Portretowane Kresy były czymś więcej niż tylko wyrazem nostalgii czy próbą zachowania odchodzących w przeszłość obrazów. Nawet czymś więcej niż „pokrzepienie serc”. Twórczość artystyczna pozwalała na mapie kulturowej Europy i świata odtworzyć granice państwa, które nie przetrwało w polityce, ale nie zginęło w pamięci, języku i kulturze.
Z Grzegorzem Krawczykiem, dyrektorem Muzeum w Gliwicach, o znaczeniu  Kresów w świadomości Polaków oraz  ich artystycznej i kulturalnej spuściźnie, rozmawia Małgorzata Lichecka.       

Byłeś na terenach dawnych Kresów Rzeczpospolitej? Jeśli  tak, jak jawią ci się  jako turyście i człowiekowi kultury. Jeżeli nie byłeś, to czy masz zamiar to nadrobić? 

Nie lubię bycia turystą. Na Kresach Rzeczpospolitej albo, jak trafniej nazwał je Maurycy Mochnacki, Ziemiach Zabranych byłem raz, jako sześcioletni chłopiec, tuż przed pójściem do pierwszej klasy. W drodze na wczasy do Bułgarii rodzice zatrzymali się na kilka dni we Lwowie, Stryju i Kołomyi. Byliśmy pięknie przyjęci, słyszę jeszcze zaśpiew tamtejszej polszczyzny, pamiętam wysokie brzozy na dziedzińcu lwowskiej kamienicy, zmienny nastrój rozmowy w polskim domu, kiedy początkowa radość spotkania z wolna nasiąkała niezrozumiałą dla mnie rezygnacją i smutkiem. 

Od tamtej pory na Kresach nie byłem, a zarazem bywałem wielokrotnie i z uporem tam wracam. Nie byłem jako turysta, ale byłem jako ktoś, dla kogo biły tam jedne z najobfitszych źródeł mojej kultury, mojego języka, mojej historii – mojej tożsamości, tego, kim jestem. Bywałem więc na Kresach zawsze, a to czytając to, co w literaturze polskiej najlepsze - tam napisane lub stamtąd się wywodzące, od Mickiewicza po Rymkiewicza, od Schulza po Odojewskiego, od Karpińskiego po Buczkowskiego, Wańkowicza, Konwickiego, Herberta, ale także wtedy, gdy słuchałem muzyki Kilara, Szymanowskiego lub oglądałem obrazy Tadeusza Brzozowskiego, Jonasza Sterna. 

Trudno być Polakiem w polszczyźnie zakochanym i na Kresach nie bywać. Oderwanie Kresów, dokonane w rezultacie napaści Niemców i Sowietów, było czymś niebywałym - wstrząsającym i niewytłumaczalnym doświadczeniem. Waham się, czy tam pojechać, bo przecież nie zastanę już tego wszystkiego, co w owych Ziemiach Zabranych, w ziemiach skrwawionych, kocham, a czego tak bardzo nam tu i teraz z tamtych Kresów brakuje. 

Co dostrzegali w nich najwybitniejsi polscy malarze, tak chętnie je portretując w różnych płaszczyznach i ujęciach. 

Co dostrzegali? Prawdę o sobie. To po prostu ich ojczyzna. Bo to Polska właśnie. Jej serce biło wtedy w Krakowie, Poznaniu, Warszawie, Lwowie i Wilnie. A ze wschodnimi rubieżami wiązały się,  równie fascynujące jak rozległe stepy, dzieje naszej chwały, historycznych zwycięstw, splendoru Korony i Litwy, chwalebnych wiktorii odnoszonych nad Turkami, Tatarami czy Moskwą. Nie może więc dziwić, że w okresie zaborów, w czasie naszej wielkiej smuty i klęski, na Kresach dostrzegano jeden z mateczników tego, co dla nas najważniejsze - polskie, to, czego z nadzieją można się uczepić, by się podnieść. Duża w tym zasługa romantyków – chociażby Antoniego Malczewskiego czy Wincentego Pola, który w „Pieśni o ziemi naszej” uwiecznił kresowe ziemie i „rzeki domowe” Rzeczypospolitej - Niemen i Dniestr. 

Ale portretowane Kresy były czymś więcej niż tylko wyrazem nostalgii czy próbą zachowania odchodzących w przeszłość obrazów. Nawet czymś więcej niż „pokrzepienie serc”.  Twórczość artystyczna pozwalała na mapie kulturowej Europy i świata odtworzyć granice państwa, które nie przetrwało w polityce, ale nie zginęło w pamięci, języku i kulturze. Właśnie po to w 1897 roku m.in. Teodor Axentowicz, Józef Chełmoński, Julian Fałat, Jan Stanisławski i Leon Wyczółkowski - a więc artyści, których prace zostały zgromadzone na wystawie i dla których Kresy stanowiły jeden z zasadniczych motywów twórczości  – założyli Towarzystwo Artystów Polskich „Sztuka”. Jego celem było promowanie sztuki polskiej  w kraju i za granicą poprzez organizację wystaw. 

W Willi Caro zobaczyć można było „Bajkę zimową” Ferdynanda Ruszczyca z 1904 roku, przed którą w Wiedniu gromadziły się tłumy Austriaków, nie mogąc wyjść z podziwu nad dziełem tego „czarodzieja nastrojowego krajobrazu”, Polaka, który wówczas nie mógł być obywatelem polskiego państwa. 

Dla  każdego z twórców prezentowanych na wystawie było to zapewne co innego. Mógłbyś wskazać, co to było dla Fałata, Chełmońskiego, Ruszczyca, Wyczółkowskiego czy Axentowicza? 

Józefa Chełmońskiego fascynowała przede wszystkim kozaczyzna, a Ukraina,  jak pisała we wspomnieniach Pia Górska, „była jego rajem”. Wyczółkowski to przede wszystkim zachwyt ludem kresowym  – jego „Rybak” czy „Kopiący buraki”, do których to prac z pogardą odnosiło się kresowe ziemiaństwo. Ale też niezwykle ciekawe  pejzaże –  „Połąga” Wyczółkowskiego prezentowana na wystawie  to subtelne impresjonistyczne przedstawienie wybrzeża morskiego w litewskim uzdrowisku. A jego „Krajobraz ukraiński” z 1911 r. to jakby zapowiedź polskich kolorystów z dwudziestolecia międzywojennego. Axentowicz – również sceny z życia ludu, szczególnie Ormian, z których się wywodził. Na wystawie mogliśmy zobaczyć maleńki obraz Józefa Szermentowskiego „Wieś wołyńska”, w którym skupia się cała przytulność kresowego sioła.  

Każdy z nich eksponował  konkretne rejony Kresów -  chętnie tam wyjeżdżali na dłuższe okresy. Ta kraina działała na nich jak magnes. Czy potrafili spojrzeć na nią krytycznie, dostrzegając na przykład biedę? A może jedynie sentymentalnie i cukierkowo?   

W obrazowaniu Kresów raczej nie było „lukrowania”, co najwyżej sentyment, który jest przecież efektem ubocznym „geografii serdecznej”, bo inną trudno Polakowi na Kresach uprawiać. Ale czy to sentyment, który zaślepia?  W  literaturze obraz Kresów jest ambiwalentny - fascynujący i groźny zarazem, piękny i mroczny, często pełen gwałtu i nieszczęścia, jak w „Czarnym Potoku” lub „Zasypie wszystko, zawieje”. Nawet „Szczenięce lata” Wańkowicza trudno uznać za lukrowane, chociaż oczywiście wpisują się w mit kresowej arkadii. Świadome spojrzenie na rzeczywistość Kresów wśród malarzy znajdziemy na pewno  u Wyczółkowskiego – ale nie w samych jego obrazach, lecz listach z Kresów. Wyczółkowski, zachwycony ludnością wiejską, nie szczędził ziemiaństwu ostrych słów. 

Przytaczam cytat: „Szlachcic w sześć koni najeżdżał na chłopów i rozwalał im wozy. Całym sercem stałem po stronie ludu, który malowałem. Wykwint, wykształcenie, polor zewnętrzny, konie, fantazja u szlachty polskiej na Ukrainie. Ale wewnętrznie brak wszelkiego poczucia sprawiedliwości i poczucia godności ludzkiej”. Jednak, jak twierdzi prof. Waldemar Okoń, jest to wypowiedź wśród ówczesnych malarzy odosobniona, bowiem większości była swego rodzaju turystami, traktując ziemie ukrainne jako „bajecznie kolorowy”, czarujący kraj „swobody i bajki”, wyzbyty problemów natury społecznej, zamieszkały przez lud „barwny” i „czerstwy”, idealny do ukazywania w rozlicznych scenach rodzajowych. 

Gdybyś miał ułożyć ranking wystawowych "naj", co by się w nim znalazło? 

Dla mnie absolutnym numerem jeden są obrazy Jana Stanisławskiego – te maleńkie obrazki, a wielkie okna na naturę, niezwykle skromne, pozbawione pretensjonalności, nie ma w nich nic poza miłością do natury w jej najzwyklejszych przejawach, takich jak stepowy oset –  bodiak. 

Jakiego klucza użyto przy aranżacji wystawy? Na co położono szczególny nacisk?

Staraliśmy się pokazać Kresy w możliwie wielu odsłonach – kolejne ich odkrywanie w malarstwie romantycznym, historycznym czy młodopolskim symbolizmie, aż po kolorystów dwudziestolecia międzywojennego. Ale najważniejszym celem było przybliżyć szerokiej publiczności świat Kresów widziany oczami wybitnych polskich artystów, jego klimat i ducha. 

Ostateczną zagładę tego świata rozpoczęła rewolucja bolszewicka, a dokończyły decyzje trzech mocarstw w Jałcie, zaś po masowych wywózkach, mordach i wysiedleniach Polaków, eksterminacji Żydów, przesiedleniu innych grup narodowościowych i etnicznych wielonarodowe, wieloetniczne, wieloreligijne Kresy już nie istnieją. Jednak dzięki dziełom sztuki wciąż możemy do nich powracać i lepiej – poprzez nie - rozumieć naszą polskość. Bardzo się cieszę, że dzięki współpracy z Muzeum Narodowym w Krakowie mogliśmy tę wystawę zorganizować. 

Dlaczego muzeum zaangażowało się w kwestę "Kresowe bodziaki" i czy będzie ona miała dalszy ciąg.    

Nie chciałbym, aby Kresy były tylko słowem pełnym sentymentu. Zależy nam, by wzbudzone przez nie tęsknoty przeradzały się w konkretne działania, podejmowane w poczuciu odpowiedzialności za Polaków wciąż na Kresach żyjących, za polskie dzieci, które uczą się w małych polskich szkołach – takich jak ta w Złoczowie. Prowadzona przez nas zbiórka funduszy na wykonanie placu zabaw dla dzieci uczących się w Sobotniej Szkole Polskiej Mniejszości Narodowej w Złoczowie na Ukrainie to pierwsze przedsięwzięcie tego typu i na pewno nie ostatnie. 

Mamy obywatelski obowiązek wobec Polaków żyjących poza granicami naszego kraju, szczególnie tych, którzy funkcjonują w warunkach trudnych czy skrajnie trudnych. Nie wolno nam zapomnieć o potomkach Polaków wywiezionych na Sybir, o Polakach żyjących w Kazachstanie. Czujemy na sobie odpowiedzialność tym bardziej,  że jako  mieszkańcy Gliwic mamy ten przywilej, że z dziedzictwem Kresowym związani jesteśmy w sposób szczególny.
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj