Urodził się 49 lat temu. – Oj… jakoś dziwnie mi z tą liczbą. Na co dzień o niej nie myślę, zdaje mi się, że wciąż jestem 30-, a nawet 20-latkiem – mówi. Z Częstochową, gdzie przyszedł na świat, nie wiąże go nic prócz wpisu w rubryce „miejsce urodzenia”. Gdy ktoś pyta: „skąd jesteś?”, zawsze odpowiada: „z Gliwic”, choć od jedenastu lat mieszka w jednej z wiosek naszego powiatu. Poznajcie miejsca ważne w mieście dla podinspektora Marka Słomskiego, oficera prasowego gliwickiej policji.

Osiedle Zubrzyckiego

Moi rodzice przeprowadzili się do Gliwic, gdy miałem trzy lata. Zamieszkaliśmy na nowo wybudowanym os. Zubrzyckiego, w czteropiętrowym bloku. Przypominam sobie podwórko i kolegów, których imiona, kiedyś zapomniane, teraz, o dziwo, wracają. Z dziewczynami się nie kolegowaliśmy, to było niemęskie. Tu pierwszy raz zobaczyłem zachodnie zabawki – piękne klocki Lego, resoraki… Należały do Łukasza, który mieszkał dwie klatki dalej i miał rodzinę w Niemczech. Jak ja mu tych zabawek zazdrościłem! (śmiech) 

Kiedyś, podczas zabawy na podwórku, ugryzł mnie dziki kot, którego chciałem zabrać do domu. Pierwszej pomocy udzieliła mi „dorosła”, bo 15-letnia siostra kumpla Krzysia. Fachowo zdezynfekowała ranę wodą utlenioną i zabandażowała palec. Potem, jak się okazało, została lekarką. 

W tamtych czasach tworzyliśmy bandy. Była więc banda „Zubrzyckiego” i okryta aurą tajemniczości, złowroga banda „Sikornika”. My, chłopcy z Zubrzyckiego, mieliśmy swoje tereny, których broniliśmy, a były to górki i bagna – tak nazywaliśmy pobudowlane wykopy wypełnione wodą, pryzmy ziemi porośnięte trawą i lebiodą. 

Chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 26 przy ul. Asnyka. Nie przypominam sobie jednak nauki. Wtedy dzieci nie ślęczały nad książkami, a rodzice nie posyłali ich na dodatkowe zajęcia. Całymi dniami bawiliśmy się na podwórku, łapaliśmy żaby i traszki w istniejącym wówczas na obrzeżu osiedla zbiorniku wodnym. Ja złapałem kiedyś jeża. Kolega chciał mi go odebrać i wtedy jeż ugryzł go w palec. (śmiech) Przestraszyłem się trochę, bo przez kilkanaście minut kolega nie mógł tym palcem ruszać i płakał. Grześ mu było na imię. Teraz jest poważnym biznesmenem, ma restaurację i jakieś firmy. Dodam tylko, że tych ważnych górek i bagien już nie ma... 

Radiostacja i okolice 

Tereny w pobliżu radiostacji są dla mnie ważne, bo kiedy miałem 11 lat, zamieszkaliśmy w bloku przy ul. Wita Stwosza, a uczyłem się w SP nr 7 im. Adama Mickiewicza, podobnie jak dziś – ośmioklasowej. W rejonie radiostacji rosły sady, chodziliśmy tam na jabłka i czereśnie. Oj, kusiły wiszące na drzewach owoce, kusiły. Były potem skoki przez płot i ucieczki przed panem z kijem. (śmiech) 

Wspominam ten okres jako wspaniały czas nauki w szkole i zabawy na podwórku. Specjalnie rozdzielam i podkreślam ten podział. Zadanie robiło się na kolanie i biegło do kolegów. A na dworze gra w piłkę, zabawa w chowanego, wyczynowe fikołki na trzepaku, skakanie „kto dalej” z huśtawki, gra kapslami „w kolarzy”. Może to nieedukacyjne, ale grywaliśmy na prawdziwe pieniądze w tzw. dołek albo murek. Oczywiście, były to groszówki, lecz dla nas „coś”. Chyba nie czas i miejsce na opis zasad wspomnianego, jak mniemam – niedopuszczalnego, dziecięcego hazardu. (śmiech) 

Myślę, że część czytelników przypomni sobie też chłopięcą grę „w noża”. Na ziemi rysowano okrąg, a następnie, po kolei, rzucano w niego finką (taki harcerski nóż), by ostrzem weszła w grunt. Dziewczynki z kolei robiły „sekrety” – w dołeczkach w ziemi chowały polne kwiatki i przykrywały znalezionym szkiełkiem. 

My, ówczesne dzieci, nie mieliśmy zabawek, były za to zabawy! Odnoszę jakieś smutne wrażenie, że teraz jest odwrotnie... 

Dalej miałem swoją bandę, czyli paczkę kolegów. Razem, permanentnie, przygotowywaliśmy się do wojny. (śmiech) Czemu? Pewnie dlatego, że w telewizji dominowały westerny o kowbojach i Indianach, filmy wojenne, jak „Czterej pancerni i pies”, kostiumowe z Zorro. Mieliśmy szable z patyków, a czasem ktoś przyniósł plastikowy pistolet. 

Zespół Szkół Łączności, ul. Warszawska

Intryguje mnie to duże drzewo… Jest tak duże, że zaczynam wątpić, czy naprawdę je posadziłem. (śmiech) 

Uczyłem się w technikum łączności. Byłem dumny, że zdałem egzaminy i dostałem się do tej elitarnej szkoły – na jedno miejsce przypadało aż sześciu kandydatów! Tu zaczęła się poważna nauka, także popołudniami. Była to szkoła męska, prowadzona silną ręką, na wzór wojskowy. Nauczycieli mieliśmy wymagających – w końcu technik informatyk, elektronik czy łącznościowiec nie może popełniać błędów. 

W pamięć zapadła wychowawczyni Lidia Lipińska. Uczyła podstaw elektrotechniki, a była studentką legendarnego lwowskiego profesora Stanisława Fryzego. Zresztą, w ciągu pięciu lat kształciło nas wielu znakomitych profesorów, jak inżynier Andrzej Wrzesiński, potem dyrektor TP SA w Gliwicach, człowiek kreatywny, z nieszablonowym podejściem, czy polonista Joachim Skorupa, późniejszy burmistrz Sośnicowic – życzę wszystkim takiego nauczyciela! To były lekcje! 

W latach osiemdziesiątych budynek ZSŁ był nowy, więc brakowało przy nim zieleni. W ramach prac społecznych to my porządkowaliśmy otoczenie, sadziliśmy krzewy i drzewka. Teraz widzę olbrzymią wierzbę o grubym pniu – posadziłem ją z kolegami, nie do wiary... 

Technikum nauczyło mnie dyscypliny, systematyczności, dbałości o szczegóły, ciekawości, dociekania i przekonania, że należy zrobić wszystko, by samemu rozwiązać problem. Wyczerpiesz swoje możliwości – dopiero wtedy możesz prosić o pomoc. Dotyczyło to spraw z dziedziny techniki, ale i całego życia. Tak, ta gliwicka szkoła to dla mnie bardzo ważne miejsce.

Były komisariat przy ul. Akademickiej

Zaraz po przyjęciu do policji skierowano mnie do III komisariatu – wtedy mieścił się przy Akademickiej (niedługo i tego budynku nie będzie…). Miałem 21 lat i nikogo tu nie znałem. Kiedy zameldowałem się u komendanta, ten nie wiedział, co ze mną zrobić, więc dał kodeks postępowania karnego i kazał... czytać. (śmiech) 

To było inspirujące! Mało kto uwierzy, że polubiłem wówczas prawo, a wczytywanie się w kodeksowe zapisy i komentarze do nich na długi czas stało się moim konikiem. 

Powoli rozkręcało się życie zawodowe: patrole, kontakty z ludźmi, sytuacje stresujące, pościgi, płaczące kobiety i dzieci, widok śmierci... Z tym spotykają się policjanci liniowi, bo to oni zazwyczaj jako pierwsi są na miejscu. Poznawałem ludzkie zachowania, zdobywałem prawdziwą wiedzę o życiu. W tzw. międzyczasie skończyłem różne szkoły policyjne, studiowałem na Wydziale Nauk Społecznych UŚ, ukończyłem Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie, podyplomowo – pedagogikę. 

Wracając do Akademickiej – komisariat znajdował się na terenie kampusu, więc dodam, że wcześniej, krótko, pracowałem w centrali telefonicznej politechniki. Po ośmiu latach w „trójce” przeniesiono mnie do komendy miejskiej. Służyłem tu w różnych działach, aż obecny komendant główny, wtedy miejski w Gliwicach, generał Jarosław Szymczyk, zaproponował mi rzecznikowanie. 

No i tak, za sprawą obecnej posady, stałem się sobą publiczną, rozpoznawalną w Gliwicach, co czasem jest miłe, a czasem rodzi sytuacje komiczne. Wyznam, że zasadniczo wolałbym jednak zostać anonimowy. Ale tego już się nie cofnie. 

WEJDŹCIE W GALERIĘ I ZOBACZCIE MIEJSCA WAŻNE W GLIWICACH DLA PODINSPEKTORA MARKA SŁOMSKIEGO, OFICERA PRASOWEGO KMP GLIWICE 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj