Z prof. Łukaszem Krakowczykiem, adiunktem Kliniki Chirurgii Onkologicznej i Rekonstrukcyjnej i kierownikiem Bloku Operacyjnego Narodowego Instytutu Onkologii w Gliwicach, rozmawia Małgorzata Lichecka.

Co da się zrekonstruować w ludzkim ciele? 

W ludzkim ciele mamy około 300 takich elementów do wymiany. Techniki rekonstrukcji wciąż się zmieniają i są coraz bardziej wyrafinowane. Obecne trwają procedury medyczne zmierzające do rekonstrukcji gałki ocznej, a ściśle nerwu wzrokowego. Na razie, w USA, trwają próby na szczurach, wyniki, niestety, nie są zadowalające, lecz potrzeba czasu, więc badania na pewno będą prowadzone. Jeśli chodzi o rekonstrukcje powłok, kości, ścięgien, w różnych regionach anatomicznych, wszystko to wykonujemy na co dzień. Ratujemy pacjentów po rozległych zabiegach głowy i szyi, po operacjach ściany klatki piersiowej. Staramy się wprowadzać nowe techniki rekonstrukcyjne tak, by miejsce dawcze, czyli to, z którego „pożyczamy” dany fragment tkanek, upośledzać jak najmniej. Płatem szeroko stosowanym w chirurgii rekonstrukcyjnej jest płat promieniowy pobierany z przedramienia. Dziś używamy go jak najmniej, bo wiemy, że po takim pobraniu skóry i tkanki podskórnej blizny są nieładne. A my chcemy by miejsce dawcze było jak najmniej uszkodzone, a pacjent zadowolony z takiej rekonstrukcji.

Taka „pożyczka” to od siebie samego?

Rozmawiamy o tzw. rekonstrukcjach autogennych, czyli materiale pobranym z ciała pacjenta i użytym, w tym samym czasie, do zabiegu. Osobna dziedzina to allotransplantacje. W Narodowym Instytucie Onkologii podjęliśmy próbę przeszczepów wielonarządowych, połączonych z przeszczepem szpiku od zmarłego dawcy. Ale, niestety, póki co się nie powiodły, a byłyby Nobel. Udany zabieg zrewolucjonizowałby transplantologię, gdyby okazało się, że pacjent nie musi przyjmować uporczywej, dożywotniej, terapii odrzutu przeszczepu. Jesteśmy w stanie przeszczepić rękę, nogę, twarz, narządy szyi, ale póki co wiąże się to z immunosupresją, która ma bardzo wiele korzyści, nie doprowadza do odrzucenia nowego narządu od dawcy, ale niesie ryzyko powikłań – niewydolności wielonarządowych, wątroby, nerek, jak również powstawania zmian wtórych, nowotworowych. W Klinice Chirurgii Onkologicznej i Rekonstrukcyjnej, gdzie pracuję, wykonujemy rekonstrukcje w rejonie głowy i szyi, ściany klatki piersiowej i kończyn. Niedawno, u pacjenta z rozległym nowotworem jamy ustnej, odtworzyliśmy język i część żuchwy tak, żeby mógł mówić i jeść.

Operacje rekonstrukcyjne, jak i te związane z przeszczepami, są bardzo wyczerpujące. Przy stole operacyjnym chirurdzy spędzają nawet do 30 godzin. Muszą mieć dobrą kondycję. Dba pan jakoś specjalnie o nią? 

Kondycji nabieramy przy stole operacyjnym. Każdy z nas ma swoje sposoby na poprawienie wydolności. Ja mam czwórkę dzieci, więc jestem wyćwiczony, nie potrzebuję treningów ekstra. Ale ma pani racje, to rzeczywiście długie godziny. Ktoś z zewnątrz na pewno wyobraża sobie, że przeszczep twarzy czy narządów szyi jest bardzo skomplikowany, a często nasz normalny dzień pracy wymaga dużo większego skupienia i planowania, większej energii i stresu, niż spektakularne przeszczepy wielonarządowe. Ćwiczymy codziennie, nie ma limitów, jesteśmy w pracy siedem dni w tygodniu, bo co z tego, że operuję w piątek, kiedy do pacjenta przyjeżdżam w sobotę i niedzielę zobaczyć, czy wszystko w porządku. Poświęcamy się tej pracy bezgranicznie, co, niestety, odbija się na rodzinie i najbliższych. Mam tego świadomość, ale praca jest moją pasją.

Zawsze pan chciał być chirurgiem? 

Nie, chciałem być weterynarzem. Ojciec mojej dziewczyny z liceum nim był i czasem mu pomagałem. Ale, gdy przy porodzie krowy zabrakło mi ręki do odebrania łożyska, zrezygnowałem. W czwartej klasie liceum zdecydowałam, że pójdę na medycynę, a chirurgia była dla mnie od początku najbardziej konkretną dziedziną medycyny. Interna nigdy mnie nie fascynowała, podawanie leków i czekanie na efekty to nie to. I absolutnie szanuję pracę internistów, po prostu dla mnie chirurgia jest czystym konkretem. Oczywiście, każdy przypadek jest inny, wynikają powikłania, czasami nie jestem w stanie przewidzieć efektu zabiegów operacyjnych, ale zawsze mam plan leczenia i, w większości przypadków, udaje się go zrealizować po mojej myśli, spełniając oczekiwania pacjenta. Bo to jest najważniejsze.
Na pewno pamięta pan swoją pierwszą, poważniejszą, operację. 

Oczywiście. Pierwszy zabieg przeprowadziłem na stażu w szpitalu, w Rybniku, na chirurgii ogólnej. Było to ostre zapalenie wyrostka. W dokumentach, tych szczególnie dla mnie ważnych, mam nawet swój pierwszy plan operacyjny z 2005 roku: 16 maja usuwałem guza piersi. A w 2007 roku przeprowadziłem pierwszą rekonstrukcję z płata promieniowego. Duże wyzwanie. Ćwiczyłem w domu, na gąbkach do mycia naczyń. Ciąłem je i zszywałem, żeby nauczyć się odpowiednio dopasowywać elementy wolnego płata podczas rekonstrukcji. Naszym szefem i mistrzem jest prof. Adam Maciejewski. Umiemy zrekonstruować małżowiny uszne, nosy, wargi, podniebienia, piersi, ścianę klatki piersiowej, brzuch, kości, ścięgna, ubytki mięśni. Na początku nie potrafiłem zrozumieć, jak on to wszystko może poskładać i dopasować, żeby nos był nosem, a usta ustami. 70 procent moich zabiegów dotyczy tego rejonu, ale jestem chirurgiem onkologiem i nie wyobrażam sobie żebym nie operował piersi, tarczyc czy brzuchów.

Szkoła chirurgii onkologicznej ma szerokie spektrum, a ja jestem wdzięczny moim nauczycielom, że pozwolili mi się wszystkiego nauczyć. Pracuję w różnych ośrodkach, jednak Instytut w Gliwicach jest dla mnie miejscem szczególnym. Od początku było tu dobre nastawienie do operowania, nie zaś wypełniania papierów, czy mówienia „ty masz jeszcze czas żeby się chirurgii nauczyć”. W Instytucie tworzymy świetny, zgrany 12-osobowy zespół chirurgów głowy i szyi i chirurgii rekonstrukcyjnej. Cały nasz zespól liczy 36 chirurgów, z którymi również mamy świetny kontakt zawodowy i koleżeński. Każdy z nas stara się być wszechstronny.

Chirurdzy chyba faktycznie mają coś z Boga. 

Za dużo powiedziane. Staram się tylko „naprawiać” ludzkie ciała. Jestem trochę cieślą, trochę krawcem, trochę też artystą.

W 2013 roku zespół prof. Adama Maciejewskiego, w którym pan pracuje, przeprowadził pierwszą na świecie transplantację twarzy. 33-letni wówczas Grzegorz miał ciężki wypadek na budowie. Maszyna, dosłownie, zerwała mu twarz. 

U pana Grzegorza przeprowadziliśmy przeszczep ratujący życie. Uraz był bardzo rozległy, dotyczył nie tylko powłok skóry twarzy, ale też głębszych warstw, łącznie z elementami kostnymi środkowego piętra twarzy, obu szczęk, z odsłonięciem opony twardej mózgowia. Co zagrażało wtórnymi infekcjami, z ryzykiem zgonu pacjenta. Program allotransplantacji twarzy rozpoczęliśmy w Instytucie w 2011 roku. Przez dwa lata zbieraliśmy dokumentację, uzgadnialiśmy współpracę z Poltransplanem, ministerstwem zdrowia, oszacowywaliśmy procedurę. Poza papierkową robotą, wymagało to ćwiczeń i przygotowania technicznego pod względem chirurgicznym. A ćwiczyliśmy na zwłokach i wykonaliśmy w tamtym czasie około 60 pobrań twarzy. Udało się to dzięki współpracy z katedrą Anatomii Prawidłowej Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach, w której do dziś szefuje prof. Grzegorz Bajor.

Powiem szczerze, nie przygotowywaliśmy się do aż tak rozległego zabiegu. Jak dziś pamiętam tamten telefon: 1 maja koledzy z Wrocławia zadzwonili, że mają pacjenta po urazie, i spytali czy możemy przyjechać na konsultacje. Jeszcze tego samego dnia wsiedliśmy z prof. Adamem Maciejewskim w samochód i pojechaliśmy skonsultować przypadek Grzegorza. We Wrocławiu już przeprowadzono próbę replantacji, czyli przyszycia tego, co zostało z jego twarzy, ale nie powiodła się, więc w ten sam dzień, tam na miejscu, przeprowadziliśmy zabieg usunięcia tkanek martwiczych, pobraliśmy przeszczepy skóry, którymi, czasowo, zabezpieczyliśmy pacjenta przed infekcjami. Ale od razu było wiadomo, że to tylko na jakiś czas. W drodze powrotnej dzwoniliśmy do prof. Bajora omawiając przygotowania do przeszczepu twarzy. Znacznie rozleglejszego, niż mieliśmy przećwiczone. Przez dwa tygodnie, w oczekiwaniu na dawcę, praktycznie non stop, przygotowywaliśmy się do przeszczepu. Dawca znalazł się 12 maja, a 15 maja wykonaliśmy zabieg u Grzegorza. Operacja trwała 27 godzin, a brało w niej udział w sumie 14 chirurgów, którzy zszywali połączenia naczyń i nerwów pod mikroskopami. Tę rekonstrukcję w 2014 roku, na zjeździe Amerykańskiego Towarzystwa Chirurgii Rekonstrukcyjnej, uznano za najlepszą i najbardziej spektakularną. Staramy się z prof. Adamem Maciejewskim co roku uczestniczyć w tych zjazdach, obydwaj jesteśmy, jedynymi z Polski, członkami tego Towarzystwa.

Jak się dziś czuje pan Grzegorz? Jak wygląda? 

Jest pod stałą kontrolą, bo proces przeszczepu trwa i będzie trwał do końca życia Grzegorza. Szykujemy się do kolejnych korekt. Wiem, że teraz ma problem ze zgryzem, dlatego drukuję model 3D jego czaszki, żeby zobaczyć, jak to teraz wygląda, gdyż poza urazem środkowego piętra twarzy, miał również połamaną żuchwę. Grzegorz jeździ samochodem, wybudował dom, wrócił do w miarę normalnego funkcjonowania, jest zapraszany na imprezy sportowe, obraca się wśród grona przyjaciół. Stara się być twardym, jednak wielu ludzi nie jest mu przychylnych.

Wyśmiewają się z niego? 

Nie o to chodzi, to bardziej zniuansowane. Grzegorz jest dziś innym człowiekiem, operacja była dla niego ekstremalnym przeżyciem. Przy każdej rozmowie nadal grają emocje.

Czy byli panowie konsultantami do filmu Małgorzaty Szumowskiej „Twarz”?

Niestety, nie. Powiem więcej, nawet Grzegorz nie był konsultantem. Film to zupełnie inna rzeczywistość.

Pacjenci poddawani pionierskim zabiegom to osoby silne psychicznie i musi być w nich ogromna wola życia.

Tak, mają silną wolę życia, są niesamowicie zdeterminowani. Uczestniczyłem w dwóch pionierskich przeszczepach twarzy - u pana Grzegorza i pani Joanny. To inna grupa pacjentów. Grzegorz miał bilet tylko w jedną stronę, podobnie Joanna, której przeszczep przeprowadziliśmy w grudniu 2013 roku. Ona nie mogła połykać, jeść, nie potrafiła już oddychać. Mówiła, że nie chce tak żyć, wie, że może umrzeć na stole operacyjnym, że immunosupresja wywoła inne choroby, jednak chce zaryzykować. Przed kwalifikacją chirurgiczną takiego rozległego zabiegu pacjent musi przejść wiele konsultacji psychologicznych, psychiatrycznych, jest informowany, i zgadza się na to, że może dojść do odrzutu i wówczas wraca do punktu wyjścia.

Pamiętam też pionierską operację sześcioletniego Tymka. Przeszedł bardzo skomplikowany i złożony przeszczep tkankowy narządów szyi, połączony z transplantacją szpiku. Jako niespełna półtoraroczne dziecko połknął kulki Kreta i bardzo szybko doszło do martwicy nasady języka, krtani, gardła, tchawicy i przełyku, aż do poziomu żołądka. Od tego momentu dziecko nie jadło pokarmów stałych (żywione było wyłącznie dojelitowo) i oddychało przez rurkę tracheostomijną. Nie nauczyło się mówić. To pierwsza taka operacja na świecie, a przeprowadziły ją w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu dwa zespoły lekarzy z Centrum Onkologii w Gliwicach. Trwała ponad 15 godzin, było w nią zaangażowanych prawie 70 lekarzy i pielęgniarek różnych specjalności oraz dwie kliniki - w Gliwicach i Zabrzu. Jak dziś funkcjonuje Tymek? 

Czuje się dobrze, ale, jak w przypadku Grzegorza, trwa u niego ciągły terapeutyczny proces. Tymek wymaga czasowego zakładania rurki tracheotomijnej, podobnie jest z jedzeniem, szczególnie pokarmów stałych, je płynne, bo łatwiej je połykać. To był dla niego ogromny uraz, więc naprawdę musi jeszcze minąć sporo czasu żeby mógł się wszystkiego nauczyć.

Czy zżywa się pan ze swoimi pacjentami? Czy to niedobre dla chirurga?

Kiedy zacząłem pracę, tak to właśnie wyglądało. Wszystko bardzo przeżywałem, a najbardziej przy młodych pacjentach onkologicznych, którym nie możemy pomóc i umierają na naszych oczach. Oczywiście pacjenci są dla mnie szalenie ważni, staram się z nimi być, ale dziś utrzymuję dystans. Inaczej nie dałbym rady, tym bardziej że od siedmiu lat operuję dzieci. Mój najmłodszy pacjent miał cztery miesiące. To bardzo szczególna grupa pacjentów. Sam mam dzieci i gdybym operując roczne dziecko myślał o moim synu w tym samym wieku, to emocje nie pozwoliłyby mi pracować. Dlatego część pacjentów traktuję jak NN. Wiem, to niedobre, ale chyba to jedyna recepta by nie wpaść w pułapkę emocji i brania na siebie ludzkich dramatów. Emocje oczywiście są, podobnie jak stres, ale one mnie mobilizują, nie paraliżują.

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj