Rodzice 17-miesięcznego Maksia, mieszkańcy Łańcuta, wytaczają ciężkie działa pod adresem lekarki z powiatu gliwickiego. 
„Nasze dziecko zabiła pewnie zwykła rutyna, bylejakość, lekceważenie obowiązków przez lekarza. Pandemia, późna pora, rozpoczynający się weekend nie powinny być powodami bagatelizowania ludzkiego życia”, napisał do redakcji Mariusz Panek, mieszkaniec Podkarpacia, którego syn zmarł w sierpniu, po powrocie rodziny z wakacji nad morzem. Kobieta, którą rodzice oskarżają o śmierć dziecka, mieszka i pracuje w powiecie gliwickim.

Chodzi o lekarkę, która w marcu tego roku, po powrocie z Hiszpanii, przyjmowała pacjentów w Knurowie, mimo że sanepid nałożył na nią kwarantannę. Późniejsze testy wykazały koronawirusa. Jak dowiadujemy się nieoficjalnie, kobieta nikogo nie zaraziła, a izba lekarska umorzyła postępowanie. Sprawa wciąż jest jednak w toku, zajmują się nią śledczy z gliwickiej policji oraz prokuratury. 

Rodzice: błędna diagnoza

Doktor G. przyjmuje w ramach nocnej i świątecznej opieki zdrowotnej także w szpitalu powiatowym w Pucku. To tam 7 sierpnia na jej dyżur trafili mieszkańcy Łańcuta. Twierdzą, że syn nie żyje z powodu błędnej diagnozy: zapewniono ich, że dziecku, poza zwykłym katarem, nic nie dolega, tymczasem kilka godzin później przestało ono oddychać. Sekcja zwłok wykazała rozedmę ostrą płuc i obrzęk mózgu.

– Byliśmy na wczasach, ale postanowiliśmy skrócić urlop, bo Maksio ciężko oddychał. Przed wyjazdem, w naszej ocenie, konieczna była jednak konsultacja lekarza. Pojechaliśmy na izbę przyjęć w Pucku. Pani doktor pełniąca dyżur, po pobieżnym zbadaniu syna, ograniczającym się do osłuchania i zajrzenia do gardła, stwierdziła, że to katar spływa na krtań, stąd ciężki oddech. Po podaniu zastrzyku miało przejść. Zaleciła też inhalację już po powrocie do domu – opowiada pan Mariusz. – Zapewne dla niej byliśmy kolejnymi przewrażliwionymi rodzicami.

Nieumyślne spowodowanie śmierci

Sprawa trafiła do prokuratury w Rzeszowie. Śledztwo trwa i na razie prowadzone jest in rem. Nikomu nie przedstawiono jeszcze zarzutów. Śmierć małego Maksa budzi jednak emocje, a rodzina założyła nawet zmarłemu dziecku specjalną stronę internetową maksio.net, na której można... śledzić relacje z tragicznego zdarzenia.  

Jak dowiadujemy się w rzeszowskiej prokuraturze, śledztwo prowadzone jest w kierunku narażenia na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu oraz nieumyślnego spowodowania śmierci – w obydwu przypadkach zagrożenie karą to od 3 miesięcy do 5 lat więzienia. 

– Do tej pory przeprowadziliśmy oględziny zwłok i przesłuchaliśmy rodziców. Zabezpieczono też dokumentację medyczną oraz szpitalny monitoring, te dowody poddawane są teraz szczegółowej analizie – mówi Hanna Biernat-Łożańska, rzecznik Prokuratury Regionalnej w Rzeszowie. – Zlecono sekcję i dodatkowe badania histopatologiczne, toksykologiczne oraz w kierunku COVID-19. Aktualnie na nie oczekujemy. Dopiero po uzyskaniu wszystkich istotnych dowodów oraz ich analizie prokurator podejmie decyzję co do dalszego biegu sprawy.

Na oficjalne wyniki badań czeka także pucki szpital. Póki co nie zawiesił współpracy z lekarką – nie było takiego sygnału z prokuratury.

Oksana Rabij-Zabłotna, rzecznik placówki: – Czekamy na wyjaśnienie sprawy. Choć ludzie już wyrok wydali, on jeszcze nie zapadł. Rozumiemy ból rodziców, na razie nie chcemy niczego komentować. 

W przekazach medialnych pojawiły się głosy, że lekarka powinna zaczekać pół godziny, aż zadziała zastrzyk. Czy popełniła błąd? Rabij-Zabłotna zapewnia, że władze szpitala sprawie się przyjrzały. Przeanalizowano dokumentację medyczną, rozmawiano z lekarką i z towarzyszącym jej ratownikiem. – Nic nie wskazuje, by doszło do nieprawidłowości. Ale poczekajmy na wyniki śledztwa – mówi. I dodaje, że pojawiły się pewne nieścisłości w wypowiedziach obydwu stron. 

Rzeczniczka szpitala zaznacza też, że doktor G. nie trafiła do nich „za karę” po tym, jak przyjmowała pacjentów na kwarantannie, co niektórzy sugerują. Lekarka pełni w Pucku dyżury od ponad roku. Do tej pory nie było co do jej pracy zastrzeżeń.

Marysia Sławańska

Doktor G. dla „Nowin”
– Zrobiłam wszystko, co w danym momencie należało zrobić. Dziecko zbadałam dokładnie, ze szczególną starannością i jego stan w chwili badania nie wskazywał na zagrożenia zdrowia lub życia – w przeciwnym razie zostałoby skierowane na oddział. Podczas wizyty w gabinecie nie miało duszności, zaś matka przekazała, że kaszlało tak, jak wcześniej, podczas zapalenia krtani. Zasugerowałam zakup nebulizatora i robienie inhalacji ze sterydu, ale rodzice nie wyrazili chęci zakupu urządzenia, więc profilaktycznie, aby zabezpieczyć malucha przed dusznością podczas podróży, zrobiłam zastrzyk. Nie mogę odpowiadać za to, co stało się 10 godzin później, po wyczerpującej dla dziecka jeździe samochodem. Stan Maksymiliana nie pogorszył się pół godziny po zastrzyku. Poza tym, dlaczego rodzice, widząc, że syn źle się czuje, nie skorzystali z pomocy lekarskiej po przyjeździe do domu? Twierdzą, że moja diagnoza ich uspokoiła. Ale przecież w przypadku tak małego dziecka stan zdrowia może zmienić się nagle. 
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj