórze, jak bezwzględni są służbiści z kolei. - Krzyczeli, że nas za nogi będą z dworca wyciągać - walczyła, była stanowcza, wykłócała o wszystko, ale przegonić się nie dali, a poryw serca zmienił się w zorganizowaną i dobrze przygotowaną grupę.

Kartka z polskim adresem do kosza 

Domaradzka: Opowiem, jak tu działamy. Ci co wysiadają z pociągów to w 95 procentach kobiety i dzieci. Mają jakieś telefony na kartę, ale Ukraińską, więc nigdzie w Polsce nie zadzwonią. Punkty informacyjne w Gliwicach są czynne najwcześniej od 9.00, najdłużej do 20.00. A największe problemy - wieczorem i w nocy. Wojenni podróżni bardzo wyczerpani, kobiety mają odparzone ręce od trzymania, godzinami, dzieci na rękach, więc kremy są takim naszym powitalnym prezentem. Tych, którzy przyjeżdżają w nocy, pytamy, czy chcą do noclegowni na Żwirki i Wigury, jeśli tak, kierujemy ich tam. Są też uchodźczynie z konkretnymi adresami, przeważnie na jedną noc, im też pomagamy. Z taksówkarzami uzgadniamy ceny, dajemy własne pieniądze albo sami zawozimy. Dziś dwie panie z dziećmi do miejsca noclegowego w Łabędach przy Kanałowej. Nie miały szans się tam dostać, bo w dzień jest mało kursów autobusów, w nocy nic. Znają tylko cyrylicę, więc te karteczki z polskimi adresami do kosza można wyrzucić.

Wafelek... na cztery dni 

Na początku rozkładali się po partyzancku, na posadzce, potem już na stolikach. I zapraszali na poczęstunek. Ciepła kawa, herbata, jeśli ktoś chciał, zupa, a dla tych, co podróżowali dalej - prowiant. Pakieciki zanoszą też do pociągów – soczki, woda, dwie lub trzy bułki. Konduktorzy są różni. Jedni sami wyciągają ręce po te ich pakunki i podają do wagonów, inni rzucają zniecierpliwieni „no przecież mają co pić i jeść”. A kiedy jedna z wolontariuszek zapytała „a co”, usłyszała „wodę i wafelka”.

Tu akwarium 

Domaradzka na dworcu jest codziennie. Dzielą się dyżurami. Wszystko jest dobrze zorganizowane. Nikt tu nie śpi, nikt nie przebywa, poza tymi, którzy potrzebują gdzieś przejechać, nikt się o nic strażników nie pyta, wszyscy są zaopatrzeni i poinformowani. Wolontariusze siedzą tak długo, aż nie odjedzie ostatni skład dalekobieżny, ten na Świnoujście. - Kolej w Gliwicach już trochę zrozumiała po co to wszystko, dziś jeszcze próbowali mnie ustawiać, ale ja sobie na to nie pozwoliłam, bo dobrze wiem, co mu tu robimy – mówi pani Ewa, która przeszła przyspieszony kurs prawny i żartuje, że stała się kolejową ekspertką.
Od piątku mają… akwarium, czyli punkty uruchomiony przez miasto w jednym z nieczynnych lokali. - Pomyślałam, Boże nareszcie się wyśpię, bo dzień w dzień do domu wracam po 2.00, a wstaję koło 7.00. Niestety, punkt nie jest całodobowy, działa tylko do 1.00 w nocy, a szkoda – dodaje Domaradzka.
Wyobraża sobie siebie podczas takiej ucieczki. - I wie pani co, mam nadzieję, że trafiłabym na takie osoby, jak my tutaj w Gliwicach, na dworcu.

Telefony zawsze przy sobie

Wiedziała jedno: jadą uciekinierzy i potrzebują schronienia. Nie jutro, teraz. W niedzielę rano siadała w piżamie przed laptopem i w tej piżamie w nocy kładła się spać. Ale wszystkim znajdowała lokum.
W początkach wojny telefony zaczynały się o 7.00 rano, kończyły grubo po 23.00. Jej zespół pracował w biurze od 8.00 do 20.00. Gdy dzwoniono w nocy, szukała miejsc, wiedziała też, które rodziny mogą przyjąć ludzi od ręki, nawet o 2.00. Bardzo wspierała ją rodzina. Ale po 10 dniach takiej pracy przyszło ogromne zmęczenie, na granicy wyczerpania.
Dziś fala mieszkaniowa odpadła, bo miasto udostępniło swoje zasoby, ale jest boom na wynajem – mieszkania rozchodzą się niczym świeże bułeczki. Kiedy pojawia się oferta, w minutę znika. Ci, którzy przyjęli uchodźców, i sami uchodźcy, chcą również uporządkować swoje sprawy, więc na szczycie zadań przygotowywanie umów. - Teraz przychodzą do mnie głównie takie osoby, bo goście z Ukrainy często zostają na dłużej – mówi Patrycja Szafraczyk, właścicielka biura nieruchomości Szafarczyk.

Nie wiem co będzie jutro, sama nie czuję się do końca bezpiecznie

Poznała setki ludzi. Najpierw przez telefon, teraz osobiście, kiedy przychodzą popisywać umowy. Ma w głowie te wszystkie historie, jednak nie sposób je opowiedzieć. Może kiedyś, może po wojnie.
- Musimy bardzo mocno teraz ludzi edukować, szczególnie w kwestii nieruchomości, z najmami, jak podpisać umowy. To jest dla mnie ważne, a moje biuro będzie współpracować w tej kwestii z CIS. Gliwice są już bardzo mocno zapełnione i czas pomyśleć o tym, żeby kierować uchodźców dalej, gdzieś gdzie jest dla nich miejsce. Może ten czas ciężkiej pracy był dla mnie dobry, bo głowa nie myślała że zagrożenie już tuż tuż. Mam wszystko o czym mogłam marzyć, a teraz chciałabym tylko, żeby konflikt nie przeszedł na polską stronę.

...jaki tu u was spokój... 

Stoję w kolejce do baru. Przede mną dwie osoby. Przesuwam się machinalnie, nabierając coś do pudełek. Dziś wynos. Nie chce mi się nic pichcić. Przy kasie znajoma twarz. Pani Olena. Pracuje tu od trzech lat. Znamy się z widzenia. Podaję pudełko, uśmiecham się, mówię „dzień dobry”. Pani Olena też się uśmiecha. Pakuje do siatki mój obiad. „Jaki tu w Was spokój”, odpowiada, i patrzy gdzieś nad moją głową.

Małgorzata Lichecka
 

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj