Pot wdziera się wszędzie, nie da się nad nim zapanować. Lepi się całe ciało, włosy jak spod prysznica. Musisz pogodzić się z brakiem zwinności, każda czynność jest piekielnie trudna i zabiera czas. Musisz być czujny, najmniejszy błąd w najlepszym razie kosztuje kwarantannę, w najgorszym długie tygodnie w szpitalu, a może pod respiratorem. Ta czujność jest najgorsza, wyniszcza psychicznie, obciąża i nie daje spać. No i strach.
Piekło? Istnieje, zapewniam
Od 4416 godzin w czerwonej strefie nic nie jest zwykłe. Kiedy w maju szpital przy Zygmunta Starego przeznaczono dla chorych z COVID-19, lekarze, pielęgniarki, salowe, ratownicy medyczni, wszyscy mieli nadzieję, że „to” szybko się skończy i wrócą do „zwykłej” pracy. Przemysław Gliklich, prezes Szpitala Miejskiego nr 4, ostrożnie dobiera słowa, ale czasami puszczają mu nerwy, szczególnie, gdy słyszy, że wirusa nie ma. Ostatnio nerwy prezesa są w nieustannym napięciu: brakuje łóżek, ludzie na skraju wyczerpania, chorych przybywa. Kto nie siedzi w tym piekle, nie zrozumie.
Ruchy oszczędne
Specjalne maski, czepki, przyłbice, gogle, fartuchy barierowe, rękawice, kombinezony. Tylko w takim zabezpieczeniu można wejść na oddział. To wszystko nie jest ciężkie, ale nie przepuszcza powietrza. Sprawia, że wykonanie każdej czynności przy chorym staje się trudne i czasochłonne. Pielęgniarki, od wielu miesięcy pracujące w czerwonej strefie, mówią, że z czasem człowiek uczy się gospodarowania swoimi siłami i zanim wykona jakikolwiek ruch, dobrze się zastanowi.
Łez nikt nie zobaczy
Ci, którzy mają wprawę, przebierają się z cywilnych ciuchów w pół godziny. I nigdy nie jest to rutynowa czynność, wszystko musi być w odpowiedniej kolejności. Podobnie przy wyjściu: bardzo starannie i bez pośpiechu zdejmuje się, w odpowiedniej kolejności, ochronną odzież, potem dokładnie kąpie.
Kombinezon to rodzaj więzienia: nie można jeść, sikać, więc w menu tylko lekkie posiłki z małą ilością płynów. Nie można podrapać się po czole, obetrzeć potu, łez, bo za cholernymi goglami można się spłakać z bezsilności, zmęczenia, po rozmowie z pacjentem czy własnym dzieckiem. Ale łez nikt nie zobaczy.
Trzy godziny w strefie
Każde „wejście” do czerwonej strefy trwa około trzech godzin. Po tym czasie jedna ekipa kończy, druga zaczyna i w takim cyklu pracują przez całą dobę. - Największym wyzwaniem jest utrzymanie ciągłości dyżurowej przy dramatycznych brakach personelu medycznego – mówi prezes Gliklich. I żeby rozładować nieco napięcie, pyta: czy w kombinezonie, goglach, rękawicach można… szybko pisać? - Można. I to perfekcyjnie. Wirus nie zlikwidował biurokracji, wręcz przeciwnie. Bardzo wielu pacjentów równa się jeszcze większej ilości papierkowej roboty – dopowiada.
Sąsiedzi się mnie nie obawiają
- Dla mnie pandemia stała się sprawdzianem z życia, które napisało zaskakujący i przerażający scenariusz. Przecież nikt się nie spodziewał, że będzie trwać tak długo. Wiadomo, nie wszystkim było łatwo „przestawić się” i żyć w zupełnie innej rzeczywistości. Mam wspaniałą rodzinę, bardzo mnie wspiera, mam, dzięki Bogu, przydomowy ogródek, w którym szukam spokoju i ukojenia, mam sąsiadów, którzy z pewnością się mnie nie obawiają, a raczej pytają, jak mogą pomóc i co mogą zrobić – opowiada Beata, jedna z pielęgniarek.
Pani Beata ma szczęście i nie ukrywa, gdzie pracuje, jednak wielu lekarzy niechętnie o tym mówi: boją się agresji, że ktoś splunie, zniszczy samochód. Bywa, że personel medyczny przy pobieraniu wymazów słyszy najgorsze wyzwiska, a w internecie leje się hejt.
- Autorzy tych wpisów zazwyczaj nie mają żadnego pojęcia o medycynie, pracy personelu medycznego, warunkach panujących w szpitalu, ale niezwykle łatwo przychodzi im ocenianie, obrażanie, negowanie pandemii itp. Wiadomo, z perspektywy fotela w domu wszystko wydaje się proste i jasne.
Ale w czerwonej strefie jest i specjalne miejsce na podziękowania od pacjentów: listy, kartki, a nawet statuetki i laurki. Wszystkie pieczołowicie zbierane i bardzo ważne dla personelu medycznego.
Wyjdę stąd? Wyzdrowieję?
Kiedy zjawiają się przy łóżku, chory ich nie rozpoznaje, chyba że po wzroście – lekarka niższa, lekarz wyższy. Przez zabezpieczenia trudno rozmawiać, nie widać ust, gogle i przyłbica całkiem zasłaniają twarz. To nie pomaga, a personel nie chce być anonimowy, dlatego jego większość ma na kombinezonach wypisane imiona.
Na oddziale obserwacyjno-zakaźnym pacjenci leżą nieraz tygodniami. Ci w dobrym stanie sami jedzą, idą do toalety, ale głównie leżą, są osłabieni. OIOM to inny świat, pierwsza i najtrudniejsza linia frontu.
Samodzielni pacjenci starają się być pomocni, trzymają się w ryzach. - Kiedy weszłam do czerwonej strefy, akurat jedna z pań pytała pielęgniarkę oddziałową, czy drzwi w sali mogą być otwarte. Taki drobiazg... Potem oddziałowa podeszła do jednego z leżących pacjentów, usiadła przy nim i po prostu chwilkę rozmawiali: jak się czuje, czy nic go nie boli, jak spał, czy kontaktował się z bliskimi – opowiada Anna Ginał, rzeczniczka szpitala.
Nie ma odwiedzin i nikt tego nie kwestionuje, chorym można przekazywać niewielkie paczki z najpotrzebniejszymi rzeczami, a jednak… córka chciałaby opiekować się matką, brat siostrą, syn ojcem. Nad ludzkim nieszczęściem, chorobą i samotnością unoszą się procedury – bezwzględne i nieczułe, lecz ratujące życie.
Małgorzata Lichecka
Komentarze (0) Skomentuj