Z dyrygentem Maciejem Sztorem rozmawia Małgorzata Lichecka.  
Muzyka odgrywa w pana życiu fundamentalną rolę. Czy wejście w ten świat to rodzinna tradycja? Co było impulsem do wkroczenia na tę ścieżkę?

Mój ojciec grał na perkusji w zespole rozrywkowym, mama pogrywała na akordeonie, powadziła kółko teatralne oraz bibliotekę w podmiejskim domu kultury. I choć raczej grali amatorsko, bo nie ukończyli żadnych szkół muzycznych, mój dom był pełen muzyki, sztuki, literatury. Rodzice zapisali mnie na prywatne lekcje gry na pianinie. Niestety, mogłem grać tylko podczas lekcji, bo nie miałem w domu żadnego instrumentu, poza wspomnianym akordeonem. Zaraz po tym, gdy nauczycielka oznajmiła, że robię postępy i potrzebuję własnego instrumentu, rodzice kupili pianino, chyba Calisia, które stoi u nich w domu do dziś. Dopiero wtedy zacząłem regularnie ćwiczyć. Grałem wszystko, co tylko wpadło mi w ręce, nawet utwory dla mnie zbyt zaawansowane. Grałem je na swój sposób, tworząc własne wersje autorskie.

Droga na szczyt jest trudna. Z czym musiał się pan mierzyć?

Mam nadzieję, że nie jestem na szczycie, bo stamtąd jest tylko jedna droga – w dół... Myślę, że najważniejsze to być coraz lepszym w tym, co się robi ku własnemu rozwojowi, jednak często w życiu wydarzają się rzeczy niespodziewane: trampoliny w górę, ale też chwile „korekty”. Niemniej staram się kierować własną intuicją i wykorzystywać każdą okazję do jak najlepszego koncertu. Myślę, że trzeba iść własną, niepowtarzalną ścieżką i robić swoje. Praca nad sobą to jedno, ale podążanie za marzeniami i wyzwaniami wpływa na wszystkie aspekty życia. Determinacja i zdolność do pokonywania trudności są tylko zewnętrznymi symptomami tego, czy dążymy w życiu do osobistej i artystycznej satysfakcji, która w sztuce jest najważniejsza.
 
Interesują mnie pana fascynacje – począwszy od młodzieńczych, poprzez czasy studenckie, skończywszy na obecnych. To się oczywiście zmienia, ewoluuje.

Oczywiście. Wszystko ewoluuje. Ale często uświadamiam sobie, że robię rzeczy, o których kiedyś marzyłem i zdaję sobie sprawę, jaką okrężną drogę musiałem przejść, by dotrzeć do miejsca, w którym powinienem być już wcześniej... Ale tak już chyba jest. Na studiach poznawaliśmy partytury Beethovena, Dworzaka, Czajkowskiego. Teraz zajmuję się partyturami Williamsa, Hornera, Zimmera i znajduję w nich odwołanie czy echa do tych wielkich kompozytorów. I choć muzyka filmowa ma swój język, jednak symfoniczna operuje tymi samymi konstrukcjami, sekwencjami czy aluzjami... Preferuję taką, która o czymś opowiada i zaprasza nas do swojego świata.
 
Lubię symfoniczne koncerty, jak to się mówi kolokwialnie – z powerem. Uwielbiam Feliksa Mendelssohna, szczególnie koncert skrzypcowy e-mol, Gustawa Mahlera, Piotra Czajkowskiego – koncerty fortepianowe. Lubię oglądać i słuchać orkiestr w ruchu, w rozedrganiu. A pan?

Mamy podobny gust, ale słucham każdej muzyki, zewsząd jesteśmy nią bombardowani. Jeśli chodzi zaś o moje wybory, jest to po prostu muzyka symfoniczna. Uwielbiam bogactwo i głębię jej brzmienia, siłę wyrazu, a także nieskończone możliwości barw i kombinacji. W moim domu zawsze gra radio z muzyką klasyczną, ponadto słucham koncertów muzyki współczesnej, filmowej, jazzu, a przygotowując się do koncertu, słucham utworów, śledząc je z partyturą lub w ciszy czytam i w myślach rozważam nutki.
 
Czy od zawsze myślał pan o dyrygenturze? I czy do tego faktycznie potrzeba specjalnych predyspozycji?

Tak naprawdę był to świadomy i stosunkowo późny wybór. Ćwicząc intensywnie na fortepianie w szkole podstawowej, miałem mały kryzys. Pojawiła się kontuzja prawej dłoni – przeciążona i zbyt spięta ręka do dziś daje mi się swe znaki. Zbyt dużo i źle ćwiczyłem. Zacząłem grać na klarnecie. Profesor mówił na mnie „pracuś”, ale po jakimś czasie zwyczajnie znudziło mnie to, odnawiała się też kontuzja prawego kciuka, podtrzymującego klarnet. Poza tym szukałem czegoś więcej i coraz bardziej docierała do mnie świadomość, że to orkiestra symfoniczna jest tym, czego szukam. Oczywiście, ciągle wracam do fortepianu, nie marząc już o karierze pianisty, ale dlatego, że uwielbiam ten instrument. Co prawda w liceum muzycznym grałem na klarnecie w orkiestrze, lecz co innego grać w orkiestrze, a zupełnie co innego ją prowadzić! Studia rozpocząłem z kolei od chóralistyki i do dziś mam sentyment do muzyki chóralnej. Najbardziej lubię utwory na chór i orkiestrę – to pełnia brzmienia i wyrazu. Ukończyłem studia dyrygenckie w 2007 roku, w klasie dyrygentury 
prof. Jerzego Salwarowskiego, z którym jestem w ciągłym kontakcie. Równolegle do studiów pracowałem w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Nie żałuję mojego wyboru, choć wiem, że za mało przykładałem się do nauki. Nie uważam, że aby zostać dyrygentem, potrzeba fenomenalnych predyspozycji. Moim zdaniem, wystarczą ponadprzeciętne, lecz trzeba je rozwijać. Owszem, zdarzali się dyrygenci z fenomenalnym słuchem, pojemną głową, erudycją, aparycją, muzykalni itd., jednak każdy z nas jest inny i ma coś innego muzyce oraz światu do zaoferowania.
 
Światy muzyki klasycznej i muzyki filmowej pozostają blisko siebie, a mimo to ostatnia jest jakby gorszą siostrą, mniej docenianą.

Nie jest to muzyka absolutna, ale użytkowa. Niemniej niepozbawiona artyzmu i kunsztu. 

Był pan pomysłodawcą Koncertów Muzyki Filmowej, które okazały się strzałem w dziesiątkę – jako doskonała promocja światowej sławy kompozytorów, rodzaj takiej muzycznej edukacji. Od czego się zaczęło?

Zaczęło się od tego, że musiałem znaleźć ludzi, którzy mają podobne zapatrywania na muzykę filmową i potrafią zorganizować koncert. Udało mi się dotrzeć z tym pomysłem do kogoś, kto zajmował się taką muzyką i podobnie jak ja zapałał do pracy nad projektem. Po długich rozmowach z Tomkiem Sową i jego bliskimi współpracownikami z Trinity Entertainment doszliśmy do wniosku, że będzie to dobry pomysł i warto spróbować. Z czasem koncerty stawały się coraz bardziej popularne i ulepszając ich formułę oraz dostępność, udało się stworzyć Koncert Muzyki Filmowej w dzisiejszym kształcie. 

Specjalizuje się pan w wykonawstwie amerykańskiej muzyki filmowej. Czy jest różna od tej, jaką komponuje się do europejskich produkcji? Może bardziej monumentalna?

Paradoksalnie amerykańska muzyka filmowa to w większości przypadków twórczość europejskich kompozytorów, którzy na początku XX wieku wyjechali do Stanów Zjednoczonych i tam zawieźli bagaż doświadczeń oraz wizji muzyki filmowej wyrosłej na tradycji europejskiej. Jako gatunek jest więc stosunkowo młoda. Obecnie nowe pokolenie kompozytorów filmowych to twórcy z całego świata. I choć elektronika zastępuje często żywą orkiestrę, my w swoich projektach skupiamy się na kompozytorach piszących na orkiestrę symfoniczną lub wykorzystujących ją w połączeniu z elektroniką. A proces tworzenia i miksowania orkiestry, zanim „zabrzmi” z ekranu, jest dość skomplikowany i zaawansowany.
 
Jakie są najważniejsze przykazania w pracy dyrygenckiej? Na co wolno sobie pozwolić, a co ogranicza?

Hans Zimmer podczas swoich lekcji kompozycji powtarzał: „niech nic cię nie ogranicza”, to oczywiście dotyczyło kompozycji. Natomiast jako dyrygent nauczyłem się, by niczego nie zakładać z góry, szczególnie przed pierwszą próbą. Myślę, że najważniejsze to mieć wizję danego utworu, bo tego też oczekują ode mnie muzycy w orkiestrze.
 
Z pewnością programy poszczególnych koncertów muzyki filmowej wynikają z pana preferencji, ale na pewno też bierze pan pod uwagę publiczność i jej gusta. Innym słowy: w jaki sposób buduje się te programy i co ma decydujące znaczenie?

Budowanie programu to dość skomplikowany i długotrwały proces, pełen niespodzianek. Oczywiście, mamy tzw. pewniaki – utwory, które muszą zabrzmieć na koncercie, ale w trakcie poszukiwań natrafiamy na inne, nowe, akurat pasujące dramatycznie do koncertu, jego narracji i przebiegu. Nigdy do końca nie wiemy też, jak dany utwór odbierze publiczność: choć jej gusta i preferencje są podobne, to zdarzają się skrajne oceny tego samego utworu. Staramy się prezentować muzykę jak najbardziej wartościową i ładną. 

Ile partytur liczy pana kolekcja i na jakie cymelia natknął się pan w ich poszukiwaniu? Która jest szczególnie cenna, a która ma dla pana emocjonalne znaczenie?

Oj, nie liczyłem... Myślę, że najważniejsza jest ta pierwsza, „Gladiator” Hansa Zimmera. 

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj