- Kiedy wychodzę na szychtę, nie myślę o tym, że być może ostatni raz widzę rodzinę - mówi 42-letni Daniel Wojtiuk, który od 13 lat jest ratownikiem górniczym. - Dopiero gdy jest jakiś wypadek, te myśli przychodzą. 
Zawsze w pełnej gotowości, by ratować życie i zdrowie kolegów. Idą w miejsca, z których wszyscy uciekają. Nigdy nie wiedzą, co zastaną. W KWK Sośnica pracuje ponad dwa tysiące osób, setka to ratownicy górniczy. W środowe popołudnie spotkałem się z trzema z nich.
                                     
Górnicza elita
Ratownikami muszą być górnicy pracujący na co dzień na dole, mający kontakt z trudnymi warunkami tam panującymi. Wiedzą, jak się zachować, znają realia tej roboty.  

Na każdej zmianie wydobywczej dyżurują dwa zastępy ratownicze, razem 10 osób.  Niektórzy myślą, że ratownicy siedzą na powierzchni i dopiero wezwani zjeżdżają na dół. Nic bardziej mylnego. Po przyjściu do zakładu idą do łaźni, przebierają się, a potem kierują do stacji ratowniczej. Tam sztygar oddziałowy przydziela rejony zastępom. Po przygotowaniu aparatów roboczych zjeżdżają one na dół, ruszają w teren, dźwigając ze sobą tornistry wraz z osprzętem i narzędziami. 

- Całość waży około 40 kilogramów - mówi 35-letni Krzysztof Borkowski, pierwszy mechanik w stacji ratowniczej kopalni Sośnica, od 10 lat ratownik. - Po zjeździe na dół zastęp wykonuje prace związane z utrzymaniem mienia zakładu. Robota jest różna, zaczynając od profilaktyki, poprzez podbudowę, zabudowę, układanie rur posadzkowych, tam izolacyjnych, a więc wszelkich zabezpieczeń.
    
Ratownicy to na każdej kopalni elita i mało kto nadaje się do tej pracy. Taka osoba  powinna być odważna, ale przede wszystkim opanowana, potrafiąca podejmować szybkie, a przy tym przemyślane decyzje.  

- Formalnie trzeba mieć co najmniej 23 lata, minimum dwuletni staż pracy w charakterze górnika dołowego - mówi 42-letni Daniel Wojtiuk, który od 13 lat jest ratownikiem. - Do tego dochodzi jeszcze żelazna kondycja i zdrowie. 

Kandydat musi przejść także wymagające testy wydolnościowe. Następnym krokiem selekcji są badania psychologiczne. Tutaj odsiew jest największy. Przede wszystkim trzeba wykluczyć indywidualistów. Każdy zastęp musi być sprawnie działającym zespołem, by bezpiecznie przeprowadzić akcję ratowniczą. Bezpieczną także dla ratowników. Statystycznie ratownikiem zostaje jeden na 10 kandydatów. Osoby, które zaliczą testy i badania, kierowane są na dwutygodniowy specjalistyczny kurs, zwieńczony egzaminem.

- Kilkanaście lat temu, w ramach eksperymentu, takim testom wydolnościowym zostali poddani piłkarze naszej reprezentacji. Niewielu je zaliczyło - uśmiecha się Borkowski.  - Trudno jednak, żeby piłkarze potrafili przesiedzieć w komorze cieplnej, w której panują piekielne warunki. My to potrafimy.
                          
Im więcej potu, tym mniej krwi 
Idąc do akcji, ratownicy ryzykują zdrowiem, życiem swoim, ale i towarzyszy.  Akcje ratownicze w kopalniach trwają czasami wiele dni, co - mimo że zastępy stale się zmieniają - wymaga dużej wytrzymałości i odporności. 

Dlatego tak ważne są szkolenia, m.in. w specjalistycznych komorach. Panują w nich warunki zbliżone do tych, w jakich pracuje się pod ziemią. Podczas takiego szkolenia ratownik musi np. przejść kilkusetmetrową trasę w aparacie ochronnym z pełnym oprzyrządowaniem i w masce, czołgać się w wąskich i niskich chodnikach. W komorze zainstalowane są wytwornice mgły, imitujące zadymienie podczas akcji. W ograniczonej widoczności ratownicy wykonują kolejne ćwiczenia. Są też wytwornice wilgoci i nagrzewnice, które ogrzewają otoczenie do określonej temperatury. Chodniki szkoleniowe i znajdujące się w nich przeszkody wyposażono w urządzenia służące do monitorowania, rejestrowania oraz analizowania przebiegu ćwiczeń w każdych warunkach. 

W ciągu roku ratownik obowiązkowo uczestniczy w sześciu szkoleniach: trzech w kopalni (dwa pod ziemią, jedno na powierzchni) oraz trzech w jednostce ratownictwa górniczego, m.in. w komorze ćwiczeń.
   
Ci z Sośnicy ćwiczą w swojej stacji ratowniczej. W jej podziemiach zorganizowano miniaturową kopalnię. Są ciasne chodniki, korytarze, rury imitujące tzw. przełazy. Słowem - próbuje się odtworzyć warunki panujące na dole. 

- Ćwiczenia to nieodłączna część naszej pracy - podkreśla 42-letni Krzysztof Dyoniziak, który już od 20 lat jest ratownikiem. - Im więcej litrów potu wylanych na na szkoleniach, tym mniej krwi na dole. Podczas akcji działamy w dużym stresie. Musimy szybko podejmować decyzje. Bywają bardzo trudne sytuacje. Pamiętamy jednak, że martwy ratownik nie pomoże poszkodowanemu. Najpierw musimy zadbać o swoje bezpieczeństwo. Zorganizować wszystko tak, byśmy mogli przeżyć i pomóc innym. Odwaga odwagą, ale na szaleństwo i głupotę nie ma miejsca. Pewne ryzyko musimy oczywiście ponieść. Zawsze z tyłu głowy jest jednak bezpieczeństwo. 

Pomagać innym
Mobilizuje ich nadzieja i adrenalina. - My do końca wierzymy, że ratujemy ludzi. Nawet jeśli logika podpowiada, że nie ma szans, zawsze idziemy po żywego. Historia pokazuje, że nie można nikogo skazać - mówi Borkowski. 
   
Główny sztab akcji znajduje się na powierzchni. Tworzy go kilkanaście osób, specjalistów, kierowników. Na dole powstaje baza ratownicza. Sztab analizuje sytuację i cały czas przekazuje do bazy polecenia.   
   
Wojtiuk opisuje akcję, w której kiedyś uczestniczył. 

- Było tąpnięcie w chodniku. Wstrząs wyzwolił pod ziemią potężną energię. W jednej chwili podłoga w wyrobisku połączyła się z sufitem. Odciętych było 11 górników. Zaczęliśmy kopać chodnik ratowniczy. Mozolnie, centymetr po centymetrze. Kiedy jeden się zmęczył, zastępował go kolega. Nie ma mowy o użyciu jakiegoś ciężkiego sprzętu. Wszystko ręcznie, w ciemnościach. Jedynie latarki na hełmach dawały wiązkę światła. Cały czas porozumiewaliśmy się z ofiarami za pomocą specjalnych sygnałów akustycznych. Stukaliśmy w metalowy element chodnika, a górnicy nam odstukiwali [odpowiedni sposób i ilość uderzeń pozwalają poznać choćby ilość zasypanych osób - red.]. Zawał miał kilkanaście metrów długości. Połowę tego dystansu kopaliśmy 10 godzin. Potem wymienił nas inny zastęp. W końcu udało się dotrzeć do zasypanych. To dla każdego ratownika najszczęśliwsza chwila.
  
Nie zawsze jednak akcje kończą się sukcesem. Moi rozmówcy mówią, że najtrudniejsza jest bezsilność. Wydaje się, że już blisko, bo ktoś policzył, iż do celu pozostaje kilka metrów. A tu nagle ściana – w postaci głazów, jakichś konstrukcji stalowych. I ratownicy nie są w stanie pokonać przeszkody. Trzeba szukać innych sposobów. Nie zawsze starcza czasu.

Natura ludzka ma to do siebie, że niemiłe wspomnienia odrzuca. Ale one czasem wracają. Przed oczami stają obrazy ludzi, których nie udało się uratować. Ratownicy nie wstydzą się wtedy korzystać z pomocy psychologa.
  
Mimo trudnych chwil moi rozmówcy nie wyobrażają sobie innej pracy. Dla każdego z nich ratownictwo to rodzaj powołania. 
                                        
Andrzej Sługocki















Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj