Z generałem Mirosławem Hermaszewskim, który gościł niedawno w Pyskowicach, rozmawia Błażej Kupski. 
Warto mieć marzenia. 
Nie tylko mieć, ale je realizować i sięgać wysoko. Jako mały Mirek składałem modele latawców i samolotów. Marzyłem wówczas o lataniu, niebie. Czytałem „Skrzydlatą Polskę” i inne tego typu czasopisma. Zabawy też dotyczyły  jednego tematu. W pokoju, na łóżku, ustawiałem krzesła w tak przemyślany sposób, by moja pozycja imitowała stromy lot wznoszący. Leżąc na krześle, wyobrażałem sobie siebie w kabinie myśliwca. Razem z kolegami zakradałem się na złomowisko i siadałem za sterami dożywającego tam swoich dni samolotu. Był to najprawdziwszy Messerschmitt 109! 

Pewnie pana autorytetem stał się starszy brat Władysław? 
Zgadza się. Gdy byłem nastolatkiem, on cieszył się już opinią znanego i cenionego pilota. Mówiono o nim w radiu, pisano w gazetach. Bywałem na defiladach, chłonąłem szum jego samolotu. W podręcznikach pojawiła się nawet czytanka dla uczniów klas czwartych - „Jak mały Władzio został lotnikiem”. 

Jak wspomina pan dzieciństwo?
Urodziłem się w małej, już nieistniejącej wiosce Lipniki na Wołyniu. Ojciec był zaradnym gospodarzem i stolarzem, robił meble i inne najpotrzebniejsze sprzęty. Mamę cechowała tolerancja, ale jak trzeba było, stawiała na swoim. Rodzice darzyli się wielką miłością, szacunkiem. 

Swoje rodzinne strony pamięta pan pewnie tylko z opowieści. 
Mama często wracała wspomnieniami do Kresów. Najlepiej zapamiętałem opis okolic Lipnik, traktujący o pięknie lasów, radości wiosny, zapachu ziół i kwiatów oraz zwyczajach świątecznych czy zimowych kuligach. Rodzice powiększali gospodarstwo, a do obsługi żniw kupili kosiarkę. Tata był z niej bardzo dumny. 

Idyllę przerwała tragedia... 
Była noc z 25 na 26 marca 1943, a ja miałem wówczas półtora roku. Członkowie UPA okrążyli wieś, otworzyli ogień z karabinów maszynowych, używali zapalających kul. Domy, kryte strzechą lub gontem, szybko stanęły w płomieniach, wtedy banderowcy przystąpili do szturmu i rozpoczęli rzeź. My, dzieci, byliśmy w domu z mamą, poprzykrywani pierzynami. Nagle wpadł tata z karabinem, kazał uciekać, a sam wyskoczył, by bronić wsi. Wszyscy uciekali w różnych kierunkach. Mama - ze mną na plecach. Na jej drodze stanęło trzech banderowców. Nie zareagowała na rozkaz zatrzymania się, więc jeden z oprawców dogonił ją i z bliska strzelił w głowę. Kula przeleciała koło skroni, rozerwała ucho, mama upadła nieprzytomna. Banderowcy byli przekonani, że nie żyje, bo pojawiło się dużo krwi. 

A co z panem?
Wypadłem z rąk postrzelonej mamy. Albo przykryła mnie własnym ciałem, albo wpadłem w zaśnieżone zarośla. 

Co było dalej? 
Po jakimś czasie mama odzyskała przytomność. Była w szoku, zerwała się, zaczęła uciekać. W sąsiedniej wiosce zajęły się nią znajome Ukrainki - przemyły ranę, dały okrycie, kubek mleka. Wtedy spostrzegła, że nie ma przy sobie dziecka. W szoku chciała wracać, ale zatrzymano ją siłą. Rano tata z moim starszym bratem, Władysławem, poszli szukać poległych. Z rodziny naliczyli aż 18 zabitych. 

Ale pan żył. 
Tata zobaczył leżący w śniegu koc, w który byłem zawinięty. Wyglądałem na nieżywego - blady, zmarznięty, całą noc przebywałem na mrozie. Kiedy ojciec mną potrząsnął, otworzyłem oczy i powiedziałem: „tata, si”. Złapał więc błąkającą się krowę, nadoił mleka, wykąpał mnie w nim w jednej z chałup, natarł szmatami, by rozgrzać ciało. Przywrócił mi życie, a przy okazji na długie lata uchronił przed przeziębieniami. Po południu odnalazła się ranna i zrozpaczona matka. Niestety, Ukraińcy w końcu ojca dopadli. W sierpniu, gdy udał się na ojcowiznę po zbiory, był wszak czas żniw, wrócił konający, z kulą w piersiach. Naruszyła osierdzie. Umarł w szpitalu, opasany bandażami. 

Na filmie „Wołyń” pan był?
Oczywiście. Cenię twórczość Wojciecha Smarzowskiego. Film trudny, mocny, ale prawdziwy. W mojej rodzinnej wsi niewielu mieszkańców padło od kul. Wiele ciał leżało bez głów, kończyn. Ludzie poprzekłuwani byli widłami, zatłuczeni drągami. Wiem, że dzieci znajdowano w studniach lub nabite na sztachety płotów, rozdarte... 

Ciężar wychowania pana i rodzeństwa spadł na matkę. 
Po śmierci taty mama przeżyła szok, ale nie załamała się. Miała przecież siedmioro dzieci. Pracowała ponad siły - była krawcową, kucharką, praczką, ale dla nas przede wszystkim matką. Mnie kochała szczególnie, bo byłem najmłodszy i cudem ocalałem. W 1945 roku przesiedlono nas do miasteczka Wołów na Dolnym Śląsku, gdzie ukończyłem szkołę podstawową i liceum. 

Jest pan dumą tej miejscowości. 
Noszę tytuł Honorowego Obywatela Wołowa. Moje imię przyznano również szkolnej auli. W mieście stoi MIG, którym latałem, postawiony w 1985 r., na 700-lecie miejscowości. 

Nim jednak usiadł pan za sterami MIG-ów, najpierw były szybowce. 
Po wakacjach, gdy ukończyłem dziesiątą klasę, wróciłem do domu z odznaką pilota szybowcowego. Pierwszy lot w roli kandydata odbyłem na szybowcu Czapla o numerach rejestracyjnych SP-2200. Trwał trzy minuty, od 6.26 do 6.29. Kiedy przyziemiłem, siedzący z tyłu instruktor powiedział: „Ty, chyba dobrze się zapowiadasz, gratuluję”. Jednak mojej drogi do bycia pilotem nie usłano różami. Byłem chudy, wręcz mizerny. „Trzcinka sama nie może latać”, mówili niektórzy. Podobnie myślała powiatowa komisja poborowa, przed którą stanąłem. Otrzymałem kategorię C, oznaczającą ograniczoną przydatność do armii. Mój świat się zawalił. Przecież marzyłem, by pójść w ślady brata! Jednak przeszkody są po to, aby je pokonywać: dwa miesiące później pojechałem do Dęblina, na egzaminy w szkole lotniczej.

Mając kategorię C?!
Powiedziałem, że zgubiłem książeczkę wojskową. W tamtych czasach do pewnych spraw nie podchodzono tak formalnie. Zdałem egzaminy: z „wuefu” bardzo dobrze, z matematyki dobrze, a z pozostałych przedmiotów też powyżej czwórki. Ale i tak patrzyli na mnie z ukosa, bo miałem niedowagę. I wtedy jeden z dowódców powiedział: „To nic, odkarmimy!”.

Panie generale, jak wygląda Ziemia z kosmosu?
O to pyta wiele osób. Ziemia widziana z kosmosu to nieprawdopodobne zjawisko. Kiedy patrzysz na tę kulę z daleka, zawieszoną w przestrzeni, tracisz na moment poczucie rzeczywistości. Myślisz, że to niemożliwe. Sam zadajesz sobie pytanie: „Ja tu jestem? Eee, to chyba sen”. Człowiek więc się szczypie i okazuje się, że to jednak tu i teraz. Najpierw podziwiasz Ziemię jako całość. Nie możesz się napatrzeć na bajeczny wschód i zachód Słońca. Potem szukasz szczegółów, kształtów znanych z atlasu. O, Gibraltar, Azja, Oceania, Przylądek Horn… Pytasz, gdzie Polska, bo jesteś akurat nad Wyspami Zielonego Przylądka, tak daleko od kraju nad Wisłą. Ale będziesz tam już za sześć minut!

W kosmosie czuł pan strach?
Ludzie, którzy latają w kosmos, są mocno wyselekcjonowani, przygotowywani do trudnych momentów. Od nich nie wymaga się tyle odwagi, co rozwagi, umiejętności myślenia w stresie i deficycie czasu. Podczas misji jest tak dużo pracy, człowiek jest tak zaangażowany, że z ewentualnych niebezpieczeństw zdaje sobie sprawę dopiero po fakcie, kiedy ma chwilę na refleksję. Strach to niewłaściwe pojęcie. Bardziej powiedziałbym: napięcie emocjonalne. Ono towarzyszy kosmonaucie cały czas, w różnym stopniu, w zależności od etapu misji. 

To znaczy? 
Przed wejściem do rakiety jest się już spokojnym. Myśli: „Nareszcie materializuje się półtora roku intensywnych przygotowań”. Samo oczekiwanie na start jest zaś trudne, gdzieś tam tli się obawa, że coś zawiedzie. Co ciekawe, przy starcie mój puls nie był za wysoki. Dużo wyższy stał się w momencie łączenia ze stacją orbitalną. Wtedy czułem na sobie wielką odpowiedzialność, przecież za chwilę miałem wykonać zlecony program badawczy. 

Poleciał pan z Białorusinem, Piotrem Klimukiem. 
Byliśmy świetnie zgraną załogą. Jednym gestem, spojrzeniem potrafiliśmy zwrócić jeden drugiemu uwagę, że coś jest nie tak. Kiedy do startu pozostawały ostatnie minuty, było nerwowo. Tak bardzo chcieliśmy oderwać się od Ziemi! Bo nuż  coś się zepsuje i powiedzą, by czekać do jutra. A pojutrze może być już czas dublerów. 

Podobno w imię lotu w kosmos poświęcił pan własne migdałki. 
Tak. Byłem zdrów jak ryba, a mimo to skierowano mnie na operację wycięcia rzekomo chorych migdałków i kilka tygodni trzymano w szpitalu. Potem dowiedziałem się, że zrobiono to celowo, by pierwszy mógł polecieć w kosmos Czech. Jednak brak migdałków w niczym mi nie przeszkadza. (śmiech) Decyzja Rosjan o wysłaniu najpierw kosmonauty z Czechosłowacji była rodzajem rekompensaty politycznej za przeprowadzoną w 1968 r. interwencję zbrojną. 

Poleciał pan w kosmos wybrany z grona kilkuset polskich pilotów. Dublerem był Zenon Jankowski. Jak wyglądały ostatnie dni przed wylotem? 
Czułem napięcie i obawę. W ostatniej fazie przygotowań chodziliśmy wydzielonymi korytarzami, nie graliśmy w tenisa, nie korzystaliśmy z basenu. Styczność z ludźmi mieliśmy ograniczoną do minimum, by nie wdarła się żadna infekcja. W takiej sytuacji człowiek czuje się trochę ubezwłasnowolniony. 

Jak długo leciał pan nad Polską?
87 sekund. Byłem w kosmosie jako 89. kosmonauta, a obecnie jest ich już ponad 500.

W tym wiele kobiet. 
Z pierwszą, Walentiną Tierieszkową, zaprzyjaźniłem się. Podczas jednego z benefisów zaśpiewaliśmy jej wraz z żoną słynny przebój Filipinek „Wala Twist”. Walentina miała łzy w oczach. 

Co teraz, na emeryturze, porabia Mirosław Hermaszewski?
Jeździ z odczytami po Polsce, spotyka z ludźmi, zajmuje wnukami. Moim oczkiem w głowie jest wnuczek Staś. Uwielbiam z nim chodzić po lesie. Urodził się w rocznicę lądowania Amerykanów na Księżycu, dlatego drugie imię dostał po słynnym Neilu. Armstrong był zadowolony, przesłał mi nawet sympatyczne podziękowania. 

Ludzie wylądują kiedyś na Marsie?
Tak, jestem o tym przekonany. 
 

Mirosław Hermaszewski (ur. 15 września 1941 r. w Lipnikach na Wołyniu)
Generał brygady Wojska Polskiego oraz kosmonauta, jedyny Polak, któremu udało się odbyć lot w przestrzeń kosmiczną. Przygodę z lotnictwem rozpoczął w roku 1960, latał wtedy na szybowcach we wrocławskim aeroklubie. Uczył się w Szkole Orląt w Dęblinie, a gdy ją ukończył, przydzielono go do pułku obrony powietrznej w Poznaniu. Kontynuował naukę na Akademii Sztabu Generalnego w Warszawie. Służył w Wojskach Obrony Powietrznej. W 1976 rozpoczął szkolenie w Gwiezdnym Miasteczku pod Moskwą. Wybrano go na kandydata do lotu kosmicznego, który miał się odbyć w ramach międzynarodowego programu Interkosmos. W przestrzeń kosmiczną wystartował 27 czerwca 1978 r. z kosmodromu Bajkonur na statku Sojuz. W latach 1987-1990 pełnił funkcję komendanta Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych, potem był zastępcą dowódcy Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej. 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj