Janusz Moszyński bez wątpienia odcisnął piętno na współczesnych Gliwicach. Razem ze swoimi współpracownikami pozostawił trwałe ślady: fabrykę Opla, sąd okręgowy, obiekty sportowe... 
Urodził się 63 lata temu i całe swoje życie związany jest z Gliwicami. – Dorastałem na rogu ulic Daszyńskiego i Kościuszki, w kamienicy obok piekarni „U Borosza”. Jako dzieciak byłem bardzo ułożony. Na podwórku nie mogłem się bawić, bo pośród śmieci ganiały stada szczurów. Rodzice nie pozwalali mi tam chodzić. Z babcią i mamą spacerowaliśmy więc po parku.

Naukę zaczął w SP 9, ale pół roku chodził do innej szkoły. – Dziadek był budowniczym elektrowni w Solinie, a ponieważ moje zdrowie wtedy szwankowało, dla jego podratowania pojechałem w Bieszczady – wspomina. – Mieszkałem z dziadkami, do szkoły chodziłem w Uhercach. Zresztą, do tej miejscowości wróciłem po 16 latach jako… więzień polityczny. 

Z Bieszczadami wiąże się jeszcze pewna znajomość. Po sąsiedzku mieszkała z jego dziadkami Ewa Beynar. Czasem przyjeżdżał do niej ojciec i wtedy słychać było charakterystyczny stukot maszyny do pisania. Piszącym był Lech Beynar, bardziej znany jako Paweł Jasienica – słynny historyk i publicysta. 

– Wszystkie dzieci miały zakaz odzywania się do niego, chyba że sam zagaił. Chodziło o to, by go nie rozpraszać – tłumaczy. – Z tą znajomością wiąże się mój pierwszy bunt przeciwko komunistycznemu totalitaryzmowi. Pamiętam, że kiedy słuchałem wystąpienia Gomułki i tego, jak miesza z błotem Jasienicę, zagotowała się we mnie krew. A miałem wtedy 12 lat.

Po skończeniu podstawówki uczył się w LO nr 4. Tym samym, które kończyło wielu znanych gliwiczan. – Świetną mieliśmy klasę, wiele przyjaźni z tamtych czasów utrzymuję do dziś – opowiada. 

Po „czwórce” były studia na Wydziale Architektury Politechniki Śląskiej. Studencki czas nałożył się na społeczne niepokoje. Nie potrafił stać z boku. Współtworzył Niezależne Zrzeszenie Studentów. 

Pierwszy raz milicja zgarnęła go 13 grudnia 1981 r. Po wielogodzinnym przesłuchaniu – wypuściła. Pięć miesięcy później został aresztowany i internowany, najpierw w Zabrzu-Zaborzu, a potem w bieszczadzkich Uhercach.

Kiedy upadła komuna i nastał czas demokratycznych wyborów, zaangażował się w prace Gliwicko-Zabrzańskiego Komitetu Obywatelskiego Solidarność, który wystawił swoich kandydatów do sejmu i senatu. Zaraz potem zaczęła się kampania samorządowa. Ogłoszono konkurs na prezydenta Gliwic. Postkomuna przedstawiła dwóch kandydatów, a komitet obywatelski jego i śp. Zbigniewa Pańczyka. 

Ostatecznie Miejska Rada Narodowa wybrała Pańczyka, a on został jego zastępcą. Pracowali wspólnie do wyborów samorządowych w maju 1990 roku. Następnie, do listopada 1991, urzędował w zarządzie miasta (prezydentem był Andrzej Gałażewski). W latach 1990-2002 udzielał się jako radny (w 2002 też go nominowano, ale, z powodu pełnionej funkcji, musiał się zrzec mandatu). W 1998 ponownie wybrany zastępcą prezydenta Gliwic, którym był do roku 2006. Wtedy został marszałkiem województwa śląskiego.

– Praca w samorządzie to pasjonująca przygoda – twierdzi. – Wielka rzecz: móc kreować rzeczywistość, tworzyć miejską tkankę. Odcisnąłem swój ślad w tym mieście. Moim współpracownikom i mnie udało nam się przyciągnąć do Gliwic Opla, sąd okręgowy, zrealizować wiele innych ważnych dla miasta i jego mieszkańców inwestycji.

Do dziś pozostawał poza polityką. Niezależny finansowo (prowadzi firmę doradczą), wolne chwile spędza bardzo aktywnie. – Byłem z żoną dwa razy na trekkingu w Himalajach, potem razem weszliśmy na Kilimandżaro – opowiada z dumą. – Uwielbiam też jazdę na rowerze, na nartach. 

A oto miejsca w ważne dla Moszyńskiego w Gliwicach, w które zabrał nas na spacer. 

Wydział architektury na Politechnice Śląskiej.
Wybór studiów nie był wcale tak jednoznaczny. Zastanawiał się nad anglistyką, archeologią, dziennikarstwem i architekturą. Wybrał tę ostatnią. 
– To specyficzny kierunek – zauważa. – Niby inżynierski, ale też i artystyczny. I tej artystycznej duszy trochę w nas było, ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu konsekwencjami. (śmiech) Bawiliśmy się znakomicie, i to bez niepotrzebnych używek. 

Studencka zabawa skończyła się z początkiem września 1980 r. Przez Polskę przetoczyły się strajki. 
– Byłem w trakcie pisania pracy magisterskiej, kiedy przyjechały do mnie dwie koleżanki z pytaniem, czy zaangażuję się w stworzenie niezależnej organizacji studenckiej na politechnice. Zgodziłem się, ale już wtedy wiedziałem, że kiedyś wyląduję za to w więzieniu. Nie pomyliłem się, jednak nigdy tej decyzji nie żałowałem.

Kino Apollo i kościół Świętego Krzyża. 
– To niepedagogiczne, co powiem, ale zdarzało nam się nawiewać z lekcji, a miejscem wagarów było najczęściej kino Apollo, czasem Kino Teatr „X” – uśmiecha się. – Dobre filmy w tamtych czasach oglądaliśmy, najczęściej europejskie: włoskie, francuskie, skandynawskie. 

Z kościołem na rogu Kozielskiej i Daszyńskiego mocno związany był w stanie wojennym. Wtedy też poznał legendarnego kapelana Solidarności, redemptorystę – ojca Jana Siemińskiego. 
– Był moim przyjacielem. Z nim też wiąże się zabawna historia. Chrzcił moją, wtedy kilkunastomiesięczną, córkę. Wyraźnie spodobała się jej figura Matki Boskiej i, patrząc na nią, powiedziała: „lala”. Ile musiał się ojciec Jan natrudzić, by zlać główkę córeczki wodą, bo ta ciągle się odwracała i wołała: „lala, lala”. Widziałem, jak długo powstrzymywał się od śmiechu, by w końcu wypalić: „mam nadzieję, że się ochrzciło”.

Liceum Ogólnokształcące nr 4. 
– Wyjątkowa szkoła i wyjątkowa kadra, ze znakomitą nauczycielką Anną Stawowy – wspomina. – Kiedy zaczęła uczyć matematyki, była niewiele starsza od nas. Miała jednak ogromny autorytet i posłuch, zdobyty wiedzą oraz kompetencjami. Dla nas dobre oceny z jej przedmiotu były punktem honoru. Ciekawostka: Anka (tak przez nas nazywana) uczyła potem moją żonę i starszą córkę. Serdecznie ją pozdrawiam.

Pomnik Mickiewicza i szkoła muzyczna. 
W szkole muzycznej pojawił się jeszcze w niemowlęcym koszyku. Nie bez kozery, bo pracowały tam długie dziesięciolecia jego babcia i mama, znakomite pianistki. On sam też chodził do klasy fortepianu. 
– Muzyka w moim życiu zajmuje bardzo ważne miejsce. Często jeździmy z żoną na różnego rodzaju koncerty. Przez to poznałem mnóstwo ludzi kultury i mocno cenię sobie te znajomości. A dlaczego pomnik Mickiewicza jest mi tak bliski? Bo w jego otoczeniu pozostały jeszcze wiekowe drzewa, których nikt nie wyciął. 

Spacerował: Andrzej Sługocki 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj