Mówią, że dobre tematy leżą na ulicy, trzeba tylko się schylić i je podnieść. 

Ja ten znalazłam przy ul. Banacha, w starym budynku, gdzieś w jesiennej uliczce, jednej z tych, przy jakich mieszkają historie ludzi, którzy kształtowali to miasto. Czasem wystarczy zadzwonić domofonem, poczekać aż zaświeci się lampa na korytarzu i podążać za głosem kogoś, kto gotowy jest snuć swoją opowieść. Przy pachnącej miętą herbacie, w klimatycznym wnętrzu starej kamienicy, tym razem wysłuchałam Janusza Baranka, taternika i alpinisty, który szkolił wspinaczy i komandosów, a także brał udział w wyprawach m.in. z legendarnym Kukuczką.

Dziś nie mogę, jestem na ściance

Wybieram numer i dzwonię pewna, że umówię się na rozmowę na ten sam lub kolejny dzień. Mój rozmówca ma 85 lat, więc zapewne czas spędza wygodnie, w fotelu, oglądając telewizję lub czytając książki o legendarnych wyprawach światowych alpinistów. Rzeczywiście, pan Janusz takie książki czyta, ale na rozmowę ma czas dopiero w kolejnym tygodniu. Gdy dzwonię, właśnie jest na ściance wspinaczkowej. Umawiamy się na wywiad.
Tydzień później, przy elegancko podanej herbacie, słucham o tym, jak pół wieku temu wspinali się gliwiccy taternicy i alpiniści.
- Tak, byliśmy poddawani presji. Nieudana wyprawa przekreślała możliwości organizacji kolejnej – wspomina Janusz Baranek. - A na wyprawie bywało różnie. Często nie trafialiśmy na odpowiednią pogodę. W latach 70. – 80. nie mieliśmy wsparcia satelitarnych telefonów, przez które można dowiedzieć się dokładnie, jakie będą warunki pogodowe.
To było zupełnie inne wspinanie.

W trampkach, albo w zuchach

Wspinaczka pojawiła się w życiu pana Janusza w dość naturalny sposób. Był harcerzem, a na Politechnice Śląskiej działał w kręgach starszoharcerskich. Często wyjeżdżali w góry, biwakowali w szałasach, jeździli na nartach.
- Bardzo wiele nas to wtedy kosztowało, każdy taki wyjazd to był dla nas spory wydatek. Co tu dużo gadać, byliśmy biedni. Ale z tym kręgiem starszoharcerskim udało nam się wyjeżdżać – to w Gorce, to w Beskid Żywiecki, w rejon Szczyrku, na narty. Podczas wyjazdu na Halę Gąsienicową pierwszy raz zobaczyłem wspinaczy, w zimie. Poszedłem za nimi. Dogoniłem ich na Kościelcu. Zdziwili się – „Jakżeście tu weszli” - zapytali. „Szliśmy po waszych śladach” – odparłem. „A wiecie, że tu można zjechać w dół i się zabić?”
Wtedy jeszcze Janusz Baranek nie zdawał sobie z takich rzeczy sprawy. A potem był kurs, ogłoszony w Gliwicach. Całkowicie darmowy, organizowany przez Klub Wysokogórski, którego szefem był wtedy Zdzisław Dziędzielewicz.
- Siedział sobie taki dziadek, ale rozpoczął z nami rozmowę bardzo przyjacielsko. Kazał nam nauczyć się topografii, stwierdził, że turystyczne obycie mamy, a to jest ważne. Potem był kurs skałkowy, a po nim kurs na Hali Gąsienicowej – tam uczyliśmy się wspinać. Po zdaniu tych kursów mieliśmy mieć już możliwość samodzielnego wspinania się. A potem wyjeżdżaliśmy w skałki. Nie wiedziałem wtedy, że coś takiego jest. Dla mnie te Skałki to było objawienie – ciągnie opowieść Baranek.
Zastanawiam się głośno, co ze sprzętem, przecież studenci wtedy byli biedni, jak kościelne myszy…
- Oczywiście, nikt nic nie miał. Sprzęt przynieśli instruktorzy. Liny. Nam powiedzieli tak: na Zwycięstwa, naprzeciw delikatesów jest sklep sportowy. Musicie mieć obuwie, najlepiej tenisówki, może trampki, może zuchy – to są wszystko dobre obuwia, bo miękkie i z gumą na spodzie, co zapobiega ślizganiu się – wspomina mój rozmówca.
Każdy ze studentów wyszukał gdzieś stare buty, ciepłe ubrania – wszystko, co potrzebne, aby bezpiecznie biwakować.

Był taki góral, Stopka się nazywał

W biwakowaniu Janusz Baranek i jego koledzy mieli sporą wprawę. Kiedyś, na przykład, spędzili parę dni w jednym z szałasów na Hali Gąsienicowej. Należał on do górala, który się nazywał Stopka.
- Gościł tam takich ceprów jak ja, a myśmy niewiele potrzebowali – wystarczył nam koc, siedzieliśmy na sianie. Stopce płaciło się za nocleg grosze. Ale był z niego naprawdę przyjacielski człowiek. Na początku mu płaciliśmy, ale potem, jak zauważył, że nie mamy pieniędzy a chcemy zostać, zlecił nam noszenie wody do kaloryferów i tymi samymi pieniędzmi, które otrzymywał od nas, nam płacił. Jak dziadek Stopka się wybierał do kościoła, to przychodził do nas, żebyśmy pożyczyli mu raki. On miał tylko kierpce, a szedł przez Boczań i tam te kierpce mu się po lodzie ślizgały. Brał od nas raki, przywiązywał do kierpców i tak szedł na dół – opowiada ze śmiechem Baranek. Z rozbawieniem wspomina też żonę Stopki, która bała się jeździć kolejką na Kasprowy. Mówiła, że to diabelski wynalazek.

Liny już wyszły

W latach 70. – 80. ciężko było ze sprzętem do wspinaczki.
- Instruktorzy powiedzieli nam, że za tydzień ma być dostawa do tego sklepu sportowego i mają przyjść liny sizalowe. Niestety, takich lin już nie było. „Wyszły” – usłyszeliśmy w sklepie. Kupiłem linę asekuracyjną, grubszą ale krótszą. To były odcinki po 30 m. „Dziędziel” stwierdził, że dobra jest, a w każdym razie – może być. Linę tę, jak się rozwijało, była skręcona jak koci ogon. Powiedział, że teraz musimy ją namoczyć, rozciągnąć pomiędzy dwoma drzewami i wysuszyć – dopiero wtedy nadawała się do użytku – wyjaśnia Baranek.
Tak spreparowane linki wzięli w Skałki. Najpierw wspinali się z asekuracją górną – instruktor wchodził, zakładał stanowisko asekuracyjne na wierzchołku skałki, do drugiego końca liny przywiązywał się kursant. Musiał umieć odpowiednio się przywiązać, zwykle tzw. tatrzańskim skrajnym, znanym w żeglarstwie jako węzeł ratowniczy.
- No i wchodziłem… a właściwie przeważnie spadałem, bo nie umiałem sobie jeszcze wyszukać odpowiednich stopni. Zresztą, te zuchy, w których się wtedy wspinałem, były o rozmiar za duże. Musiały mieć wielkie stopnie, żeby można było sobie poradzić. Entuzjazm był jednak ogromny, zadowolenie jeśli się zrobiło jakąś drogę równie wielkie – taternik uśmiecha się z zadowoleniem.

Alpy Delfinatu – to był fart

Pierwsza poważniejsza wyprawa była we francuskie Alpy Delfinatu. Gliwiczan zaprosili tam Francuzi, którzy wcześniej byli na wymianie w Polsce
- Pierwszy 4 tys. szczyt to był Barre des Écrins (4102 m). Oczywiście chodziliśmy z przewodnikami alpejskimi, dali nam przede wszystkim dobry sprzęt – porządne buty, plecaki. Zaskoczyła nas szybkość, jakiej wymagali we wspinaniu. Chodziło o to, że to są długie drogi – w Alpach trzeba podejść daleko od schroniska, potem wspiąć się długą drogą, a potem jeszcze zejść dość daleko, albo przy pomocy lin zjeżdżać. Schodziliśmy wtedy kluczem zjazdowym albo francuskim, opasając linami ciało. Dopiero tam w Alpach zobaczyliśmy, jak się Francuzi wspinają i jakich używają sprzętów – mówi gliwiczanin.

Bogata lista wypraw

Pierwsza poważna wyprawa, w której brał udział Baranek, prowadziła na Lothse. Wcześniej jednak była Alaska, a tam śmierć dwóch kolegów w lawinie – Henryka Furmanika i Krzysztofa Tomaszewskiego. Janusz Baranek też był w tej lawinie… Dziś, z perspektywy czasu i doświadczenia mówi, że można jej było uniknąć.
Co się czuje, gdy ktoś podczas wyprawy ginie? – zastanawiam się cicho.
- To jest tak, jak wtedy, gdy traci się kogoś, z kimś mieszka. Tak jak ja mieszkałem ze swoją ukochaną Renią przez 56 lat i ona też straciła życie. Pojawia się refleksja. Ale jest też nadzieja, że to się nie powtórzy – mówi Janusz Baranek.

Bogatą listę wypraw Janusza Baranka znaleźć można na stronie portalgorski.pl. Za Anną Makowską, która zebrała je w kalendarium, przytaczamy najważniejsze z nich.

  • W lipcu 1976 r. Janusz Baranek uczestniczył w zorganizowanej przez Kluby Wysokogórskie w Gliwicach i Katowicach śląskiej wyprawie w Hindukusz Afgański. Kierownikiem był Tadeusz Kozubek. 11 sierpnia, wraz ze Stanisławem Cholewą, Jerzym Kukuczką i Henrykiem Natkańcem, wszedł od południowego wschodu na Kohe Tez (7015 m).
  • W 1979 r. pojechał na kierowaną przez Bilczewskiego śląską wyprawę na Lhotse. 9 października 1979 r. stanął na szczycie, wraz z Bilczewskim, Cholewą i Niklasem.
  • W 1981 roku Janusz Baranek wspinał się w Andach Peruwiańskich, w pasmie Cordillera Huayhuash. 1 lipca, wraz z Czokiem, Elżbietą i Januszem Skorkami, wszedł wschodnią flanką na Rasac (6017 m) oraz w dniach 10-11 lipca, wraz z Czokiem i Skorkiem, na Yerupajá (6635 m) – było to pierwsze polskie wejście środkiem zachodniej ściany na główny wierzchołek.
  • Na przełomie 1984/85 r. pojechał na kierowaną przez Bilczewskiego śląską wyprawę, której celem było Dhaulagiri (8167 m). Ekspedycja zapisała się w historii pierwszym wejściem zimowym. 21 stycznia na szczycie stanęli Czok i Kukuczka.
  • We wrześniu 1985 r. kierował zorganizowaną przez Klub Wysokogórski w Gliwicach wyprawą na Bhagirathi II (6512 m). Jeszcze na etapie aklimatyzacji dwukrotnie osiągnięto wierzchołek od łatwej, wschodniej strony (na szczyt weszli Paweł Bujakiewicz i Jacek Kozaczkiewicz oraz Władysław Kacorzyk i Andrzej Pusz). Nie udało się jednak zrealizować głównego celu, jakim było przejście dziewiczej zachodniej ściany, głównie za sprawą złych warunków atmosferycznych.
  • Trzy lata później, w 1988 r., pokierował wyprawą na Haramosh (7397 m). Na szczycie stanął 30 lipca, wraz z Andrzejem Mostkiem i Kazimierzem Wszołkiem.
  • W 1990 r. wszedł na Pik Lenina (7134 m), samotnie, drogą normalną.
  • W 2013 r. kierował wyprawą na Chan Tengri (6995 m). Uczestnikami byli Krystyna Czok, Wit Baranek i Andrzej Życzkowski.

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj