Mieszkańców Rachowic podzielił plac zabaw. Podział jest jednak nierówny: cała gromada kontra dwie rodziny. Gromada to autochtoni. Dwie rodziny – napływowi, czyli miastowi. Ci drudzy przyjechali na wieś spokoju szukać, jak w dobie chłopomanii krakowscy inteligenci. Spotkali tymczasem, co ich zaskoczyło, życie.      

Wyszło na to, że sołtys Rachowic zrobił plac zabaw, którego nikt nie chce. Tak sprawę przedstawiła telewizja. A sołtysa rodzina i znajomi z różnych części Polski, którzy go w TV widzieli, pytali, zdziwieni, „czemu ludzie nie chcą”. I tak sołtys oraz wszyscy mieszkańcy przekonali się, jak sprawnym cięciem materiału można pół kraju w błąd wprowadzić. Ale od początku.

Kilka lat temu mieszkańcy niewielkich Rachowic w gminie Sośnicowice zapragnęli dla swoich dzieci placu zabaw. Na miejsce jego lokalizacji wybrali urokliwe miejsce w centrum wsi. Jadąc główną Wiejską, skręcić trzeba w wąską uliczkę tuż przy sklepie „U Judyty”. Zawiedzie nad niewielki staw wśród zieleni, otoczony domkami. Jak wspominają starzy mieszkańcy, dawniej zawsze gromadzili się tu ludzie. W gorące letnie noce siedziało się z gitarą i śpiewało, zimą, gdy ściął mróz, ślizgało. Potem do stawu schodziło się domowe ptactwo z okolicznych zagród. Owszem, nie zawsze pachniało, ale urokliwie było zawsze.

Gdy do wsi zawitała nowoczesność w postaci kanalizacji, ludzie postanowili staw oczyścić, a miejsce zagospodarować, by powstał teren rekreacji i wypoczynku. Mieszkańcy przeznaczyli na ten cel swoje, pochodzące z sołeckiego funduszu, pieniądze. Zdecydowaną większością głosów, na wiejskim zebraniu, demokratycznie, pomysł zaklepano. Sołtys zaś wziął na siebie wykonanie woli rachowickiej gromady. A nad tym, by wszystko było lege artis, czuwali urzędnicy z Sośnicowic, przydzielający sołeckie fundusze. Projektant zaprojektował, starostwo powiatowe nie wzniosło uwag, nadzór budowlany odebrał i w tegoroczne wakacje plac zapełnił się dziećmi.

Już na drugi dzień do sołtysa przybiegł jeden z mieszkańców mających dom w bezpośrednim sąsiedztwie placu. Wcześniej żadnych zastrzeżeń nie zgłaszał, ba, pomagał nawet robić pod plac podłoże z piasku. Ale gdy huśtawki ruszyły, wszystko się zmieniło. Zgłosił problem: jest za głośno. Wkrótce dołączył do niego sąsiad, któremu plac przeszkadzać zaczął w piciu kawy z żoną. Wcześniej on też nie protestował – poprosił jedynie o skrócenie jednego ze sprzętów, gdyż ten zastawiał mu malowniczy widok na jeziorko.

I teraz, gdy plac już działa, pieniądze wydano, a dzieciaki się cieszą, panowie (wspierani przez małżonki) powiedzieli weto. Co ciekawe, we wsi mówią, że obydwaj żyli dotąd jak pies z kotem - nota bene o psy się ponoć kłócili. Jednak wspólny wróg (czytaj: plac) łączy.

Zaczęły się wizyty u burmistrza Sośnicowic i zajmującej sprawą placu urzędniczki. Drzwi się u nich nie zamykały. Potem pisma. Że żyć się nie da, że spokoju nie ma, że plac trzeb przenieść. Jeden ze wspomnianych mężczyzn, człowiek zamożny, obiecał nawet, że przeniesienie w pełni sfinansuje, aby gmina kolejnych kosztów nie ponosiła. Problem w tym, że brak w Rachowicach innego miejsca. Padł wprawdzie pomysł terenu obok groty, ale na to burmistrz zgody nie wyraził. Grota znajduje się w lesie, z dala od domów. Żadna matka z dzieckiem tam jeździć nie będzie.

Potem pojawiło się oskarżenie, że plac jest nielegalny. Pudło. W urzędzie mają wszelkie zgody i inne papiery do wglądu. No to żądanie: zamknąć. Burmistrz wyraził sprzeciw: placu chcieli mieszkańcy (w druzgocącej większości), a on jest tylko organem wykonawczym. Poza tym nie po to tyle lat gmina do stworzenia placu się przygotowywała, by go w kilka dni zlikwidować. Poprosił jednak o trochę czasu, chciał pomyśleć, jak problem rozwiązać. Dostał go niewiele. Już na drugi dzień poszła skarga do inspektoratu budowlanego (nieprawidłowości nie stwierdzono), pewnego posła gliwickiej ziemi (który przepraszał potem za pomyłkę) oraz mediów.

Szok przeżył dnia pewnego sołtys (też w pobliżu placu mieszka, ale jemu akurat nic nie przeszkadza), gdy nad jeziorkiem zobaczył wóz polskiej telewizji. Filmowiec nagrywał hałasujące na placu zabaw dzieci. Potem, jak ludzie z Rachowic oglądali materiał, zastanawiali się, czyje to dzieciaki były. Bo raczej nie rachowickie. Szybko wyszło na jaw, że to pociechy gości jednego z mieszkańców. Ci ciekawe, tego, któremu plac przeszkadza.

A przeszkadza tak naprawdę tylko dwóm rodzinom. Wprawdzie niezadowoleni zebrali jeszcze podpisy z kilku sąsiednich domów, ale potem okazało się, na przykład, że nie wszyscy wiedzieli, co podpisywali (jedno starsze małżeństwo, uświadomiwszy to sobie, do urzędu przybiegło, błagając, by z listy je skreślić).

Osoby piszące skargi na plac twierdzą, że tak naprawdę chodzi im o jeden sprzęt, tzw. tyrolkę, czyli urządzenie, na którym zjeżdża się po linie. Tyrolka ma być używana przez kilka godzin non stop i wydawać przenikliwy dźwięk metalu trącego o metal. Nie można normalnie odpoczywać po pracy, korzystać z ogrodu, spać. Życie zamieniło się w piekło. W sprawie tyrolki poszło nawet do urzędu w Sośnicowicach pismo od adwokata rodzin – wezwanie do zaniechania immisji.

Burmistrz stwierdził, że odkręcić można wszystko tylko w ten sposób, jak się zakręciło. Czyli: zwołać wiejskie zebranie. Przyszło na nie tyle ludzi, ile na innych zebraniach sołtys jeszcze nie widział. I znów druzgocącą większością, demokratycznie, zdecydowano, że plac i tyrolka zostają.

Zarządzono jednak pomiar hałasu. W minioną sobotę przyjechał więc do Rachowic specjalista ze sprzętem i przyszła, doświadczalnie, matka z dzieckiem, które na tyrolce się bawiło. Trudno było pomiaru dokonać, bo głośniej od tyrolki chodziła szlifierka jednego z sąsiadów, a u drugiego rozszczekał się pies. W końcu jednak się udało i teraz wszyscy oczekują na wyniki. Jeśli wyjdzie, że tyrolka rzeczywiście przekracza normy, wtedy się ją wyciszy, obiecuje burmistrz.

Tymczasem niezadowolone osoby, ustami swojej przedstawicielki (niemieszkającej w Rachowicach córki jednego z małżeństw) twierdzą, że z mieszkańcami nie da się rozmawiać, gdyż są zwyczajnie złośliwi. A ponieważ nie ma pola do negocjacji, sprawa skończy się w sądzie.

We wsi pojawił się problem jeszcze jeden. Otóż młodzi mieszkańcy, którzy obejrzeli program o swojej miejscowości w telewizji, zachowują się teraz w stosunku do „nowych” nieco złośliwie. Jednej z rodzin wrzucono na przykład na podwórko petardę. W ten naganny, bądź co bądź, sposób młodzież z Rachowic zaznacza, że „miastowym” się nie da.

Właśnie, miastowi. Rdzennych mieszkańców denerwuje fakt, że swoje zasady próbują narzucić im ludzie, którzy niedawno przeprowadzili się do nich z miasta (jedna rodzina mieszka w Rachowicach osiem lat, druga zaledwie dwa, jedna nie jest nawet w gminie zameldowana). Sytuacja przypomina trochę materiał, jaki niedawno wyemitowała jedna ze stacji telewizyjnych: człowiek, który przeprowadził się na polską wieś, zgłosił do sądu sąsiada – pszczelarza, bo jest uczulony na pszczoły. I sąd kazał pszczelarzowi zlikwidować pasiekę, z której ten utrzymywał się od 40 lat. Chodzą głosy, że jeśli w Rachowicach będzie podobnie, przeciwnikom placu zabaw nie będzie się już dobrze we wsi mieszkać.

Tak na przyszłość. Wieś nie jest taka, jak opisywał ją Kochanowski. Śmierdzi tu gnojem, pieją koguty, kaczki robią kupy, psy szczekają, traktory hałasują. Ci, którzy szukają na wsi oazy spokoju, powinni raczej wybierać deweloperskie osiedla lub działki pod lasem, z dala od zabudowań. Jeśli zaś wchodzi się w sam środek autochtonów, trzeba się, niestety, dopasować.

Marysia Sławańska

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj