Z Łukaszem Kucharzewskim, aktorem Teatru Miejskiego w Gliwicach, rozmawia Małgorzata Lichecka. 
Urodził się pan tego samego dnia co ja – 6 maja , jest więc pan zodiakalnym Bykiem. Wierzy pan w horoskopy?

Nie wierzę! Ale w wyjątkowość maja wierzę. I lubię być bykiem. 

Grodzisk Wielkopolski to pana rodzinne miasto. Co się tam działo w latach pana dzieciństwa i gdzie pan najchętniej przesiadywał? 

Lubię ten mój Grodzisk. To piękne miasteczko. Mieszkaliśmy w samym centrum,  przy Szerokiej, w zwykłej, nieatrakcyjnej kamienicy. Ale dla mnie ten dom był fascynujący i piękny. Czułem się w nim bezpiecznie, miał cudowne podwórko, a ja biegałem beztrosko po ulicy, umorusany od kolan po szyję. Rower, piłka, a potem ławki, parki. Liceum im. Juliusza Słowackiego. I mój ukochany Miejsko-Gminny Ośrodek Kultury. Wszystko przebiegało tak bardzo normalnie, doceniam to dziś.

Kto był najważniejszą osobą dla pana w rodzinie i dlaczego? Sądzę, że był pan bardzo zżyty z babcią. 

Mama Iwona! Była hersztem grupy. I jest nim do dziś. A tata Krzysztof się na to godził i godzi, bo kocha ją bezgranicznie. A z babciami też miałem szczęście, bo były to dwie kobiety o zupełnie odmiennych osobowościach. Zdzisława, która odeszła w zeszłym roku, była bajkowa. Taka mała, ciepła, staroświecka. W kuchni wyprawiała cuda. W wieku osiemdziesięciu kilku lat pierwszy raz znalazła się w teatrze. Przyjechała na moją premierę. Wiem, że czuła się nieswojo wśród tylu ludzi, ale wiem też, że była ze mnie dumna. A Barbara - dziś emerytowana nauczycielka - nie gotuje (śmiech). Ale robiła mi kogel mogel. I zabierała na wycieczki. Do Poznania, Warszawy, Wrocławia. Pokazała mi operę i teatr. 

Rodzina aktorska czy zwyczajna? I jak odebrała pana zainteresowanie teatrem,  a potem zawodowe związanie się ze sceną. Kto najbardziej sekundował, a kto przeszkadzał?  

Zwyczajna na szczęście. I zwyczajnie się wszystko zaczynało. Wierszyki i piosenki w przedszkolu, szkolne akademie, grupa teatralna w liceum. I już myślałem, że „robienie teatru” na poziomie amatorskim mi wystarczy. Ale coś mnie wierciło od środka, zaczęło być mało. No i pojawił się problem, kiedy rzuciłem filologię polską na trzecim roku, i  podjąłem decyzję o szkole teatralnej. Że będę próbował. Jak nie teraz, to za rok. Jak nie za rok, za dwa. Ale wiedziałem, że w końcu musi się udać. 

Myślę, że rodzice byli trochę zawiedzeni. Szczególnie mama. Zapytała o statystyki, ilu chętnych na jedno miejsce. To ją przeraziło, tak myślę. Ale potem… pierwszy etap - do przodu. Drugi również. Na trzeci pojechaliśmy całą rodziną, wygodnie, samochodem. Trzy tygodnie później telefon z decyzją komisji: „został pan przyjęty na pierwszy rok studiów Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego we Wrocławiu”. Wielkie szczęście. Wielka radość. A dziś moi rodzice są moimi największymi fanami i pierwszymi recenzentami. Chociaż trudno im wierzyć na słowo, nie są obiektywni przecież, ale czuję ich wsparcie.

Dlaczego aktorstwo? Bo można być kim się chce, wejść w cudze buty, w cudze życie, poudawać,  a może wcale nie udawać, tylko dać upust własnym fantazjom i emocjom.    

Tak. Właśnie po to. Bo mogę pożyć życiem mojej postaci i udostępnić jej siebie, swoje ciało i swój umysł. No i udostępniam, Widzowi. Taki szczególny rodzaj ekshibicjonizmu.

Co pan wybrał na egzaminie w szkole teatralnej ? 

Nie za bardzo pamiętam te teksty... Ale kiedy poproszono mnie o zaśpiewanie piosenki, mimo że miałem przygotowanych kilka całkiem ambitnych, ze strachu zaśpiewałem najprostszą „Korepetycje z wychowania seksualnego” Kabaretu OT.TO. I chyba było w porządku, bo kiedy na kolejnych etapach proszono o piosenkę to już nie kombinowałem i trzymałem się tej jednej. Taka chyba moja szczęśliwa piosenka. Po latach spotkałem kiedyś panów z OT.TO, opowiedziałem im tę historię i podziękowałem. Uśmiali się! A oceniali mnie wybitni - moim zdaniem - aktorzy teatralni, moi późniejsi profesorowie i mistrzowie: Ewelina Paszke-Lowitsch, Teresa Sawicka, Krzesisława Dubielówna, Andrzej Makowiecki, Krzysztof Kuliński, Krzysztof  Dracz. 

Od dyplomu minęło dziesięć lat – jak pan się w tym czasie przeobraził? Praca w teatrze jest życiem, a studia rodzajem wygłupu?  

Jestem zupełnie innym człowiekiem i aktorem, dużo się przez te dziesięć lat działo. Mój bagaż jest cięższy, mam z czego czerpać. Studia oczywiście były niezbędne, bo skończyłem szkołę zawodową, która dała mi podstawowe narzędzia do pracy w teatrze i elementarną wiedzę do korzystania z nich. Nauczyłem się pracować w zespole, zaszczepiono też we mnie szacunek do teatru. No i zostałem w jakimś stopniu ostrzeżony przed niebezpieczeństwami zawodu. Dziś oczywiście wiem, że mogłem studiować lepiej, intensywniej, sumienniej, ale teraz to jestem cwaniak. W teatrze to już chyba rzeczywiście życie: trzeba się nauczyć funkcjonować, bo to skomplikowana machina. 

Debiut w sztuce Enquista … pamięta ją pan jeszcze? 

Zagrałem Viggo Schiwego, zakochanego w Auguście Strindbergu. Niewiele pamiętam.  Ale z tamtego czasu  utkwiło mi coś takiego: po premierze graliśmy ten spektakl repertuarowo. Któregoś wieczoru, przed przedstawieniem, paliłem papierosa w oknie i obserwowałem ludzi wchodzących  do teatru. To był pierwszy raz, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że zapłacili za bilet i przychodzą żeby oglądać mnie na scenie. Poczułem wtedy szczęście, dumę, ale też wielką odpowiedzialność. 

I od tej roli jak potoczyły się pana teatralne losy?  

Nie było ani wyjątkowo ciężko, ani szczególnie łatwo. Po szkole teatralnej rok nieustannych podróży po Polsce z przedstawieniami dla dzieci i młodzieży. Potem upragniony angaż w pierwszym zawodowym teatrze - Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze. 

Kiedyś powiedział pan, że Łukasz Czuj, pierwszy dyrektor artystyczny TMG, dał panu szansę. Co się w tamtym czasie działo w życiu Łukasza K. ? 

Znalazłem się w samym środku dość skomplikowanego konfliktu zespołu aktorskiego z dyrektorem lubuskiego teatru. Zostałem bezpodstawnie zwolniony,  sądziłem się, sprawę wygrałem. Ale czułem się fatalnie, bo bardzo identyfikowałem się z tym teatrem. Dobrze mi tam było. Po zwolnieniu trudno było się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Trochę mi się świat zawalił. Ten zawodowy i prywatny. Przez rok byłem tzw. wolnym strzelcem, grałem w reklamach, serialach. 

Wtedy zrozumiałem, że moją zawodową bazą musi być teatr. Budynek. Zespół. Garderoba. Scena. Dowiedziałem się, że Łukasz Czuj kompletuje grupę nowego teatru. Przyjechałem, przesłuchał mnie, ale i wysłuchał. Wiedział, że potrzebuję nowego miejsca i że to dla mnie bardzo ważne. Zatrudnił mnie, zacząłem dużo grać i poczułem się doceniony. Dziś Teatr Miejski w Gliwicach to „mój” teatr i najlepsza drużyna z jaką dotąd przyszło mi grać. A Czujowi zawsze będę wdzięczny i mam nadzieję, że nigdy nie pożałował, że mnie zatrudnił! (śmiech)

Gra pan prawie we wszystkich spektaklach w TMG. Wybiera pan role, czy przechodzi wewnętrzne castingi. I o którą zabiegał pan specjalnie? 

Oczywiście, jeśli trzeba wystartować w wewnętrznym castingu, robię to. Nie wybieram sobie ról - takie praktyki raczej nie mają miejsca na etacie. Dla mnie ten mechanizm jest prosty i jasny: jestem jednym z aktorów w zespole i można mnie wybrać i wynająć. Czasami wybiera mnie reżyser, który rozpoczyna pracę nad danym spektaklem w naszym teatrze, czasami dyrektor artystyczny podpowiada reżyserowi lub też sam ustala obsadę. I tu ważna rola artystycznego - staje się niejako naszym managerem. Szczególną ochotę zagrania w spektaklu wyraziłem tylko raz - kiedy dowiedziałem się, że Łukasz Czuj będzie robił „Miłość w Leningradzie”, która jest jakby kontynuacją „Leningradu” sprzed dziewięciu lat. Zależało mi, bo oglądałem to wtedy jako student szkoły teatralnej, a możliwość współtworzenia drugiej części była bardzo nęcąca i miała dla mnie wymiar bardzo symboliczny. Szczęśliwie udało się.

Dla mnie jest pan idealnym wyobrażeniem profesora z  Psiego serca. 

Profesorem Preobrażeńskim bardzo mnie Pani zaskoczyła. Oczywiście to miłe, ale nic nie zmieni faktu, że nie powinienem tej roli grać. Jest dla aktora po sześćdziesiątce. Nie ma teatru na świecie, w którym grałby ją 32-latek. Nie będę wdawał się w szczegóły dlaczego u nas stało się tak, a nie inaczej, ale jedno jest pewne - nie powinienem być Preobrażeńskim. W jakiś specyficzny sposób czuję, że wstydzę się tej roli, bo do niej nie pasuję i męczę się w niej, chociaż zapewniam, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy, aby choć trochę była prawdopodobna.

Ma pan swoje sposoby pracy? 

Trudno będzie je nazwać „moimi”, bo przypuszczam, że są zwyczajne i powszechnie stosowane. Bardzo długo uczę się tekstu na pamięć. Cierpię wtedy okrutnie.  A przecież dopiero kiedy tekst jest w głowie, zaczyna się najlepsza zabawa, a w teatrze na próbie zaczyna się prawdziwe próbowanie, raczkowanie, dotykanie, czucie. Potrzebuję też respektowania mojego podstawowego prawa do tego, bym mógł się mylić na próbie. Nie wolno bać się błądzenia, po to jest próba właśnie. A w domu szukam kontekstowości niezbędnej do zrozumienia mojej postaci i świata, w którym się porusza. No i pytania. Dziesiątki, może setki, żeby dużo o postaci (czyli właściwie o sobie) wiedzieć.  Ale tu już uważam, bo, moim zdaniem, wiedzieć za wiele też nie dobrze.

Myślał pan kiedyś żeby zerwać ze scenicznym wizerunkiem sympatycznego bracha i dobrodusznego człowieka i zagrać … psychopatę na przykład. 

O tak! Pragnę zagrać psychopatę, gwałciciela, mordercę, bo wtedy najlepsza zabawa polega na usprawiedliwianiu ich poczynań. Trzeba takich postaci bronić i dobrze je tłumaczyć.  Ale zastanawiam się.. czy Ludwik Mortimer z „Miasta we krwi” był sympatycznym brachem? Czy wspomniany Preobrażeński był dobroduszny? Nawet Feliks Santini z „Plotki” nie był znowu takim przyjemniaczkiem, był homofobem. A Romik z OMONu w „Białorusi obrażonej” jest już wprost patologiczną postacią. 
I może to jest tak, że ja te wszystkie moje postaci tak otulam właśnie sobą. I wtedy są bardzo moje. Bo dla mnie ważne, by robić to wszystko po mojemu.

A słynna broda?  Dlaczego zaczął pan zapuszczać ? Do roli czy ot tak. No i jak się przydaje w teatrze ? 
Właśnie chyba trochę nie lubię, kiedy robi się z niej mój żelazny atrybut. A sprawa z brodą jest prosta: zacząłem ją zapuszczać, bo widocznie zmężniałem na tyle, że był sens ją zapuszczać. I wolę siebie w brodzie, to fakt. Rzeczywiście na tyle charakterystyczna, że mocno wpływa na wizerunek. Jeśli poczuję, że pierwszym krokiem, takim wydawałoby się głupim i banalnym, do nakreślenia sobie fizyczności postaci jest jej zgolenie lub zapuszczenie - robię to i już!

Czy jest rola, której pan nie zagra? 

Nie.

O czym dziś marzy Łukasz Kucharzewski?  

Żeby móc wykonywać swoją pracę. Bo żeby grać w wielkich i ważnych przedstawieniach i dostawać za nie nagrody to trzeba mieć też trochę szczęścia. Odnoszę wrażenie, że ja tego szczęścia raczej nie mam. (śmiech) Ale nie ubolewam nad tym jakoś szczególnie. Marzę o tym, by być fachmanem. Tak, żeby Kucharzewski był kojarzony z dobrze wykonaną robotą. Tyle. 


Łukasz Kucharzewski 
Aktor i lektor. Absolwentem Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie Wydziału Aktorskiego we Wrocławiu (2006-2010). Studiował także filologię polską na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (2003-2006).W latach 2011–2015 pracował w Lubuskim Teatrze im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze.Był wykładowcą w Studium Aktorskim przy Regionalnym Ośrodku Edukacji w Poznaniu (2009-2010) oraz lektorem Radia Zachód w Zielonej Górze (2011 – 2015). 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj