Pani Magda zamarła, gdy usłyszała pytanie siedmioletniego syna: kto to jest cwel. - On to wiedział, bo go uświadomiły. Powiedziały, te dzieci z pokoju, że on będzie takim cwelem. I żeby się pilnował, bo też mu tak zrobią. Dowiedziałam się od niego o jakichś  ekscesach seksualnych, zmuszaniu Marcinka... trudno mi o tym opowiadać... - mówi  mama chłopczyka. Siedmiolatek przeżył na kolonii koszmar: dzieci z pokoju znęcały  się nad nim, a kierownictwo i wychowawczyni nie reagowali.  
Nie tknęły jej rozmowy telefoniczne, zresztą Marcinek mówił, że wszystko w porządku, jeżdżą na wycieczki i mają sporo zajęć. Wiedziała oczywiście, że syn rozmawia przy kierowniczce, przez jej komórkę, i musi trzymać fason. Nie spodziewała się, że dwutygodniowy kolonijny wyjazd stanie się dla siedmiolatka koszmarem.

Marcinek po powrocie znad morza trochę opowiadał, ale język rozwiązał mu się, gdy byli już w domu. W ciągu kilku chwil pani Magda dowiedziała się rzeczy strasznych, a Marcin z każdym dniem dorzucał nowe szczegóły. W domu czuł się bezpiecznie i wiedział, że może liczyć na mamę. - Nie miałam żadnych wątpliwości, co się tam działo i niemal z marszu skontaktowałam się z poleconym przez znajomych prawnikiem – matka wciąż nie może dojść do siebie.   

Rzucali nim o podłogę i mówili, że jest ich zabawką

Kolonię w Łazach organizował Poltur z Zielonej Góry. Ta firma turystyczna wygrała przetarg ogłoszony przez Śląskie Kuratorium Oświaty. Trzynaście dni było dla siedmiolatka pasem traumatycznych doznań, zarówno ze strony dzieci, jak i dorosłych, którzy bagatelizowali jego skargi i nie reagowali na bardzo niebezpieczne sytuacje.

Marcinek pojechał na wakacje w ostatniej chwili – w gliwickim OPS zwolniło się jedno miejsce, więc pani Magda pomyślała: szkoda, żeby siedział w domu. Telefonicznie uprzedzała kierowniczkę kolonii, że Marcinek jedzie po raz pierwszy i prosiła, by znalazł się w grupie z rówieśnikami. Zapewniono ją, że tak będzie. - Na liście oznaczono nawet syna gwiazdką, by zwrócić uwagę opiekuna - dodaje gliwiczanka.

Marcinek spakował ulubione rzeczy, w tym ukochaną przytulankę - Parszywka. Nie rozstawał się z nią, więc i nad morze musiała z nim pojechać. Już pierwszego dnia koledzy z pokoju, ośmio- i jedenastolatek, „przywitali” chłopca, wyrywając mu Parszywka. Poturbowali też Marcinka, rzucając nim o podłogę. Robili to potem regularnie, niemal codziennie, mówiąc, że jest ich zabawką. W drugim dniu podbito mu oko, potem, na stołówce, jeden z chłopców zaatakował go widelcem ( Marcinek do dziś ma szramę nad wargą). Nie mógł się  też położyć do łóżka, bo co noc kopano w drzwi, a kiedy chciał się załatwić, ganiano za nim do toalety. Tam też dręczono.
- Otworzyłam walizkę i zauważałam, że niektóre rzeczy zniknęły, inne są mokre. Zapytałam więc syna, co się stało. „Kąpałem się w ubraniu”, odpowiedział. Zdrętwiałam z przerażenia, zaczęłam dopytywać. Powiedział, że chłopcy straszyli, iż dobiorą się do niego, więc niech uważa pod prysznicem. Dlatego kąpał się w ubraniu - pani Magda nie może się uspokoić.

Wychowawczyni nie radziła sobie z grupą

Po rozmowie z synem pani Magda skontaktowała się z  jego kolonijną wychowawczynią Alicją Konenc i kierowniczką kolonii Iwoną Bober. Obie odpierały jej zarzuty dotyczące zaniedbywania dziecka i dopuszczania do sytuacji, w których zagrożone było jego bezpieczeństwo (Marcinek wszystko zgłaszał, więc nie mogły nie wiedzieć o zajściach). Odmówiły też podania nazwisk dzieci nękających chłopczyka, ale wychowawczyni przyznała, że problemy były i że „był bity”. - Wie pani, to się w głowie nie mieści! Nie zadzwoniły do mnie, o niczym nie informowały, a syn przecież nie mógł się na nie skarżyć, bo cały czas słuchały rozmów telefonicznych! - oburza się matka.

Rzeczy, które „zaginęły”, to: sześć t-shirtów, jeden trampek, kapelusz, czapka z daszkiem, saszetka, pasta do zębów i szczoteczka, grzebień i ukochana przytulanka, która została na dachu budynku kolonijnego w Łazach. Kiedy pani Magda powiedziała o tym wychowawczyni, usłyszała, że Marcinek był „niezaradny i wszystko gubił”.
To była kameralna kolonia, pojechało na nią 48 dzieci z różnych miast, m.in. z Katowic, Rudy Śląskiej. Wychowawczyni Marcinka ma dwadzieścia parę lat i przyznała się mamie chłopca, że nie radziła sobie z grupą.         

Kąpałem się w ubraniu, bo się bałem

Marcinek jest sympatycznym siedmiolatkiem, chętnym do pomocy i rozgadanym. Pani Magda wychowuje syna sama i stara się nie trzymać go pod kloszem. Po przyjeździe zmienił się. W czasie naszego spotkania i krótkiej rozmowy jest rozemocjonowany, kręci się, cały czas obraca w ręce butelkę z soczkiem.
- Marcinku, jak ci się podobało na koloniach? - pytam.
- Było fajnie, wycieczki, kąpiele, ale pogody nie było.
- A jak z kolegami?
- No... w pokoju to mną rzucali, bo miałem być ich zabawką. Jeden cały czas kopał nocą w drzwi, bałem się i nie wiedziałem, gdzie się położyć.
- A to kopanie nie przeszkadzało paniom?
- Nie  wiem... ale było głośno - Marcinek wzrusza ramionami i idzie poskakać po murku.
- Mama mówiła, że zginęły ci rzeczy i miałeś w walizce mokre ubrania.
- Tak. Kąpałem się w ubraniu. A kiedy siedziałem w ubikacji, walili w drzwi.

Kolonijny koszmar syna kobieta od razu zgłosiła na policję, ale potrzebowała obdukcji, którą musiała przeprowadzić na własny koszt. Rozmowy z Polturem niczego nie przyniosły, nie usiłowano się nawet wytłumaczyć. Matka wynajęła więc adwokata, a pomogli jej w tym przyjaciele i znajomi. 

Kierowniczka kolonii: wrócił z kilkoma siniakami, ale to normalne

Kiedy przedstawiam sprawę Marcinka Iwonie Bober, kierowniczce kolonii w Łazach, początkowo nie chce rozmawiać. Ale w końcu rzuca: - Nic takiego nie miało miejsca, to konfabulacje matki. Pytam o pobicie i atak widelcem. - No, wrócił z kolonii z kilkoma siniakami, ale to przecież normalne, jak to między dziećmi. A z atakiem widelcem to jakaś bzdura. Marcinek to dziecko niezaradne, wiecznie coś gubił, nie dbał o rzeczy - Bober twierdzi, że chłopiec zmyśla. Zresztą, na dwa dni przed końcem pobytu, dzieci były na plaży, z pielęgniarką i psychologiem. Biegały  bez koszulek i nikt nie zauważył u Marcinka śladów pobicia.  - Jeżdżę  na kolonie od 30 lat, a teraz ręczę głową za moich wychowawców - kierowniczka kończy rozmowę.      

Pan Mieczysław grozi sądem

Poltur z Zielonej Góry jest dużą firmą turystyczną, wygrywa przetargi na kolonie, obozy oraz zimowiska. W 2009 roku za ich organizację uhonorowano go Złotym Globusem, przyznawanym najlepszym organizatorom polskiej turystyki. Gdy proszę o  rozmowę z prezesem, sekretarka łączy z „panem  Mieczysławem”. Do końca nie dowiem się, jak ma na nazwisko, choć moje sekretarka zapisała. Prezes Polturu nie chce udzielić żadnych wyjaśnień, twierdząc, że muszę przesłać je listownie. Straszy sądem i procesem.
Skierowaliśmy do Mieczysława Bronisławskiego następujące zagadnienia:                     
-  wychowawczyni i kierowniczka kolonii były powiadomione o tym, że Marcinek z Gliwic jest na kolonii po raz pierwszy i ma być w pokoju z rówieśnikami – tak się nie stało; 
 - w pokoju znalazły się dzieci starsze i agresywne wobec siedmiolatka, a pobicie miało miejsce zaraz w pierwszym dniu - zgłoszono to wychowawczyni, dlaczego nie zareagowała i nie wdrożyła procedur uniemożliwiających agresywne zachowanie małoletnich;
- jak wytłumaczyć fakt, że Marcinek był notorycznie nękany przez współlokatorów w ubikacji (walenie i kopanie w drzwi podczas snu, atak widelcem – widoczna szrama na twarzy); 
- jakie konsekwencje wyciągnięte zostaną wobec wychowawczyni i kierownika kolonii;
 - firma, organizator kolonii, na których dziecko miało wypocząć i czuć się bezpieczne, spowodowała, że doznało traumy i musi skorzystać z opieki psychologa.

Kuratorium donosi na Poltur do prokuratury 

Anna Kij, dyrektor Wydziału Jakości Edukacji Śląskiego Kuratorium Oświaty w Katowicach przeczytała o kolonii tortur wieczorem, 1 września, na jednym z portali społecznościowych. Zareagowała natychmiast. Już następnego dnia wysłała do Polturu pismo z żądaniem wyjaśnień.  - Otrzymaliśmy je, ale nas nie satysfakcjonuje. Wyjaśnienia są bardzo ogólne - tłumaczy Kij. Zdradziła też, że prezes Bronisławski groził jej sądem. - Złożyliśmy doniesienie do prokuratury w Koszalinie w sprawie niedopełnienia obowiązków organizatora kolonii. Powiadomiliśmy także kuratoria: zachodniopomorskie i lubuskie. Dodam, że przeprowadzaliśmy kontrole na koloniach w lipcu i sierpniu, również w Łazach, ale dotyczyły spraw organizacyjnych - kwalifikacji kadry oraz liczebności grup.  Pod tymi względami nie dopatrzono się nieprawidłowości - dyrektor Kij  zapewnia, że kuratorium  będzie sprawę Marcinka stale monitorować.        
           
Wychowawca  na ostatnią chwilę  

Pani Kasia od lat jest kolonijnym wychowawcą i dzieli się swoimi spostrzeżeniami.  - To dyspozycyjność niemal 24 godziny na dobę i ogromna odpowiedzialność za zdrowie i życie podopiecznych. Priorytetem takich wyjazdów jest przede wszystkim bezpieczeństwo uczestników, dopiero w drugiej kolejności dobra zabawa - mówi. Tłumaczy też specyfikę wyjazdów finansowanych przez różne ośrodki. Ich uczestnikami są dzieciaki z różnych domów, z bagażem problemów. -  Takie wyjazdy powinny być dla nich czasem wypoczynku, relaksu i resetu od  codziennych trudności. Jeżdżę na kolonie z dziećmi od wielu lat. Spotkałam się z przeróżnymi przypadkami organizacyjnymi  i zachowaniami kolonistów. Ale od tego jest kadra, by te nieprawidłowości wychwycić i zgłosić kierownictwu. Jednak biura podróży w ostatniej chwili szukają kadr i zatrudniają osoby bez doświadczenia, bardzo młode, po różnych kursach. Nie ma też dla wychowawców przygotowanych umów, które zawierają klauzule zobowiązań i odpowiedzialności. A to skutkuje tym, że niedoświadczone osoby potrafią wyjechać w trakcie kolonii, zostawiając wychowanków albo traktują swoją pracę jak darmowe wczasy z łatwym zarobkiem w pakiecie - pani Kasia podkreśla, że  każde dziecko, które wypoczywa samodzielnie poza domem, wymaga indywidualnego podejścia, niezależnie od sytuacji rodzinnej. 
- Opiekowałam się na koloniach kilkuletnimi dziewczynkami – dodaje z kolei inna wychowawczyni. - Zwracałam uwagę nawet na najmniejszy grymas moich podopiecznych i dociekałam, co się dzieje. Dlatego nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, że opiekunka, widząc ślady pobicia czy chłopca siedzącego na łóżku w mokrym ubraniu, przechodzi obok tego obojętnie. Szok – pani Anna dodaje, że ze swoimi podopiecznymi była non stop, dzień i noc, bo spała z grupą w pokoju. Miała więc możliwości, by od razu reagować. 

Nie pogłębiać traumy dziecka   

Gliwicka policja prowadzi postępowanie w sprawie niedopełnienia obowiązków przez organizatora wypoczynku. Ustala także personalia dzieci uczestniczących w koloniach. Ale przesłuchiwać Marcinka będzie są. - Zgodnie z przepisami, wysłuchania małoletniego, w obecności biegłego psychologa, dokonuje sędzia sądu rodzinnego. Policja nie ma prawa przesłuchiwać dzieci do 13. roku życia, będących ofiarami - komentuje nadkom. Marek Słomski, oficer prasowy KMP Gliwice. - Dodam, że takie wysłuchania przed sądem są zawsze jednorazowe. Chodzi o to, bu nie pogłębiać tramy dziecka.     
 
Zgłaszają się kolejne dzieci

Pani Magda pozwała firmę Poltur i będzie domagać się odszkodowania. Marcinek jest pod opieką psychologa z sosnowieckiego Komitetu Obrony Praw Dziecka. Czuje się już lepiej, ale czekają go kolejne sesje, bo na kolonii doszło najprawdopodobniej do zdarzeń seksualnych. A po emisji materiału w telewizyjnej „Uwadze” zgłaszają się inni rodzice i być może okaże się, że  przypadek Marcinka z Gliwic  to wierzchołek góry lodowej.                
PS Imiona bohaterów tekstu zostały zmienione.  

Małgorzata Lichecka 
                         

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj