Kiedy żegnamy się z Leningradem, jeszcze szumi nam w głowach barowy rejwach, wiercą w uszach słowa piosenek. Po premierowych pokazach Teatr Miejski w Gliwicach zaprasza na dodatkowy spektakl - 13 września o godz.19.00 na Dużej Scenie.   

Na ławce siedzi mężczyzna w mieniącej się kobaltowej marynarce, sztuczkowych spodniach podwiniętych do pół łydki. Moczy nogi w misce. Siedzi spokojnie, jakby dopiero co skończył zabawę i już, niepokojąco trzeźwy, szykuje się do nowej. Jeszcze nie wie, czy będzie to ubaw życia, wie, że musi zaraz wstać i ruszyć. 

Przy barze kobieta. Zgarbiona, ledwie trzymająca się stołka, z przekrzywionym welonem, umocowanym na czubku głowy. W zwiewnej sukience z materiału imitującego tiul, prostej, lecz z satanistycznym akcentem –  trupią czaszką haftowaną czarną nitką. 

W tle, szykujący się band - czterech muzyków coś tam podłącza, grzebie w kablach. Po sali pląta się jakieś zawiane dziewczę, a w najbardziej oddalonym kącie siedzi  czuczło w podomce i koronkowych rajstopach. Na środku - szpitalne wyro z materacem nie pierwszej świeżości. Nad łóżkiem kroplówki w trzech kolorach, czerwonym, niebieskim i białym, tłoczą płyn w żyły naszego bohatera. Ten leży na boku, a my oglądamy jego stare, rozwalające się trampki, czerwone bokserki, wymiętolony wzorzysty szlafrok. 

Publiczność zajmuje miejsca, nasi bohaterowie robią swoje: facet w marynarce  dalej moczy nogi, niunia przy barze ani drgnie, podobnie jak mężczyzna na łóżku. Jesteśmy we śnie. Jesteśmy w klubie, na weselu, a może na stypie. Na pewno w podróży do mitycznego Leningradu. Temat? Życie. Brudne, zawistne, rzewne, słodkie, podstępne, zatęchłe, upojone, skąpane w alkoholu, z kurwą na ustach, ubabrane w gnoju. Życie z planety Leningrad. Z muzyką, która ożywia  scenę. Bierze nas we władanie, trzyma w kleszczach i przez dwie godziny grzeje serca. Z pasją i ogniem, wciągając w wir imprezy. 

Łukasz Czuj, reżyser „Miłości w Leningradzie", serwując  na otwarcie trzeciego sezonu, widowisko mocne wizualnie, muzycznie i tekstowo, w kapitalny sposób portretuje nas samych. Kanwą spektaklu są utwory legendarnej grupy Leningrad – ikony rosyjskiej muzyki. Oryginalny szalony Sergiej Sznurow, lider zespołu, wojuje z władzą, bruka jej cześć, obraża, ale też dobitnie wskazuje na miałkość i płytkość  nowego rosyjskiego życia. Nasz polski Sznurow, brawurowy Mariusz Kiljan, jest jakby rozdwojony: z jednej strony to ten facet z łózka, któremu wszystko zwisa i ma "wyjebane" na świat, z drugiej zdystansowany mężczyzna w średnim wieku, rzewnie opłakujący lepsze czasy. Jest jeszcze elegancik w dobrze skrojonym płaszczyku z kołnierzem z borsuczego futra. Ach, jak wybornie słucha się (i ogląda) Tomasza Marsa. On i Kiljan stanowią miksturę wybuchową, świetnie się rozumieją, doskonale czują, a kiedy troszkę pogubią tekst, żywiołowo nadrabiają. 

Sznurowa jest po trosze w każdym z aktorów, jednak niewątpliwie Kiljan rządzi sceną. Gdy wyrywa się z kroplówek i wyznaje miłość, kiedy rzuca nam ze sceny, że chuj go wszystko obchodzi i kiedy bawi się z nami, że hej. A Mars? To sceniczne  alter ego Kiljana, nowy Ruski modny paniczyk, który a to kobietę zbałamuci, a to na daczę lodówkę z narkotykami podrzuci.  

Na "Miłość w Leningradzie" składa się trzydzieści piosenek. Każda z nich to minikreacja aktorska. Ze sceny latają przekleństwa, ale bez nich widowisko nie miałoby sensu – taki jest prawdziwy Leningrad, taki jest przecież nasz świat. - Sankt Petersburg, nazywany nieco ironicznie „stolicą kultury”, stał się tyglem, w którym mieszają się duchy dawnego Związku Radzieckiego z pierwiastkami współczesnej Rosji. Pieniądze, narkotyki, modne ciuchy, wyjazdy na Zachód stają się sposobem na bezpieczne przeżycie w putinowskiej krainie pozornego dobrobytu, za którą kryje się tajna policja i bezwzględny aparat władzy. Dawna miłość przepadła, został jedynie żal i poczucie rozczarowania. W nowym świecie miłość trzeba kupić. Co tak naprawdę kochamy? Co tak naprawdę kocha rosyjski lud? Czy gdzieś na dnie tli się ostatnia iskra buntu? Ten świat jest groteskowy, przerysowany, często wulgarny, tak jak cała muzyczna poezja Sznurowa, w której powracające  w co drugiej piosence słowo „chuj” nie jest tanią prowokacją, ale głęboko osadzoną w rosyjskim języku metaforą świata - mówi o "Miłości" Czuj. 

W gliwickim Leningradzie wszystko jest na miejscu i bardzo dobre: żywiołowa, wpadająca w ucho muzyka, doskonale zagrana przez Damiana Drzymałę (perkusja), Remigiusza Hadkę (gitary, akordeon, piano), Michała Sosnę (saksofon tenorowy i barytonowy) i Bartłomieja Stuchlika (kontrabas, bas, piano), znakomite tłumaczenie piosenek Michała Chludzińskiego.  

Czuj wybrał do "Miłości" aktorów doświadczonych: Marsa, cenionego krakowskiego wokalistę Piwnicy pod Baranami, Kiljana, wrocławskiego aktora z dużym dorobkiem artystycznym, znakomitego w piosence aktorskiej, Mirosławę Żak, aktorkę sceny wałbrzyskiej i katowickiej, krakowską aktorkę Małgorzatę Paukę  oraz część zespołu  gliwickiego teatru: Karolinę Olgę Burek (świetny wokal i interpretacje),  Łukasza Kucharzewskiego, Aleksandrę Maj, Dominikę Majewską, Michała Wolnego i Macieja Piasnego.   

I na koniec rada: jeśli już wybierzecie się na "Miłość w Leningradzie", zapnijcie pasy, będzie niezła jazda.       

Małgorzata Lichecka  

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj