Mieszkaniec ulicy Marynarskiej w Gliwicach utrzymuje, że na zlecenie zarządu dróg miejskich ukradziono mu znak. Drogowy. Tymczasem zarząd sprawę znaku zgłosił policji. Sprawca zamieszania mówi: - Jestem dumny z tego, co zrobiłem i moja żona też jest ze mnie dumna. Wie pani, dlaczego? Bo tym znakiem uratowaliśmy już niejedno ludzie życie.


Czytając poniższy artykuł, warto zastanowić się nad literą i duchem prawa. Czy w imię bezpieczeństwa mieszkańcy mogą robić to, co, zgodnie z przepisami, robić mogą (ale czasem nie robią) drogowcy?  

Było tak. Jedna z mieszkanek ulicy Marynarskiej udostępniła swój płot, a jeden z mieszkańców sięgnął do swojej kieszeni. W ten sposób pojawił się znak na słupku, ograniczający prędkość do 20 kilometrów na godzinę, a nad nim jeszcze jeden – informujący o spowalniaczach na drodze. Zapłacił za to obywatel, a słupek stanął na prywatnej posesji obywatelki (przyspawany do ogrodzenia). Sąsiedzi pozwolili sobie na taką samowolkę – wiedząc, że znaki stawiać może jedynie zarząd dróg miejskich – kierowani względami bezpieczeństwa.     

Marynarska, łącząca Daszyńskiego z Architektów, jest bowiem strefą zamieszkania (o czym informuje inny znak). Niestety, nie wszyscy kierowcy zwracali na ten fakt uwagę, nie wszyscy też wiedzieli, że w strefie poruszać można się z prędkością 20 km/h. Ten brak uwagi oraz wiedzy stwarzał niebezpieczeństwo w miejscu, w którym pieszy zawsze ma pierwszeństwo, zaś małe dziecko może bawić się bez opieki dorosłych. 

Mało tego – w pewnym momencie Marynarska niebezpiecznie się zwęża, o czym urzędnicy jakby zapomnieli kierowców poinformować. Mieszkaniec, stawiając nowy znak, chciał więc niejako wzmocnić siłę przekazu tego pierwszego, ustawionego przez zarząd dróg. 

Zabrać = ukraść
Pewnego sierpniowego dnia obywatelskie znaki zniknęły. Człowiek, który je ufundował, twierdzi, że zostały ukradzione na zlecenie Zarządu Dróg Miejskich w Gliwicach. Niejaki inspektor J. miał zlecić robotę firmie, z którą zarząd współpracuje. 

Będący wtedy na miejscu zdarzenia świadek twierdzi, że robotnicy owej firmy ustawili samochód tak, by nie było widać, „co się wyrabia”, po czym jeden z nich wziął się za cięcie słupka. Miał chyba jednak wątpliwości, czy powinien robić to, co robi, bo wykonał telefon do inspektora z pytaniem, czy znaki aby na pewno należy ciąć. 

„Ciąć”, usłyszał.

Ścięli więc robotnicy słupek ze znakami i wraz z nim odjechali w nieznanym kierunku, zaś gliwiczanin, dowiedziawszy się o wszystkim od świadka, zadzwonił do zarządu dróg, a konkretnie – inspektora J., skarżąc się, że ukradziono mu znak. 

Inspektor potwierdził wszystko z wyjątkiem jednego: nie ukradziono, tylko zabrano. - A czym to się różni? - pyta sponsor oznakowania. 

Kilkanaście minut po tej rozmowie znaki wróciły. Ci sami pracownicy je przywieźli, ale nie przywrócili do stanu pierwotnego, lecz porzucili na poboczu drogi.  

Teraz właścicielka płotu, na którym znaki tkwiły, czuje się pokrzywdzona (ktoś zabrał przedmiot z jej prywatnej posesji), zaś właściciel znaków – poszkodowany, gdyż oznakowanie zakupił i wykonał pracę na darmo. 

Pisze więc gliwiczanin do ZDM skargi, pyta, jak można wycinać nie swoje mienie, zabierając je potem ze sobą. I czym różni się kradzież cudzej rzeczy od jej zabrania.

Urzędnicy z zarządu dróg odpowiadają, że owszem, wprawdzie oznakowanie było przyspawane do ogrodzenia osoby prywatnej, jednak zwrócone w stronę ulicy Marynarskiej. 

- Do jasnej ch….y! A gdzie miało być zwrócone?! - irytuje się obywatel.

Za znak grozi więzienie  
Gliwiczanin sądził chyba, że zarząd dróg będzie mu wdzięczny (zrobił coś za ZDM, więc ZDM już nie musi – ani robić, ani płacić). Urzędnicy gest ten odczytali jednak inaczej – jako samowolkę. Twierdząc przy tym, że nie ma potrzeby dublowania znaków, wszak na Marynarskiej ustawili już niebieską tablicę „strefa zamieszkania”. 

- Przepytałem kierowców, co wiedzą o owym niebieskim znaku. 90 procent z nich  nie miało o nim pojęcia! Kiedy powiedziałem to inspektorowi, ten stwierdził krótko: „to niech się douczą”. Niezła odpowiedź pracownika ZDM, który zapomniał chyba, że pełni służbę dla kierowców, mieszkańców i innych użytkowników dróg w naszym mieście, prawda? - mówi obywatel. I dodaje, że znaki się nie dublują, a wzajemnie uzupełniają. Zaś doświadczenie uczy, że te zakazu i ostrzegawcze zupełnie inaczej, bo bardziej, działają na kierowców niż oznakowania na niebieskim tle.

- Stwierdziłem, że skoro popełniłem wykroczenie, powinienem zostać ukarany. W odpowiedzi inspektor J. powiedział, że nie widzi takiej potrzeby – kontynuuje gliwiczanin. A kierując się względami wyższymi ponownie przyspawał słupek na prywatnej parceli, lecz troszkę dalej od drogi. I czeka na ewentualną reakcję. 

ZDM zareagował. Tym razem nie demontażem

Jadwiga Jagiełło-Stiborska, rzeczniczka instytucji, w odpowiedzi na nasze pytania poinformowała, że w tej sprawie zarząd złożył zawiadomienie w komendzie miejskiej policji i do zakończenia postępowania nic więcej komentować nie będzie. 

Możemy się tylko domyślać, że chodzi o artykuł 85. Kodeksu wykroczeń, który, w skrócie, stanowi: kto samowolnie ustawia znak, podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny.

Obywatel działa, bo urzędnicy są bierni 
Zgodnie z przepisami, obywatel, nawet jeśli ma rację (a trudno jej nie przyznać kierującemu się względami bezpieczeństwa gliwiczaninowi), nie może  samowolnie ustawiać znaków, gdy nie podobają mu się jakieś zachowania kierowców. Wprawdzie oznakowanie stanęło na prywatnej posesji i nie w pasie drogowym, jednak dotyczyło drogi będącej w zarządzie ZDM. 

Nikt nie może łamać przepisów, to oczywiste. Szkoda jednak, że urzędnicy nie współpracują ze społecznikami. Zamiast zgłaszać sprawę policji, mogli przecież nad pomysłem mieszkańców się pochylić, przeanalizować i, również kierowani względami bezpieczeństwa, postawić podarowane przez obywatela znaki. W tym przypadku nikomu by to nie zaszkodziło. Wręcz przeciwnie.

Zamiast tego, w piśmie do społecznika, zarząd zaznacza, że zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem, ulice będące strefą zamieszkania nie muszą być oznakowane znakami ostrzegawczymi.

Nie muszą, ale mogą. Tym bardziej że gliwiczanin ZDM-owi znak podarował, płacąc za niego z własnej kieszeni.   

Tymczasem sam sprawca zamieszania mówi: - Jestem dumny z tego, co zrobiłem i moja żona też jest ze mnie dumna. Wie pani, dlaczego? Bo tym znakiem uratowaliśmy już niejedno ludzie życie.

Jak sprawa się zakończy? Trzeba poczekać. Póki co obywatele dają urzędnikom wyraźnie znaki, których ci nie potrafią odczytać. Podpowiadamy: gdyby ZDM zadbał o bezpieczeństwo na Marynarskiej tak, jak chcieli tego mieszkańcy, obywatele nie musieliby go wyręczać. 
    
Marysia Sławańska

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj