Jedna z jego ulubionych fotografii przedstawia gościa w kraciastej koszuli. Otwiera okno na korytarzu w pociągu i cieszy się sierpniowym zachodem słońca. Skład jedzie powoli, powietrze go owiewa. Tego nie zobaczymy na fotografii, ale przecież wiemy, jak to jest podczas podróży.    
Z Michałem Szlagą, nie tylko o fotografii, rozmawia Małgorzata Lichecka. 

Kiedy zaczęła się "Polska"?

Byłem w Gdańsku, na imprezie, trochę podziemnej, półlegalnej, w miejscu, które nawet trudno określić. Była tam grupka ludzi, sześć może siedem osób. Dwie się całowały, reszta siedziała. Zrobiłem zdjęcie tej parze. Był rok 2004. Jeszcze sobie tego nie uświadamiałem, ale to właśnie tak wystartowała „Polska”.

Pozwolili się fotografować?

Nim odpowiem na pani pytanie, muszę coś wyjaśnić. W zestawie początkowym mojego projektu znalazło się ponad dwa i pół tysiąca fotografii. Na wystawie w Muzeum w Gliwicach/Czytelni Sztuki pokazujemy trzysta. Tym cyklem rządzi zupełnie inna metoda niż moją pracą zawodową, kiedy ludzi głównie portretuję, jestem więc widoczny. Podobnie w projekcie "Stocznia" – tu posługiwałem się bardzo dużym, ciężkim sprzętem wielkoformatowym, wymagającym rozstawiania. W pewnym momencie poczułem, że potrzebuję odskoczni.  Ciągle mnie gdzieś wysyłali, dużo podróżowałem i miałem wrażenie, że tracę czas. Choć pustka była wkalkulowana w służbowe wyjazdy, stawała się nie do zniesienia. Pomyślałem: ”warto zabierać aparat, by móc, w drodze, dokumentować różne rzeczy”. Wprawdzie zawsze miałem przy sobie sprzęt, ale nieporęczny do szybkiej reakcji: zanim wyciągnąłbym go z plecaka, szlag trafiał dobre fotograficzne okazje. Sięgnąłem więc po mały aparacik, którym już wcześniej fotografowałem - Olympus Mju. Ma wielkość kostki mydła, więc ludzie go nie widzą albo uważają, że osoba, która się nim posługuje, jest totalnym amatorem. Dlatego ta para dała się sfotografować.   

Taka świadoma zmyłka?

Nie do końca, raczej ułatwienie. Aparat jest mały, ale ma niesamowite parametry. W latach 90. był ulubionym narzędziem graficiarzy malujących pociągi czy tunele. Używałem go przez dziesięć lat, dlatego mój projekt jest spójny, nie ma w nim rozbieżności technologicznych. Olympus bardzo ładnie zapisywał sceny w różnym świetle, również trudnym, na przykład wieczornym czy nocnym. Waży niewiele, ma bardzo mocny flesz. 30 procent fotografii z „Polski” zrobiłem, wchodząc do klubów albo wychodząc zobaczyć, jak ludzie się bawią. Tego flesza nikt nie zauważał. Wydawało im się, że coś błysnęło, ale w klubie wiadomo, tak już jest. Z kolei na ulicy mogła to być zbliżająca się burza, iskrzenie linii tramwajowych. Przypominam sobie ze dwa, trzy konkretne zdarzenia, gdy ktoś ewidentnie zobaczył, że fotografuję. Zazwyczaj ludzie nie byli tego świadomi.

Do całującej się w squacie pary dokłada pan kolejne zdjęcia, „Polska”  puchnie...

Robiąc pierwsze fotografie, na pewno nie myślałem o cyklu. Skrystalizował się dopiero po roku, wtedy zobaczyłem sensownie zapowiadający się materiał, wynikający z wybranej technologii i potrzeby podróżowania. Główne wątki ułożyły się dość szybko. Najważniejszym motywem jest droga, to, jak wyglądają miejsca, w których się zatrzymuję: dworce, pokoje gościnne, hotele. Fotografowie mają to do siebie, że zawodowo szukają dziwnych lokalizacji i czasami przypadkowo trafiają na odjechane obrzeża. W "Polsce" nie ma praktycznie zdjęć z Warszawy, może dwie, trzy fotografie, podobnie z innych dużych miast, co nie znaczy, że głównym bohaterem cyklu jest prowincja. Ale faktycznie, więcej pochodzi z bliżej nieokreślonych przestrzeni gdzieś w Polsce. 

Te wątki, na przykład droga, potem całująca się para, dały początek seriom.

Tak. Z całujących się par powstało "Kiss" - w całym materiale mam około 20 takich zdjęć, na wystawie w Gliwicach pokazałem siedem. Kolejnymi wątkami są symbole narodowe, reakcje polityczne, bitwa na hasła widoczna na ścianach i murach. Obserwuję i rejestruję wnętrza zakładów przemysłowych – tam roi się od obrzydzania tego, co nie ma związku z PiS-em. Widzimy Tuska w iluś odmianach: jako Janosika zabierającego biednym, a oddającego bogatym, generała Jaruzelskiego wprowadzającego stan wojenny. Jest fotografia plakatu wyborczego Tuska z domalowanym na czole punktem wyglądającym jak rana postrzałowa. To incydentalne rzeczy, lecz później, zebrane w kolekcję dziesięciu fotografii, dają obraz programowego myślenia o tym, co jest prawą stroną politycznego życia.

Bohaterkami pana zdjęć są prostytutki ujęte jako stały element przydrożnego pejzażu. 

Ale jednocześnie wyrasta z nich zupełnie osobny projekt. Nazwałem go ”Pikselowymi prostytutkami" i składa się z 60 bardzo kolorowych miniatur, uzupełnionych tekstem i instalacjami muzycznymi.

Po zakończeniu „Stoczni” i rozwiązaniu kolonii artystów kupił pan w Gdańsku mieszkanie blisko niej, konkretnie na placu Solidarności.

Codziennie, przechodząc tamtędy do pracy, do mojej pracowni na Stoczni II, fotografowałem ten plac. I zrobił się z tego materiał na kolejne 300 zdjęć. Jak widać, moja „Polska” jest wielowątkowa i wielowymiarowa. Ma 36 tysięcy klatek, zużyłem na nią siedem aparatów. Powstawała lekko i bez ciśnienia, ale gdy  usiadłem do podsumowań, zobaczyłem, że to gęsty - tematycznie i ilościowo – materiał. Opłacała się więc praca w długim czasie, rozłożona na lata, bo "Polska"towarzyszyła mi przez 15, a „Stocznia” prawie 20. Czuję się kontynuatorem wcześniejszych działań różnych fotografów. Dla mnie w dokumencie najważniejsze jest to, że powstaje. Czas jest istotny o tyle, o ile kształtuje charakter moich prac -  dzięki niemu stają się wyjątkowe, są świadkami historii. W cyklu obserwujemy zmieniającą się Polskę, kraj w transformacji, stąd dużo dróg, budowy, z którymi wiążą się utrudnienia, a które też są bohaterami zdjęć. Czasami, podczas dyskusji  z publicznością, okazuje się, jak ludzie traktują te fotografie. Jakby powstały bardzo dawno temu, a nie w 2011 roku. Zarejestrowałem wiele scen z codziennych, zwyczajnych czynności: zabawy, wypoczynku, całowania, modlitwy. Niczego nie odkryłem, spróbowałem natomiast zapisać mnogość sytuacji, w których zaskoczyłem moich bohaterów. Czy to materiał odkrywczy? Czy pokazuje odrębność Polaków? Nie wydaje mi się. Weźmy sfotografowane przeze mnie imprezy - mogłyby się odbyć gdziekolwiek, w Czechach czy Niemczech.

Ale pojawiły się głosy, i jest ich wcale niemało, że Szlaga pokazuje Polskę przygnębiającą, burą, kiczowatą.

Oprowadzając po wystawie i opowiadając o zdjęciach, przeglądaliśmy jedno za drugim. Na 320 fotografii jedynie dwadzieścia można określić jako trudne, ciężkie. To niedużo. Ale jest coś takiego z wystawą, że wyłapujemy te najgorsze, wręcz ich szukamy i one potrafią nadać jej ton. W Gliwicach zrobiliśmy ósmy pokaz w Polsce, jednak już przy pierwszym pojawił się pomysł autorskich oprowadzań. Lubię spotkania z publicznością, bo są dla mnie nie tylko inspirujące, popychają mnie też ku pewnym tematom. Ludzie oglądają moje prace i okazuje się, że przychodzą na wystawę, chcąc zobaczyć, jak prawicowy artysta opowiada o Polsce i „Solidarności”. Ci, którzy myślą, że jestem z lewej strony, szukają takich klimatów. Wiele razy po prostu wyłączałem się z dyskusji o tym, czy na zdjęciach Polska jest prawa czy lewa i pozwalałem na rozmowy, prosząc jednocześnie, żeby policzono, ile rzeczywiście jest   negatywnych ujęć. Fotografując, pokazuję przekrój społeczny: od imprez biznesowych, poprzez biesiady weselne, wiejskie dyskoteki. Jest na wystawie zdjęcie zapchanej gównem ubikacji z pociągu. Cztery miesiące temu, na jakimś pokazie, usłyszałem: „no tak, zrobiłeś je pewnie z dziesięć lat temu, teraz już jest inaczej". A ja na to ”taki kibel zobaczyłem, kiedy jechałem do waszego miasta”. Ludzie często  oceniają „Polskę” powierzchownie, nie chcą jej analizować. Popatrzą i pójdą. Nie są w stanie dowiedzieć się czegoś więcej o jakiejś fotografii. Może dlatego, że nie stosuję podpisów i nie umiejscawiam ich w konkretnych przestrzeniach, ale tak działa sztuka. Jedna z moich ulubionych fotografii przedstawia gościa w kraciastej koszuli. Otwiera okno na korytarzu w pociągu i cieszy się sierpniowym zachodem słońca. Skład jedzie powoli, powietrze go owiewa. Tego nie zobaczymy na fotografii, ale przecież wiemy, jak to jest podczas podróży... 

Czego się pan dowiedział o sobie, realizując ten cykl?

Że potrafię stanąć po środku. „Polskę” możemy przepracować sami, jeśli tylko  znajdziemy klucz i ochotę. Udowodniłem też sobie, że nie jestem w stanie identyfikować się z żadną ze stron, swobodnie opowiadam o jednej i drugiej. Może zabrzmi to dziwnie, ale w „Polsce” nie ma nic osobistego, nie odsłaniam się prywatnie, choć przyznaję, że niektóre fotografie powstawały pod wpływem zdenerwowania, irytacji, czasami też zauroczenia, na przykład wyjątkowymi okolicznościami przyrody. To nie jest cykl o mnie, a gros materiału powstało przypadkowo: nie wiedziałem, gdzie będę i co mnie spotka. To nie ja szukałem, ale obrazy wpadały na mnie, wyłaniały się w trakcie podróży.

A co sfotografował pan, jadąc do Gliwic?

Nic. Projekt zamknąłem. Po tylu latach potrzebuję uporządkowania. Obiecałem sobie, że już nie wejdę do rzeki o nazwie Polska, lecz powiem szczerze, że już mi tego brakuje. Robię więc notatki, może wrócę do pomysłu, ale z trochę inną technologią. A Gliwicami jestem urzeczony, byłoby co fotografować.        

Michał Szlaga (1978) – absolwent oraz wykładowca ASP w Gdańsku. Zajmuje się fotografią i wideoinstalacjami. Dokumentuje polską rzeczywistość („Reality”/2007, „Prostytutki”/2010). Zasłynął projektem „Stocznia”, zrealizowanym w latach 2000-2013, w ramach którego udokumentował ostatnie lata Stoczni Gdańskiej przed wyburzeniem. W 2016 roku prace z tego cyklu trafiły do zbiorów paryskiego centrum Pompidou. Od wielu lat współpracuje z prasą, publikował m.in. w takich tytułach, jak „Malemen”, „Przekrój”, „Newsweek Polska”, „Twój Styl” czy „Viva!”.

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj