Rozmowa z Leszkiem Jodlińskim, historykiem sztuki, menedżerem kultury, dyrektorem muzeów w Gliwicach, Śląskiego w Katowicach i Górnośląskiego w Bytomiu.  
Temat starych, przedwojennych fotografii Gliwic jest intensywnie eksplorowany. Jednak pana książka „Gliwiczanie w fotografii odświętnej”, wydana przez oficynę Azory, pokazuje zupełnie inne oblicze mieszkańców oraz miasta.

Do tego, aby w ten sposób spojrzeć na fotografię, sprowokowało mnie zdjęcie znajdujące się na początku książki: widać na nim hotel Haus Oberschlesien, ale moją  uwagę przyciągnęła nieco zamazana sylwetka kobiety w stroju śląskim. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że skądś tę scenę znam, wróciłem więc myślami do Horsta Bienka i jego opowieści. 

Między innymi o podróżach tramwajem przez miasto, do centrum, gdzie spotykał tak ubrane kobiety, wnoszące zupełne inny klimat do metropolitalnych Gliwic. O przedwojennej architekturze wiemy coraz więcej, lecz nigdy nie daliśmy sobie okazji do zgłębienia tego, jak wyglądali w tamtych czasach mieszkańcy miasta. Niestety, nie posiadam własnego rodzinnego albumu, jestem przybyszem ze Wschodu, więc wszystkie fotograficzne pamiątki przepadły.

 Ale nawet gdyby taki album istniał, nie byłby takim, o jakim myślałem. Musiałem go stworzyć, nieustannie poszukując odpowiedzi na pytanie, będące niejako motywem przewodnim mojej książki: jacy byli ci mieszkańcy z Gliwic?  

Czyli zaintrygowała pana bezimienna kobieta ze zdjęcia, bohaterka nawet nie drugiego planu, bo fotografia tak naprawdę pokazywała architekturę – w tamtym czasie najbardziej prestiżowy budynek Gleiwitz.

Jej twarz, chęć odkrycia, jak wyglądała, okazała się na tyle istotna i przemożna, że postanowiłem odkryć inne i stworzyć portret gliwiczan z tamtego czasu. Tych, o których nic nie wiemy.  Nie dysponowałem żadnym albumem, jednak wybrałem klucz, na który w tej sytuacji jesteśmy skazani: fotografie od święta. Określa je strój, czasami  wyraz twarzy, poza, tło. Nieme i pozbawione szans na głos zdjęcia raz jeszcze przemówiły.      

Kolekcję tworzą różne znaleziska. Jeździł pan po Polsce i świecie, pytając o zdjęcia z Gleiwitz? 
Fotografie zeszły się ze wszystkich możliwych zakątków, często znajdowałem je na ziemi,  i to dosłownie, bo wyrzucone na śmietnik nie stanowiły już dla nikogo wartości. A one są wspaniałym źródłem informacji i historii. Jeśli znam choćby adres atelier, już odzyskują głos: zamykam oczy, patrzę przez witrynę i widzę  moich gliwiczan w cylindrach, zdobnych sukniach lub wręcz przeciwnie, w schludnych, acz prostych strojach. 

Na podstawie zbioru prawie 200 fotografii postanowił pan zbudować historyczną, filozoficzną, a miejscami literacką narrację. Od czego pan zaczął?

Moja kolekcja powstawała z bardzo różnych spotkań z fotografią. Lubię szperać w antykwariatach, na targach, bardzo dobrym adresem jest też internet. Pracowałem w różnych miejscach i tam też pilnie rozglądałem się za zdjęciami z Gliwic. Tak było  na przykład w Warszawie, gdzie na tzw. Kole szukałem pamiątek ze Śląska. I niech mi pani wierzy, w tamtym czasie byłem jedynym pytającym o takie rzeczy, bo patrzono na mnie z niekłamanym zdziwieniem. W albumie znalazły się dwa zdjęcia z Berlina, wyszperane w jednym z antykwariatów. A kiedy nastąpiła eksplozja internetu i pojawiła się dużo łatwiejsza możliwość pozyskiwania fotografii, sprowadzałem je niemal z całego świata.

Ale to nie są zdjęcia z rodzinnych spotkań.

Jednym z ostatnich moich zakupów była fotografia rodzeństwa: widzimy na niej dziewczynkę trzymającą rękę brata. On jest w marynarskim mundurku, ona w strojnej sukience. Kiedy książka już się ukazała, zapytano mnie, dlaczego nie ma w niej więcej zdjęć dzieci. Odpowiedziałem, że sama liczba mnie nie interesuje, nie to jest ważne. 

Dobierając poszczególne fotografie, nawet na etapie poszukiwań, chciałem mieć te, na których widać emocje. Dlatego, gdy kupowałem zdjęcia żołnierzy, a sprzedawcy ożywiali się i od razu pakowali mi więcej, rozczarowywałem ich, mówiąc, że szukam bardzo konkretnych wojskowych. Fotografowani są modelami z zakładów fotograficznych, a tworząc kolekcję, starałem się zróżnicować ją co do typów, płci czy zawodów.

Chciał pan mieć ludzi stąd, z Gliwic.

Pod warunkiem, że reprezentowali różne środowiska. Gliwice były miastem garnizonów, zatem w książce chciałem mieć zdjęcia żołnierzy. Ale też panien i kawalerów, ponieważ fotografia z atelier była podarunkiem od serca, bardzo emocjonalną pamiątką.  

Fotografia to awers, czyli portret danej osoby.  Widzimy zazwyczaj poważnych, skupionych ludzi.

Uśmiechanie się było oznaką braku powagi, a wizyta w zakładzie, ba, decyzja, żeby  się tam udać, wyjątkowym wydarzeniem. 

Niezwykle frapujący był również rewers. Co pan zobaczył na odwrotach zdjęć?  

Coś, czego zasadniczo w mojej książce nie ma. Na przełomie XIX i XX wieku pojawiły się ozdobne znaki firmowe, będące, używając współczesnego języka, informacją handlową. I tak Otto Volkmann polecał oryginalną technologię fotograficzną, inni szczycili się tym, że po zdjęcie można do nich wrócić zawsze, gdyż będzie przechowywane i na każde żądanie udostępniane. Nazwa atelier pomagała przy datowaniu zdjęć. Ale nie to było najważniejsze. Bardziej cieszyły mnie odręcznie zapiski. Nie wiadomo, czy zrobiła je portretowana osoba, zakładam, że tak, choć mogła to być też ręka fotografa. Odręczne zdania kreślili zakochani, robiono tak również na potrzeby rodzinnych zbiorów. I tu napomnienie dla współczesnych: podpisujmy zdjęcia. 

Przyłączam się do apelu. To szalenie ważne.

Niezwykle! Dziś mamy telefony, robimy miliony zdjęć i w zasadzie są nam obojętne, a jednak warto je zachować i… opisać. Technologia nie zwalnia nas z myślenia o naszych bliskich. Podpisujmy więc, bo czas jest bezwzględny!    

Mamy w albumie zdjęcie z podpisem Elizabeth...

Hmm... trudno po imieniu zidentyfikować, kto to. 

Ale data pomaga.

Niekiedy nawet bardzo. Ale o ileż ciekawsze byłoby to zdjęcie, i wiele innych znajdujących się w albumie, gdyby było podpisane. Stanowiłoby wówczas początek nowej historii. Ornamenty i techniki produkowania kartoników, choć miały ambicje być produktem wysmakowanym, eleganckim, posiadającym wszystkie te elementy zapewniające fotografii wiecznotrwały charakter, nie były aż tak atrakcyjne, jak owe dopiski. 

Oglądając zdjęcia z pana albumu, naszła mnie refleksja: wszyscy, którzy na nich występują, bardzo poważnie podeszli do zadania. Musieli odpowiednio się ubrać, wyszykować, a przychodząc do zakładu - poddać pewnemu reżimowi. Czego oczekiwano po takiej wizycie?

Pójście do fotografa było świętem, czynnością, do której przywiązywano ogromną wagę. Także ze względu na cenę, gdyż nie była to usługa tania. Fotografowano się  z różnych okazji, na przykład na komunię – w tamtym okresie dzieci przystępowały do niej o wiele później, jako 14-, 15-latkowie, a na zdjęciach pojawiała się cała rodzina. Proszę spojrzeć, mamy w albumie zdjęcia z uroczystości piwnej, bardzo w Niemczech popularnej.

Ci panowie są... 

Dostojni i przejęci. Jeden trzyma nawet w ręce cygaro. Ale czy na pewno takie osoby, jak te z portretu, je paliły? I na ile, poprzez rekwizyt, próbują dodać sobie prestiżu?  Wracając do naszych modeli z piwnego zdjęcia: jeden z nich ma garnitur w drobną kratkę, a taki dobór materiału był charakterystyczny dla niższych stanów. Wyjątkowe jest to, że na tej fotografii stara się być najpiękniejszy: jest ufryzowany, ma odpowiednio wypielęgnowanego wąsa. Fotograf zachwycał się pstrokacizną ubioru, bo nadawała zdjęciu ton i monochromat stawał się zróżnicowany. Bardzo często stosowano rekwizyty. 

Jak ten wysoki taborecik na jednym ze zdjęć?

Ten taborecik uspokajał modela. W tym konkretnym przypadku próbowano osobę umieścić w anturażu, do którego zapewne aspirowała. Często stosowano symbole wskazujące na zawód modela, dzieci fotografowano z zabawkami. Myślę, że wizyta w atelier była doświadczeniem przeniesienia się w inną rzeczywistość. Kadry zdjęć wypełniały zatem kolumny, kotary, cokoły i łuki architektoniczne. Bodaj najbardziej popularnym rekwizytem pozostawała książka. Symbole i pozy fotografowanych chętnie zapożyczano z malarstwa nowożytnego. Co więcej, liczba teł w zakładach była wypadkową zamożności fotografa, liczby zleceń czy chęci zadowolenia klientów.  

A kim był pozer? 

Kiedy już stanęło się przed aparatem, należało przyjąć odpowiednią postawę i wyraz twarzy. W tym pomagał właśnie pozer. Zatrudniał go każdy szanujący się zakład. Jego rolą, poza pokonywaniem nieśmiałości klienta, było odpowiednie przygotowanie go do zdjęcia. Jeśli fotografa nie było stać na pozera, sam wchodził w tę rolę, dyrygując modelem. 

Mam w albumie kilka zdjęć, które bardzo lubię, jak ta nastolatka z rozdziału „Dwie fotografie dziecięce”. Co mogę o niej powiedzieć? Odważna młoda osóbka, ciekawa tego, co wydarzy się w atelier.  Widać, że ją upozowano, bo ręka nie wygląda na naturalne ułożenie.    

Gdy uważnie przyjrzeć się tej fotografii, widać wyretuszowany krzyżak, trzymający naszą nastolatkę w bezruchu - trwał on nieraz ponad pięć sekund, zatem by utrzymać model w pożądanej pozycji, stosowano takie urządzenia, a potem je „wymazywano”. 

Nastolatka ściska rękę w pięść i opiera się nią o stolik.
To też pomaga. 

Nie pochodzi z bogatej rodziny.
To prawda.

Proszę spojrzeć na buty: są czyste, ale znoszone. 

Może nawet po matce czy siostrze.  

Rozumiem, że i pan każde ze zdjęć poddawał takiej analizie. Pewnie bardziej szczegółowej.   

Analizowałem zdjęcia z ponad 20 gliwickich atelier. Adolf Barth, który miał zakład przy Wilhelmstrasse 31, robił zdjęcia bogaczom i biedakom. Dla tych ostatnich cel wizyty był bardzo ważny. Moje ulubione, wykonane w atelier Roberta Pitzka przy Fabrikstrasse 8, znajduje się w części rodzinnej albumu. Widzimy na nim kobietę, mężczyznę i chłopca. Mężczyzna występuje w swoim ślubnym stroju, który trochę z niego zwisa. Proszę przyjrzeć się jego dłoniom. Są spracowane. Pitzek fotografuje mniej zamożnych gliwiczan, to pewne. A u Maxa Wolfa, Carla Wagnera czy Alfreda Wiesnera można było spotkać zamożne osoby, pozujące do zdjęć w trójdzielnych garniturach, z widocznymi zegarkami kieszonkowymi.  

Niezwykle sugestywne jest zdjęcia aktora.

Szalone wręcz. Kupiłem je w Berlinie, pochodzi z lat. 20., a czasy międzywojnia to już troszeczkę inna fotografia: modele wychodzą z atelier, fotograf musi ich słuchać, sam z kolei nabywa pewnej samoświadomości. Poza tym zmienia się technika fotografowania, na rynek wchodzą poręczniejsze aparaty i ludzie sami mogą też stanąć niejako po drugiej stronie. Oferta gliwickich zakładów staje się bardziej zróżnicowana, część specjalizuje się w fotografii artystycznej, rosną aspiracje i starania, by był to zawód powszechnie szanowany. 

Czy fotografowie z gliwickich atelier mieli pokusę stać się reporterami, rejestrować życie miasta, jak robił to Wilhelm von Blandowski? 

Blandowski był prekursorem wychodzenia z aparatem poza pracownię. Jestem przekonany, że później jego koledzy po obiektywie robili to samo, ale głównie w okresie międzywojennym, kiedy fotografia, z różnych powodów, także jeśli chodzi o narzędzie pracy, stała się lżejsza. Jednak w swojej książce nie chciałem takiej pokazywać - to  już zupełnie inna opowieść. Wybór prezentowanych w albumie zdjęć pochodzi w większości z gliwickich atelier. Wiemy dziś o nich nieco więcej, chociażby poprzez kwerendy archiwalne i badania. 

Często był to rodzinny biznes, prowadzony z pokolenia na pokolenie, ale renoma zakładu przechodziła na kolejnych właścicieli, którzy nie tylko nie zmieniali nazwy, ale się nią szczycili. Swoistym zagłębiem fotograficznym, czyli ulicami, przy których znajdowało się najwięcej zakładów, były Dworcowa, Bahnhofstrasse  i plac Wilhelma (dzisiejszy plac Inwalidów Wojennych). Moja książka to coś na kształt gliwickiego memory box: zbioru pamiątek, kiedyś prywatnych i osobistych, dziś trafiających do pamięci zbiorowej współczesnych mieszkańców Gliwic i Górnego Śląska.   


8 listopada (piątek) o godz. 18.00 w Stacji Artystycznej Rynek spotkanie autorskie z dr. Leszkiem Jodlińskim i rozmowa o książce „Gliwiczanie w fotografii odświętnej. Portret mieszkańców Gleiwitz”. 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj