Z Katarzyną Jajszczok, inicjatorką gliwickiej  Art Nocy, pomysłodawczynią galerii Part of Art w Edynburgu, o jej najnowszej wystawie "If/Jeśli…", prezentowanej w galerii Art Studio, rozmawia Małgorzata Lichecka.   

Dużo fotografujesz. Robisz to bardziej z potrzeby dokumentacji? Dla siebie, na pamiątkę? A może z artystycznym zamysłem?

Pewnie każda z odpowiedzi byłaby w jakimś momencie właściwa, z wyjątkiem… artystycznej. Z ręką na sercu, nigdy, przenigdy nie myślałam o zdjęciach, które robię, jak o potencjalnych artystycznych materiałach. Raczej są to takie notatki na mankietach. Chaotyczne, bez myśli przewodniej, ulubionych tematów. Od napisu na murze po zjawiskowo kiczowaty zachód słońca. Fotografowanie jest niemal jak jedzenie i oddychanie. Dla niektórych – obowiązkowe. 

Wyjechałaś z Polski, z Gliwic, sześć lat temu z konkretnym bagażem: dobrym doświadczeniem związanym ze sztuką, ale też blokadami związanymi z nowym krajem. Uważałaś, że spełnisz się artystycznie i kuratorsko w Szkocji?

Decyzja o wyjeździe była dość spontaniczna. Nie myślałam o sobie jak o kimś, kto "spełni się artystycznie" w Szkocji. Choć oczywiście byłam przekonana, że mi się uda. Kiedy patrzę na siebie sprzed tych prawie siedmiu lat, śmiać mi się chce z  mojej naiwności i pychy. Drewniany angielski, brak zaplecza w UK, brak przyjaciół, kasy. To jakiś żart. Ten kraj jest pełen takich wariatów i trzeba mieć cholernie grubą skórę i ego jak Mount Everst, żeby się udało. A mnie się wydawało, że język sztuki jest uniwersalny, że „art” otwiera wszystkie drzwi. Otóż nie otwiera, ale są jeszcze metody „na rympał” - to cierpliwość i impregnacja na słowo "nie". Przynajmniej tak było w moim wypadku. 

Niemal z biegu, zaraz po przyjeździe, zaczęłaś organizować artystyczne mityngi - jak zabrałaś się do szukania tworzywa artystycznego, docierałaś do ludzi? Kim byli? Nie dziwili się, że Polka chce ich "artystycznie" zgarnąć?

Nadaktywność to cecha dziedziczna. Mnie też  dopadła, więc nawet nie bardzo wiedząc, gdzie zacząć, zaczęłam od szukania, trochę na oślep, miejsc, ludzi, galerii, artystów, którzy mieszkali, działali w najbliższej okolicy. Wydawało mi się, że najłatwiej będzie dotrzeć do sformalizowanych grup. Takich na przykład, jak Art Club, zrzeszający profesjonalnych artystów różnych technik, od malarstwa po ceramikę, czy stowarzyszenia, np. fotograficzne. I to od takiego właśnie fotograficznego klubu wszystko się zaczęło. Pomyślałam: chcę im opowiedzieć, jak to się robi na kontynencie, porozmawiać, czy można zorganizować wystawę prac, może plener, w Polsce, jakąś wymianę. Oni, na początku, patrzyli na mnie jak na stonogę albo inne dziwaczne stworzenie. Bo co mieli sądzić? Wpada na spotkanie klubowe kobieta, przynosi wymalowane na kartkach opowieści o polskich fotografach, od Zofii Rydet po Adama Wajraka, i mówi: „jedzcie ze mną do Polski, będzie super”. 

Tu powinien pojawić się emotikon śmiechu do łez. I nie wiem, co ich przekonało, bo przecież nie mój wówczas niemal nieistniejący angielski, ale udało się. Już po kilku miesiącach wylądowaliśmy… w Gliwicach na ArtNocy i oczywiście tygodniowym plenerze. Po tym poszło już nieco łatwiej. Ci ludzie się znają, w zawodowym życiu zajmują ważnymi rzeczami, mają znajomych, którzy znają innych ważnych ludzi. A ja otworzyłam swoją własną galerię Part of Art, gdzie zaczęłam pokazywać artystów z Polski, ale także tych, którzy mieszkali już w UK, poszukiwali nowych miejsc. W jednym z dużych centrów handlowych udało mi się przekonać szefów do tego, by oddali mi dużą przestrzeń. Nazywano ją community area i tam właśnie działa się sztuka. Oprócz typowych komercyjnych przestrzeni sklepowych powstała ta dla wystaw. 

Wszystko w niej robiłam sama, od odmalowania wnętrza do standardu white cube po projektowanie materiałów, całość PR i nową jakość, czyli wernisaże i finisaże. Coś, czego tu nie znają. Owszem, są otwarcia dla zaproszonych gości, kiedy artysta opowiada o tym, co na wystawie, ale to raczej niewielkie, medialnie nienagłaśniane spotkania znajomych. W galerii robiłam otwarcia dla każdego, kto miał ochotę nas odwiedzić. Teraz, już mając nieco więcej doświadczenia, jest mi łatwiej odnaleźć się w Edynburgu. I oczywiście jest już skromne portfolio kilkunastu zrealizowanych  projektów.

Co urzekło cię w Kirkcaldy, a co w Edynburgu - w kontekście materiału do artystycznych przetworzeń.

Kiedy się mieszka na Śląsku, to morze zawsze kojarzy się z czymś miłym. Najczęściej z wakacjami. Mieszkając w Kirkcaldy, miałam takie moje wielkie szkockie wakacje. Ponad dwa lata zajęło mi przyzwyczajenie się, że z okna domu, w którym mieszkam, widać morze. Że spacer na plażę zajmuje 10 minut. Że słychać morze, wieje wiatr charakterystyczny dla takich miejsc, a zamiast gołębi czy wróbli na okolicznych dachach siedzą rozkrzyczane mewy. Kirkcaldy to niewielkie miasto, ale na warunki szkockie całkiem spory ośrodek. Nazywane przez lokalsów Lang Toun – długie miasto. Położone nad wodą, rozciągnęło się nad jej brzegiem jak leniwy pies z bardzo długim ogonem. I to właśnie woda w tym miejscu mnie najbardziej zachwyciła. Jej kolor, kiedy niemal zlewa się z szarym niebem. Albo gdy jest wzburzona, ze spienionymi falami układającymi się na kształt misternych koronek. Czyste piękno. Mam cały cykl zdjęć tej wody. Edynburg? A ile stron mają teraz "Nowiny Gliwickie"? Bo nie wiem, czy się zmieszczę, wyliczając jedynie to, co mnie w jakiś sposób „przyszpiliło” w tym mieście. Lubię miejsca nieoczywiste, które nie są na liście must have turystów. Wolę Leith od starego miasta. Edynburski industrial i oczywiście zieleń. Która jest tu wszędzie i ma takie samo miejsce jak ludzie, którzy żyją obok. Właściwie nie wyobrażam sobie, że ta wszechobecna szarość kamienia nie byłaby złamana zielenią. Te kolory miasta to pewnie jeden z najważniejszych motywów moich zdjęć.

"Jeśli" wzięło się z...

...autobusu. A konkretnie zdjęcia z pomarańczowym autobusem na tle ściany z cegieł. Był piękny słoneczny dzień w Edynburgu, a ja zrobiłam całkiem fajne zdjęcie. Kiedy wróciłam do domu, spojrzałam na nie na dużym ekranie i… przypomniały mi się obrazy Hoppera. Ten klimat dusznego dnia, kiedy na ulicy nie ma żywego ducha, a wszystko błyszczy w jakby złotym świetle. I wtedy włączyła się moja „wewnętrzna aplikacja kurator”. I zapytałam siebie: a co, jeśli znajdę inne moje zdjęcia,  w bardzo odległy sposób nawiązujące do któregoś z obrazów znanych mistrzów? Co, jeśli, hipotetycznie, zaprosiłabym tychże mistrzów na jeden dzień do Edynburga i poprosiła o zrobienie jednego zdjęcia. Takiego, które później mogłoby posłużyć jako szkic do obrazu. Jak mogłyby wyglądać takie zdjęcia? Czy mam takie, które mogłabym im przypisać? I tak to się zaczęło.

Miałaś dużo zdjęć, które można było "przymierzyć" do sztuki?

Z ostatnich kilku lat mogłabym z pewnością wybrać około 500 gdzieś tam odlegle nawiązujących do „sztuki”, choć szczerze, zanim nie zaczęłam szukać podobieństw, zupełnie mnie to nie interesowało. Dopiero teraz, przekopując się przez mój Dropbox, znajduję ich coraz więcej. Czyli gdzieś tam pod skórą to siedzi we mnie. 

Jaki klucz zastosowałaś, szukając konkretnych malarskich odniesień?

Nie było klucza. Chodziło jedynie o to, by wybrane nazwiska były choć trochę rozpoznawalne dla zwykłego odbiorcy, a porównania istniejących zdjęć do obrazów choć trochę prawdopodobne. Pamiętaj, te zdjęcia były robione impulsywnie, bez konkretnego celu wystawowego, więc czasem nie jest to jeden do jednego, obraz kontra zdjęcie. Dla mnie, i mam nadzieję dla odbiorców, ma to być krótka wycieczka w czasie. W poszukiwaniu inspiracji. Fotografia jest tak popularna, że właściwie każdy z nas może zupełnie niezauważalnie stać się „artystą”. Fluxus i jego przedstawiciel Joseph Beuys to chyba najlepsze odniesienie. Każdy może przekraczać skostniałe granice sztuki i sam ją tworzyć. Nieważne, czy ma ku temu prawo, ważne, że chce.

Kogo z Wielkich musiałaś mieć koniecznie, a kogo, z żalem, wyeliminowałaś?

Zdecydowana nadreprezentacja moich ukochanych Flamandów. Chyba wszędzie widzę ich prace. Znam na pamięć szczegóły obrazów, światło, historie stojące za nimi, więc wśród wielkich - Vermeer, Bosch, Rembrandt, Bruegel. A do tego współcześni  - Pollock czy Hopper. Na liście nie zmieścili się inni wielcy, np. fotograficy. Z oczywistych względów nie chciałam zestawiać swoich kulawych fotografii ze zdjęciami mistrzów, jak Diane Arbus, czyli np. Sally Mann. Spośród polskich nazwisk na pewno Katarzyna Kobro.

Oglądając zdjęcia, widać znakomite wyczucie sztuki - idealnie dobrane dzieła, każde foto ma swoją historię. 

To prawda, każde z tych 18 zdjęć ma swoją osobną historię. Ja najbardziej lubię jedno z wielkimi paszczastymi rybami z mojego lokalnego sklepu fishmonger. To zdjęcie witryny sklepowej, na której  w misterny wzór ułożono wielkie rybie truchła. Wszystko na lodowym dywanie. Zdjęcie zrobiłam od strony ulicy, więc widać nie tylko promień słońca wpadający do środka, ale również odbicia ludzi, którzy przechodzili obok. I tu, niemal instynktownie, pojawiło się porównanie: wielkie zębiaste ryby wypuszczające ludzkie postaci ze swojego wnętrza. I mistrz nad mistrze  - Hieronimus Bosch i jego wizja piekła.

Jak myślisz, co sfotografowaliby Bosch, Hopper i inni, gdyby dać im do ręki komórkę?

Myślę, że oni szukaliby czegoś znacznie bardziej nieoczywistego. Nie mam pojęcia, jakimi drogami podąża umysł artysty. Czy myśli obrazem, a może raczej górę biorą emocje i jakaś konkretna chwila, moment w czasie, ale mam  niejasne przeczucie, że nie byłyby to zdjęcia Królewskiej Mili czy zamku. Oni nie zrobiliby zdjęć do katalogu.

Czy będzie gliwicka kontynuacja "Jeśli...", pewnie masz już dobry materiał foto.

Nie myślałam o tym, choć oczywiście zrobiłam sporo zdjęć podczas tej krótkiej wizyty. Moje rodzinne miasto bardzo się „skurczyło”, a ja jestem już zupełnie gdzieś indziej. Ale kto wie... Na długo zapamiętam jeden z wieczorów, kiedy siedziałam z moją przyjaciółką, Baśką, na tarasie jej domu i nagle pojawił się świętojański robaczek. Zabłysnął tym swoim świetlistym ciałkiem i zniknął. A ja… nie zrobiłam mu zdjęcia. Więc chyba będę musiała wrócić.


Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj