Kiedy zbliżało się wyzwolenie obozu, jeden z bohaterów mojej książki uciekł z niego w kupie końskiego łajna. Bał się, że na sam koniec zginie, bo Niemcy wciąż rozstrzeliwali więźniów.
Z Małgorzatą Płoszaj * rozmawia Małgorzata Lichecka.
Opowiedz o zdjęciu z okładki twojej książki. Skąd do Ciebie przyjechało, jaką trasę przebyło i co pomyślałaś, kiedy je pierwszy raz zobaczyłaś?
Małgorzata Płoszaj: Zdjęcie ma za sobą sporą trasę. Oryginalne zrobiono w Rybniku, teraz już wiem, że w 1921 roku. Po czym wyjechało z Rybnika, było przez jakiś czas w Gliwicach, a potem w Heidelbergu, stamtąd, w 1931 roku pojechało do Cambridge. I było tam jeszcze trzy lata temu w kopercie w szufladzie. Dostałam je, mailowo, od córki Alfreda Glucksmanna, jednej z osób uwiecznionych na tej fotografii. Mieszka dziś w Wielkiej Brytanii. Napisała mi, że jest tam jej tata, jego siostra, a reszty nie zna. Zdjęcie, zrobione gdzieś w Rybniku, było dokładnie opisane przez siostrę Alfreda, więc na podstawie imion i nazwisk mogłam przydzielić życiorysy dziesięciu osobom z tego zdjęcia. Kiedy je dostałam, moją pierwszą myślą było: ”Boże, jacy piękni i młodzi”, i tak sobie ich wszystkich nazwałam. Właśnie piękni i młodzi. Każdy z nas chodził kiedyś do liceum, miał szesnaście, siedemnaście lat, kochał się w kimś po raz pierwszy, miał swoich przyjaciół, chodził na prywatki. Podobnie było z tymi młodymi ze zdjęcia. Podejrzewałam, że zrobiono je z jakiejś rodzinnej okazji, co okazało się, po moich badaniach, prawdą - były to urodziny Thei Priester.
W „Pięknych i młodych. Opowieściach o rybnickich Żydach z Szuflady Małgosi” znajdziemy mnóstwo materiału dokumentacyjnego. Wycinki z prasy, metryki, fragmenty listów, pamiętniki, a szczególnie zdjęcia uruchamiają wspaniale wyobraźnię. Trudno było pozyskać te materiały?
Małgorzata Płoszaj: Kiedy Miriam Glucksmann posłała mi zdjęcie pięknych i młodych, spytałam ją w którymś z maili czy nie ma więcej. Odpisała, że tak, i odtąd wysyłała po kilka. One są naprawdę unikatowe. Raz, że jest na nich grupa przyjaciół w zwykłym życiu, dwa, Rybnik, którego już dziś nie ma – jak chociażby fotografia domu przedpogrzebowego zrobiona przez Alfreda Glucksmanna – był ciekawym świata nastolatkiem, który aparat fotograficzny wykorzystywał dość świadomie – do dokumentacji swojego miasta i rodziny. W czasie pandemii zaczęłam na swoim blogu „Szuflada Małgosi” pisać o tych dwunastu nastolatkach. Mój blog jest w sumie niszowy, poza tym jest tylko po polsku, ale na szczęście jest googlowski tłumacz, który pozwala obcokrajowcom na czytanie go. Już wtedy wiedziałam, że na tym zdjęciu jest co najmniej pięć osób z rodziny Priesterów. I przez przypadek napisała do mnie jedna osoba z tej rodziny: mieszka w Izraelu, jego ojciec urodził się Katowicach, przeszedł kilka obozów koncentracyjnych, po wojnie wyemigrował do Palestyny. I tenże pan urodził się jako pierwsze pokolenie poza Górnym Śląskiem. To, podobnie jak ja, pasjonat, a poszukiwał informacji o swojej rodzinie. Dzięki niemu dotarliśmy do prawie wszystkich potomków osób ze zdjęcia, które nazwałam sobie piękni i młodzi. Okazało się na przykład, że wnuczka Thei Priester ma u siebie, czyli w Kanadzie, album, który jej babcia Thea, wyjeżdżając w 1939 roku z Europy do Kanady, spakowała do walizki. Ona mi te zdjęcia posyłała systematycznie, nie wiedząc kto na nich jest. Z wyjątkiem swojej babci i dziadka. Te fotografie okazały się szalenie ważne, bo pokazywały życie wielu rodzin rybnickich Żydów, to jak mieszkali. Docieraliśmy więc do kolejnych osób, które posyłały kolejne zdjęcia, które w pewnym momencie wysypywały jak z worka. Trzeba było tylko ustalić kto na nich jest.
I to jest chyba najpiękniejsza robota dla Ciebie. Od początku swojej pracy nad historią rybnickich Żydów, od tego wypracowania przygotowywanego 17 lat temu wspólnie z córką na historyczny konkurs gimnazjalny, identyfikujesz ludzi, opisując ich życie. Czytając twoją książkę, ktoś może pomyśleć, że to jest takie proste. Czy chciałaś kiedyś tę historyczną robotę rzucić, powiedzieć: nie zajmuję się już Żydami?
Małgorzata Płoszaj: Nie. Ani razu. Oczywiście, kiedy próbujesz kogoś znaleźć, analizujesz te wszystkie powiązania, daty, imiona, nazwiska, spisy, w pewnym momencie docierasz do ściany. Przy tej mojej dwunastce ze zdjęcia nie miałam wielu takich ścian.
W książce jest historia Salo Brauera.
Małgorzata Płoszaj: To dopiero były schody! Wspólnie z moją koleżanką rozgryzałyśmy tę sprawę ponad dwa lata. I wiem już, że w książce popełniłam błąd. Ale opowiem, jak to z Salo było. W sumie to śmieszna historia, bo przyszła z niczego. Kasia, która ze mną pracowała, a siedziałyśmy biurko w biurko. Z racji, że w księdze wieczystej swojego domu miała wpisanego tego Salo, zwróciła się do mnie o pomoc. I tak naciskała, że wgryzłyśmy się w tę historię. Były momenty, kiedy chciałam powiedzieć Kasi: musimy to odłożyć. Ale ona drążyła. Udało się rozpracować Salo, jednak ostatnio doszły nowe fakty: ustaliłyśmy jego życie, ale nie do końca to, co się działo z jego dziećmi. Założyłam, że jedna z jego córek wyszła za mąż za Żyda z Wielkopolski i wyjechała do Palestyny. Okazało się, że wcześniej miała męża z okolic Rybnika, który zmarł w 1928 roku. Ten, którego przyjęłam za pierwszego męża, był jej drugim. Otworzyła się więc nowa furtka i będziemy dalej grzebać.
Książka jest hołdem dla rybnickich Żydów, ukoronowaniem Twojej wieloletniej pasjonackiej pracy. Ale też swego rodzaju przewodnikiem po Rybniku, twoim rodzinnym mieście. Oczywiście, jako gliwiczanka, szukałam w książce każdego gliwickiego śladu.
Małgorzata Płoszaj: I jest ich bardzo dużo. Na spotkanie w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich pozaznaczałam sobie strony z Gliwicami. Rybnik był takim mniejszym, biedniejszym ich kuzynem. Nic więc dziwnego, że Żydzi wyjeżdżali stąd jeszcze przed podziałem Górnego Śląska, a już na pewno po podziale, bo nie chcieli zostawać w polskim mieście. A jeśli ktoś nie chciał się przenosić do Wrocławia czy Berlina, bo za daleko i czuł się związany z tym terenem, wybierał Gliwice czy Bytom. Tak było w przypadku już wspomnianego przez mnie Alfreda: jego rodzice najpierw pojechali do Goerlitz, a potem wrócili do Gliwic.
Czy w książce znalazły się wszystkie rodziny, których teczki masz w swojej szufladzie?
Małgorzata Płoszaj: Nie, to był wybór.
A twoim kluczem było „lubię ich”?
Małgorzata Płoszaj: To też. Na przykład bardzo lubię Krakauera. Z nim to do samego końca były przygody. Książka już w druku, siedzę w kuchni, dzwoni telefon, jakiś nieznany numer, ale co tam, odebrałam. I kobieta mówi, że dzwoni z Leszna, dodając, że pisałam o jakimś Krakauerze. Ja na to, że to popularne żydowskie przedwojenne nazwisko. Moja rozmówczyni się jednak nie zniechęciła. „Nie, nie, pani pisała o tym z Rybnika, znano go w mojej rodzinie”. Okazało się, że ta pani pracuje w Lesznie, informatyk z jej firmy jechał do Rybnika i spytał, czy ma kogoś pozdrowić, bo jej rodzice mieszkali tam przez jakiś czas. Odpowiedziała mu, że nie, bo oni znali tam Krakauera, ale on już chyba nie żyje. „ Ale mogę to sprawdzić – dodała. I tak trafiła na mnie, na mój blog. Okazało się, że ma zdjęcia Krakauera! A ja w Rybniku przepytałam wszystkich, którzy mieli z nim jakikolwiek kontakt, i nikt nie miał żadnej fotografii. Wysłała mi je mailem. Pochodzą z lat 60. i z początków 70. Dowiedziałam się też, że jej mama była jego sąsiadką. Złapałam za telefon i dzwonię do tej starszej pani. Rocznik 1938 z dość dobrą pamięcią. No i miałam opowieść : ona się do Rybnika przeprowadziła w 1960 r., jej mąż dostał tu pracę. Była młodą dziewczyną, nie miała żadnych znajomych, tylko tego Krakauera, mieszkającego z nią drzwi w drzwi. Usłyszałam, że był dobrym człowiekiem, lgnęły do niego dzieci – swoje stracił, zamordowano je w Auschwitz. Pytałam czy to prawda, że handlował złotem i dolarami. Ona na to, że nie wie, ale pewnego dnia przyniósł jej na przechowanie taką damską torebkę z fikuśnym zapięciem. Wyjeżdżał gdzieś z drugą żoną na dłużej i obawiał się rewizji. Ale ona bała się tę torebkę otwierać. Może i były w niej jakieś dolary, ale starsza pani tego nie wiedziała. Pytałam ją też, czy Krakauer wspominał czasu obozowe. - Nie, nigdy - usłyszałam. Ze wspomnień starych rybniczan o nim wiedziałam, że przetrwał obóz dzięki koniom. Myślałam, że miał dostęp do owsa. Tak zresztą napisałam w książce. Moja rozmówczyni uzupełniła tę historię i okazało się, że było inaczej: kiedy zbliżało się wyzwolenie obozu Krakauer uciekł z niego w kupie końskiego łajna. Bał się, że na sam koniec zginie, bo Niemcy rozstrzeliwali więźniów do samego końca. A on przeżył wiele obozów koncentracyjnych. Kiedy już żegnałyśmy się tą panią mówi do mnie tak: chciałam te zdjęcia już wyrzucić, bo komu pan Krakauer potrzebny w mojej rodzinie, ale ja go nigdy nie wyrzucę, bo bardzo go lubię.
A które rodziny nie zmieściły się w książce?
Małgorzata Płoszaj: Rodzina Kornblumów, powiązana z różnymi miastami na Śląsku, głównie z Zabrzem. Mam kontakt z potomkami - część mieszka w Niemczech, część w Holandii. Rodzina Schindlerów - mało o niej wiem, ale mam różne ciekawe tropy. Rodzina Millerów, najbogatszego przedwojennego rybniczanina, browarnika – na wystawie w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich można oglądać jego kufle. Ciekawa jest postać Maksa Richtera, o którym wiem, że przetrwał wojnę , jednak zupełnie nie wiem jak to zrobił. Był dyrektorem browaru Millera, bardzo proniemiecki, przeciwnik Polaków i Ślązaków. Dalej – rodzina Bohemów, o której wspominam krótko w książce, mieli na rynku kamienicę, jeden z ich synów przetrwał wojnę w klasztorze we Włoszech.
Czy myślisz, że te wszystkie historie, o których piszesz na blogu, a teraz w książce, da się zakończyć?
Małgorzata Płoszaj: Nie. Zresztą są kolejne zdjęcia, otwierające kolejne drzwi i wyprowadzające kolejne historie. I znowu będę kombinować kto jest kim.
Zmieniłaś swoją profesję.
Małgorzata Płoszaj: Kompletnie. Byłam kiedyś pośredniczką w handlu nieruchomościami.
Ale te nieruchomości ci się oczywiście przydają, choćby w „czytaniu” ksiąg wieczystych. No i zaraziłaś pasją swoją córkę, Magdalenę.
Małgorzata Płoszaj: Tak, choć ona teraz pracuje już w innym zawodzie. Gdyby nie jej praca gimnazjalna, do której razem siadłyśmy 17 lat temu, kto wie co bym dziś robiła. Co do książki, to Magda mnie na nią namówiła, bo pierwotnie planowałam słownik biograficzny. Każdemu i każdej z tych, których udało mi się choć w minimalny sposób opisać chciałam poświęcić kilka zdań. Napisałam kilkanaście biogramów i zadowolona ze swojego pomysłu posłałam je córce. Napisała: „kto to przeczyta?, Ja, bo mi każesz, dziadek, bo jest twoim tatą i w muzeum, bo to ich praca”. Nawet, tak wewnętrznie, się na nią na jeden dzień obraziłam, ale moja Magda miała rację. A ja nie chciałam powielać mojej Szuflady, mojego bloga...
Ale on jest świetny, pełen anegdot, twoich przemyśleń, tam w tej twojej Szufladzie jest życie prawdziwe tych ludzi.
Małgorzata Płoszaj: Tak, ale miałam obawy. Co do anegdot i tropienia tajemnic, początkowo nie chciałam umieszczać w książce Maksa Leschczinera. Tylko wspomnieć, że jest taka rodzina.I koniec. Od wnuczki dostałam pamiętnik jej taty, który wyjeżdżając do Kanady miał 11 lat. Kiedy miał 70 lat, już jako emerytowany lekarz, spisał pamiętnik, i ta wnuczka posłała mi fragmenty dotyczące Rybnika. Maksa Leschczinera też tam znalazłam. Wierzył w reinkarnację, w to, że w poprzednim wcieleniu był cesarzem Japonii, przebierał się w kimona i rozmawiał z dziećmi po japońsku, choć to tak naprawdę nie był to japoński, tylko jakiś jego język. Syn szanowanego obywatela miasta, przewodniczącego gminy żydowskiej biega po domu w cesarskich szatach?! Co więcej, w latach 40. z polskim paszportem wyjechał z Krakowa mając wizę Dominikany, aresztowano go w Treście, stamtąd dostał się do do klasztoru we Włoszech, gdzie doczekał końca wojny. No i kolekcjonował motyle. Jak tu o nim nie napisać?
Żeby dobrze poznać historię żydowską, ale nie tylko, trzeba się nauczyć różnych rzeczy.
Małgorzata Płoszaj: Kiedyś przez przypadek weszłam na stronę archiwum izraelskiej biblioteki, gdzie były zeskanowane stare, przedwojenne teksty dotyczące Górnego Śląska – tam znalazłam mnóstwo rzeczy. Musisz więc nauczyć się przede wszystkim biegłości w posługiwaniu się różnymi programami, z których korzystasz w tłumaczeniach tekstów, uczysz się też gdzie szukać, bo ilość archiwów jest ogromna. I musisz to zrobić sama, bo przecież nikt inny nie wie, co się akurat przyda.
Małgorzata Płoszaj. Rybniczanka, przewodniczka po Rybniku, wieloletnia współpracowniczka Domu Pamięci Żydów Górnośląskich, pasjonatka historii rybnickich, a także górnośląskich Żydów, których losy stara się przybliżać na swoim blogu www.szufladamalgosi.pl poprzez spotkania z mieszkańcami i artykuły w prasie. Jest laureatką dyplomu przyznawanego przez Ambasadora Izraela oraz Żydowski Instytut Historyczny za ratowanie dziedzictwa żydowskiego ( 2010 r.) oraz nagrody prezydenta miasta Rybnika za przywracanie pamięci o różnorodności etnicznej miasta ( 2020 r.).
Komentarze (0) Skomentuj