Z dr. Andrzejem Kupilasem, ordynatorem oddziału urologii i urologii onkologicznej Szpitala Miejskiego nr 4 w Gliwicach, rozmawia Małgorzata Lichecka.



O czym lekarz musi bezwarunkowo pamiętać? Zawodowo i prywatnie.

Kiedy rozpoczynałem karierę zawodową, a było to w Klinice Urologii w Zabrzu, jeden z moich mentorów, prof. Mieczysław Fryczkowski, powiedział: „Andrzeju, nie ma gorszego nieszczęścia dla chirurga od sytuacji, kiedy uwierzy, że jest wspaniały. Nikt nie jest najlepszy we wszystkim, więc to nie wstyd przyznać się, że jest ktoś, kto robi coś lepiej od Ciebie”. Zatem - po pierwsze, nie szkodzić. Brzmi trywialnie, ale to jedna z najważniejszych zasad w medycynie. Po drugie, jeśli szuka się rozwiązania z odpowiednim uporem, przeważnie się go znajduje. Po trzecie, należy wsłuchać się w to, co mówi pacjent. On zna siebie najlepiej, a w rozmowie, między wierszami, można wyłapać interesujący nas medyczny wątek. Prywatnie...? Lekarzem jest się dwadzieścia cztery godziny na dobę, tego nie da się po prostu wyłączyć.

Medycyna to był świadomy wybór czy przypadek? Pytam, bo wielu lekarzy twierdzi, że w zasadzie zdecydowali się na takie studia w pełni świadomie, ze względu na zainteresowania. 

Cóż, trudna decyzja, odpowiedzieć ładnie czy szczerze. Wybiorę to drugie. O tym, że zostanę lekarzem wiedziałem już w szkole podstawowej. Wszyscy zachodzili w głowę dlaczego. Sam nie wiem, tak czułem i nie potrafię tego logicznie wytłumaczyć.

Jak wspomina pan studia? I czy w rodzinie są tradycje lekarskie? Jeśli tak, czy to pomaga, a może wręcz przeciwnie – tyle się człowiek nasłucha, że nie chce się mieć z tym zawodem nic wspólnego. 

Na studia dostałem się po dwóch latach przygotowań w Pałacu Młodzieży w Katowicach, jeżdżąc trzy razy w tygodniu na popołudniowe zajęcia przygotowawcze na medycynę, ponieważ w drugiej klasie liceum doszedłem do wniosku, że program liceum całkowicie rozmija się z tym, czego wymagają na egzaminach na Akademię Medyczną. Kiedy już miałem indeks, nie chciałem tego zepsuć. Pochodzę z rodziny bez lekarskich tradycji i nikt nigdy niczego mi nie narzucał. Z domu wyniosłem zasadę - nieważne co robisz, rób to dobrze. I tak jest, zawodowo czy prywatnie. Nie lubię po prostu marnować czasu, życie jest zbyt krótkie.

Pamięta pan swój pierwszy zabieg? Co się wtedy działo na sali operacyjnej i w pana głowie? 

Chciałbym odpowiedzieć, że tak, jednak skłamałbym. Pamiętam natomiast swój pierwszy większy zabieg – adenomektomię, czyli operację usunięcia prostaty metodą „otwartą”. Bardzo krwawą. Dziś, dzięki technikom małoinwazyjnym, praktycznie się jej nie wykonuje. Asystowałem do kilku wcześniejszych i wydawała się jedną z prostszych. W kulminacyjnym momencie operacji jakoś nie chciało „pójść dalej”, więc mój ówczesny kierownik specjalizacji, prof. Andrzej Paradysz, rzucił: „przesuń się Andrzej, jeszcze trochę Ci brakuje”. Wziąłem sobie słowa nauczyciela do serca i w kolejnym miesiącu wykonałem, już samodzielnie, cztery takie zabiegi. Z sukcesem.

Czy jest pacjent/pacjentka, którego zapamiętał pan szczególnie? 

Tak. Chory po operacji nieoperacyjnego raka jelita grubego, chemioterapii, która nie miała szans na powodzenie, świadomy, że umiera. Przyszedł do mnie i poprosił o wykonanie resekcji prostaty, bo jego ostatnim życzeniem było spędzenie tych bezcennych chwil bez cewnika, żeby mógł wyjść z żoną na spacer z poczuciem komfortu. Wiele osób przekonywało mnie, że mogą wystąpić powikłania i w tej sytuacji za dużo ryzykujemy. Długo dyskutowaliśmy na ten temat z pacjentem, ale wspólnie zdecydowaliśmy się na tę resekcję.

Jakie obawy towarzyszą panu w pracy? A co jest energią, kołem zamachowym, wybrał pan bowiem bardzo trudne specjalizacje. 

Największą obawą jest świadomość, że znowu muszę zadzwonić do żony i powiedzieć że „trochę się spóźnię”. Niestety, nie jest to praca, w której, spoglądając na zegarek, stwierdzamy: wybiła 15.00, dokończymy jutro, i wychodzimy do domu w trakcie zabiegu. Pozwoliłem sobie zażartować, ale od pracy nie da się odkleić. Inne obawy pojawią się codziennie i wynikają z faktu, że każdy człowiek jest wyjątkowy i, mimo ładnych obrazków w atlasie anatomii, sytuacja „na żywo” zawsze odbiega od normy, więc trzeba mieć plan B. 

W onkologii urologicznej większość nowotworów jest uleczalna. Po początkowym szoku u pacjenta, następuje faza dyskusji nad opcjami terapeutycznymi i przejście do ich wykonania. Po zabiegu spotykamy się podczas wizyt kontrolnych, tym pierwszym towarzyszy najczęściej niepewność i poczucie czy aby na pewno wszystko się udało i mamy to za sobą. Z każdą kolejną wizytą, kiedy wyniki badań potwierdzają, że wszystko się udało i leczenie jest radykalne, pacjent zaczyna powracać do normalnego funkcjonowania. To optymistyczna wersja mojej pracy, bo bywają też te z bardzo złym zakończeniem.

Czy da się pacjenta przygotować na najgorsze? 

Odpowiadając wprost: nie. Nikt nie jest w stanie przewidzieć przebiegu choroby i wyznaczyć, w miarę precyzyjnie, jej końca. Jeśli ktoś decyduje się odpowiedzieć na często zadawane pytanie „panie doktorze, to ile mi zostało”, najczęściej, mówiąc kolokwialnie, wychodzi na głupca.

Co daje panu szczególną zawodową satysfakcję? 

1 czerwca 2021 minęło dziesięć lat odkąd zacząłem pracę w oddziale urologii w Szpitalu Miejskim nr 4 w Gliwicach. Dzięki ciężkiej pracy całego zespołu stworzyliśmy oddział urologii onkologicznej, który w ostatnim czasie rozwinął się w oddział urologii i onkologii męskiego i żeńskiego układu rozrodczego. Obecnie leczymy wszystkie schorzenia onkologiczne układu moczowego i płciowego obojga płci. Koncepcja ewoluowała latami i została zrealizowana w ostatnim czasie.

Z punktu widzenia fizjologii rozdzielenie układu moczowego i płciowego jest sztucznym podziałem. W trakcie zabiegów nierzadko dochodzi do uszkodzenia moczowodów czy pęcherza moczowego. Najlepszym rozwiązaniem jest natychmiastowe zaopatrzenie i rekonstrukcja układu moczowego, co pozwala na szybkie i sprawne przywrócenie chorej do normalnego funkcjonowania. Patrząc wstecz ,cieszy mnie to, że mając 34 lata zostałem najmłodszym ordynatorem urologii w Polsce i miałem szczęście trafić na zespół w Gliwicach, gdzie pomimo wielu przeszkód udało nam się dużo zrobić. 

Obecnie wszczepiamy sztuczne zwieracze cewki moczowej u mężczyzn z nietrzymaniem moczu, wykonujemy laparoskopowe prostatektomie radykalne metodą 3D (trójwymiarowo), laparoskopowe enukleacje guzów nerek i wiele innych zabiegów, stawiając na leczenie małoinwazyjne, po którym pacjenci szybciej wracają do normalnego funkcjonowania, a efekt nie tylko onkologiczny, ale i fizjologiczny jest lepszy.

Wiem, że uwielbia pan motory. 

Kiedy miałem 13 lat rodzice kupili mi pierwszy motorower i tak się zaczęło… Na motocyklowe wyprawy nie starcza mi jednak czasu, zwłaszcza, że jestem ojcem dwóch wspaniałych córek, którym staram się poświęcać każdą wolną chwilę.

Co dr Kupilas robi po godzinach? 

Kiedyś znajomi podczas biesiady zażartowali: „Andrzej, ty jesteś nudny, cały wolny czas spędzasz z rodziną”. To prawda , odpowiedziałem. Latem jeździmy w Tatry, wspinamy się często w skałkach na Jurze, zimą wybieramy się w Dolomity na narty, w międzyczasie ćwiczymy jogę, kilometrami biegamy z psem po lesie, no i gdzieś w międzyczasie rowery oczywiście.

Gdyby pan nie był lekarzem, to …. 

Często zadaję sobie to pytanie. Chyba byłbym ratownikiem TOPR. Co roku przelewam 1 procent podatku na ten cel.

Andrzej Kupilas: 

Ordynator oddziału urologii i urologii onkologicznej Szpitala Miejskiego nr 4 w Gliwicach, specjalista urolog, absolwent Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. Za pracę doktorską otrzymał nagrodę od Polskiego Towarzystwa Urologicznego. Dotyczyła operacji organooszczędzających w schorzeniach nowotworowych nerek. Ponad 130 odbytych szkoleń i staży pozwoliło mu na rozwój kompetencji. Przekłada się to na jego pracę z pacjentami, umiejętności komunikacyjne i zdolności interpersonalne.

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj