Można powiedzieć, że teraz czas, aby Polska, odkryła gliwicki teatr. Choć z drugiej strony myślę, że także w Gliwicach, do wielu ludzi kultury czy władz miasta, nie do końca dotarła świadomość, jak wartościową instytucję kultury mają tuż obok. To nie jest tylko gmach z salą widowiskową, w którym można organizować gale i wręczenia nagród, ale jedna z lepszych w Polsce instytucji kultury, z własnym zespołem, którego potencjału nie wolno zmarnować.
Z Łukaszem Czujem, reżyserem teatralnym, zastępcą dyrektora Teatru Miejskiego w Gliwicach, rozmawia Małgorzata Lichecka.     

Świetny finisz sezonu, choć słodko-gorzki. Z jednej strony wielkie wyróżnienie dla teatru, z drugiej - pana niechciane pożegnanie ze sceną.    

Nagrody w 25. konkursie na wystawienie polskiej sztuki współczesnej za „Najmrodzkiego, czyli dawno temu w Gliwicach” to absolutny tryumf naszego teatru, wieńczący niesłychanie udany sezon. W maju 2016 roku, gdy na zaproszenie dyrektora naczelnego Grzegorza Krawczyka zostawałem dyrektorem artystycznym, był pomysł na nowy teatr dramatyczny, nie było zespołu, repertuaru, widowni. Ba, jeszcze nawet nazwy teatru nie było. 

Potem zaprosiłem na Nowy Świat grono fantastycznych młodych ludzi, absolwentów szkól teatralnych głównie z Krakowa i Wrocławia, którzy zaczęli budować oblicze programowe teatru. Kolejne premiery, powolne pozyskiwanie zaufania widowni, począwszy od premiery „Domu Spokojnej Młodości” w styczniu 2017, ale przede wszystkim praca z różnymi reżyserami, tworzenie coraz trudniejszych ról, ćwiczenie warsztatu zaczęły przynosić coraz lepsze efekty. Widz uczył się nowego teatru w mieście, zaprzyjaźniał z aktorami. 

Mówię o tym, bo dziś sukces „Najmrodzkiego” wydaje się jakby oczywisty, naturalny, ale nie był on możliwy bez długiego procesu pracy, bez wielu porażek, potknięć, które hartowały zespół, budowały wzajemne zaufanie zarówno na scenie, jak i w kulisach, garderobach. To sprawiało, że mogliśmy zacząć marzyć o projektach bardziej szalonych, pozwalających walczyć o zupełnie nowego widza, który, być może, nie chce oglądać Fredry, Bułhakowa czy Szekspira, ale da się wciągnąć we współczesną opowieść. 

Wiem, że od początku swojej gliwickiej przygody szukał pan takiej lokalnej kotwicy, czegoś lub kogoś, kto pokaże ducha miasta.   

Każde miasto ma swoich bohaterów, swoje legendy. Gliwice łączono najczęściej z nazwiskami wybitnych literatów – Różewicza, Bieńka, Zagajewskiego. Ale prawdziwą legendą, o której opowiada się z wypiekami na twarzy, bohaterem, którego każdy w mieście znał, słyszał albo znał kogoś, kto był blisko, pomagał w ucieczce, był Zdzisław Najmrodzki, „Saszłyk”. Polski Arsen Lupin. Bandyta, ale z wdziękiem. 

I o takim bohaterze, wiedziałem, powinniśmy zrobić opowieść. Długo szukałem autora tekstu, pojawiały się różne pomysły na nazwiska, ale wciąż nie miałem przekonania, że są to właściwe osoby do opowiedzenia tej historii. Takie lokalne opowieści są dla teatrów bardzo ważne. Przykłady „Ballady o Zakaczawiu” z Legnicy,  „Korzeńca” z Sosnowca czy „Piątej strony świata” z Katowic pokazują, że dzięki nim tworzy się nową tożsamość miasta, buduje porozumienie z mieszkańcami. 

I wtedy nasza aktorka Ola Maj przypomniała o Michale Siegoczyńskim, którego spektakl „Elvis” w Teatrze Nowym w Poznaniu oglądałem dwa lata wcześniej, szukając reżyserów dla naszego teatru.  

Michał Siegoczyński jest znany ze swoich filmowych zamiłowań, które bardzo chętnie wykorzystuje w teatrze.    

Michał uwielbia popkulturowych bohaterów, w swoim teatrze umiejętnie łączy filmowe projekcje z żywym planem aktorskim, ale przede wszystkim ma swój język dramaturgiczny i błyskotliwe poczucie humoru. Szybko zapalił się do pomysłu spektaklu o Najmrodzkim. Potem, podczas naszych kolejnych spotkań, z błyskiem w oku opowiadał kolejne sceny wymyślone do spektaklu. Miałem trochę wrażenie, że pracujemy nie tyle nad przedstawieniem, ale scenariuszem do filmu sensacyjnego . I ta zabawa w kino popularne, to marzenie o nakręceniu epickiej opowieści w stylu Tarantino, Guya Richiego czy Sergio Leone, określiła jego brawurową formę. I tutaj nastąpił moment najważniejszy, czyli budowa obsady. Wiedzieliśmy, że bez głównego bohatera nie będzie spektaklu. Michał podrzucił nazwisko Mariusza Ostrowskiego z Teatru Jaracza w Łodzi, aktora, którego też kiedyś bardzo chciałem do swojego przedstawienia w Warszawie. 

Nad "Najmrodzkim" pracowaliście w napięciu...   

Mariusz bardzo zapalił się do projektu, ale nie obyło się bez nerwowych zwrotów akcji, gdy w jego macierzystym teatrze dostał rolę w terminach pokrywających się z naszą premierą. I przez chwilę nie mieliśmy spektaklu, ale na szczęście Mariusz zaryzykował i wybrał „Najmrodzkiego”.  

Aktorzy bardzo chwalą pracę z reżyserem. Złapali fale i świetnie się wyczuwają.  

Obsadę złożoną z naszych aktorów uzupełnili dwaj znakomici 40-latkowie (których nie mieliśmy w zespole) – Krzysztof Prałat i Przemek Chojęta, i można było ruszać do pracy. I tutaj zdarzył się kolejny magiczny moment,  na który pracowaliśmy przez 2,5 roku. Aktorzy bez reszty oddali się reżyserowi, weszli w jego szalony system pracy. 

Michał Siegoczyński na początku pracy uczy się zespołu, pozwala na improwizacje, szuka wątków, bohaterów, buduje dramaturgię. Jeszcze nie ma tekstu. Potem następuje najtrudniejszy moment, który każdego dyrektora artystycznego przyprawia o palpitację serca. Zaczyna płynąć czas, zbliża się termin premiery, a tutaj wciąż nie ma tekstu. Michał zamyka się, pisze, ale czas płynie nieubłaganie. Udało mi się jednak zachować spokój, bo po pierwsze, sam często tak pracuję, tworząc tekst, sceny w trakcie pracy, a po drugie, widziałem, że Michał wie, co chce zrobić, że ogarnia całą skomplikowaną dramaturgię. 

13 września spotkałem się z nim w naszej sali prób – na podłodze rozłożył ponad 40 karteczek z nazwami scen i opowiedział mi spektakl, historię. Nie mam tekstu, ale wiem, że będzie dobrze, ponieważ po raz pierwszy widzę w jednej osobie dramaturga i reżysera, który umiejętnie klei wymyślone przez siebie sceny, autentyczne fakty, skojarzenia muzyczne, zręcznie wplata w swoją historię różne oczekiwania dyrektora, jego wyobrażenia tej historii. Sam tekst pojawił się dopiero na początku listopada, spektakl miał premierę 30 listopada. I tutaj Teatr Miejski przeszedł próbę ogniową na wszystkich poziomach. 

Aktorzy zdecydowali się pracować w poniedziałki, pomiędzy próbami. Nasza technika uwierzyła w tę historię, wkręciła się w budowanie tej opowieści, udało się wyprodukować dekorację, zbudować system transmisji video, ściągnąć poloneza. Moja asystentka i producentka Partycja Wróbel ogarniała całe to szaleństwo, dziesiątki rekwizytów, peruk, detali. Nie można było oszukiwać, bo spektakl z kamerą na scenie, zbliżeniami, wymaga filmowej precyzji. 

Udało się, co potwierdza publiczność, no i teraz nagroda.

Michał Siegoczyński napisał błyskotliwe dialogi, monologi, w swoim spektaklu bawi się kamerą, uruchamia ukryty potencjał w aktorach. Nie pozwala się nudzić. Powstało niezwykłe widowisko, z galerią fantastycznych ról, spektakl, który pokochali widzowie. Na widowni pojawili się koledzy Najmrodzkiego, zwykli mieszkańcy Gliwic, którzy dotąd do teatru nie zaglądali, o spektaklu i teatrze zaczęło się mówić na mieście. 

Ten spektakl ostatecznie sprawił, że powstało porozumienie między teatrem a miastem. Jak rozumiem, jury konkursu musiało wybrać, stąd tylko sześć nagród aktorskich spośród dziewięcioosobowej obsady. Ale Mariusz Galilejczyk zmieniający wcielenia niczym kameleon, Krzysztof Prałat brawurowo nakreślający kilkoma gestami autentyczne postacie Wałęsy, Różewicza, Glempa czy Michał Wolny jako młody aktor szykujący się do roli Najmro są równie dobrzy jak ich koledzy.

Z zespołem, z Gliwicami, żegna się pan w poczuciu spełnienia?  

Gdy budowałem zespół, szukałem aktorskich wariatów, którzy potrafią śpiewać, grać teksty dramatyczne, ale też mają w sobie tę dziwną nutę szaleństwa, pozwalającą wyskoczyć ponad przeciętność. To niezwykłe, patrzeć, jak talenty aktorskie rozwijają się, nabierają szlachetnej mocy. Nie tylko w „Najmrodzkim”, bo przecież w „Miłości w Leningradzie” w mojej reżyserii w innej formie rozwalają scenę swoją energią, brawurą, budują etiudy wokalne, za które mogliby zbierać nagrody na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, znakomicie bawią widza w „Wieczorze kawalerskim”, wzruszają i wciągają w świat psychologicznych gier w „Tramwaju zwanym pożądaniem”, „Psim sercu”, „Norze” czy  „Tchnieniu”, czy wreszcie z całą mocą wchodzą w widowiskowy męski świat teatru Jacka Głomba w Ruinach Teatru Miejskiego podczas „Miasta we krwi”. 

Andrzej Wajda pisał : "Trzeba mieć dobry tekst, sprawę do opowiedzenia i trafioną obsadę, reszta jest już tylko piłowaniem laubzegą".  Miło było patrzeć, jak Michał Siegoczyński i inni reżyserzy piłują tę swoją reżyserką laubzegą, a Teatr Miejski w niebywale krótkim czasie trafia do teatralnej I ligi. 30 czerwca zakończyłem swoją pracę w Gliwicach jako dyrektor artystyczny. Gorzkie rozstanie nieco rozświetla ten sukces. 

Tylko w ostatnich dniach na moje ręce trafiły zaproszenia na festiwale zarówno dla „Najmrodzkiego”, jaki i „Miłości w Leningradzie”. Można powiedzieć, że teraz czas, aby Polska odkryła gliwicki teatr. 

Choć z drugiej strony myślę, że także w Gliwicach, do wielu ludzi kultury czy władz miasta, nie do końca dotarła świadomość, jak wartościową instytucję kultury mają tuż obok. To nie jest tylko gmach z salą widowiskową, w którym można organizować gale i wręczenia nagród, ale jedna z lepszych w Polsce instytucji kultury, z własnym zespołem, którego potencjału nie wolno zmarnować. Można się nią pochwalić i być z niej dumnym. Kończąc tutaj swoją pracę, widzę, jak bardzo doceniają nas widzowie, oklaskując, komentując w internecie. Jednocześnie ze strony władz  nie padło w moją stronę  czy też zespołu ani jedno słowo „dziękuję” za te trzy lata pracy dla Gliwic. Gdy Piast zdobywał mistrza, wszyscy tam byli, gdy gliwicki teatr podbija Polskę – na szczytach panuje cisza, by zacytować klasyka. 

  
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj