Drugiego lipca minęła siódma rocznica śmierci Jerzego Lewczyńskiego.
Twierdził, że na nasze życie składają się przede wszystkim drobiazgi. I miał rację. On sam był do nich niezwykle przywiązany. Ba, stanowiły rzecz najważniejszą z ważnych. Drobiazgi budowały jego legendę.  Lubił o nich mówić, lubił zasypywać nimi przyjaciół i przypadkowych znajomych. Kto nie  spotkał się z panem Jerzym choć raz, nie wie, o czym piszę. 

Więc rozwinę tę myśl: drobiazgi to na przykład klisza znaleziona na ulicy. Z której Lewczyński uczynił ważną fotografię.  Co więcej, zadał sobie trud, by dowiedzieć się o tej kliszy więcej. Chodził i dopytywał, a potem stworzył opowieść. I raczył nią podczas spotkań. Tych oficjalnych i  tych intymnych, domowych. O tej jego cesze pisze też Olga Ptak w „Jerzozwierzu”, książce wydanej w 2013 r. nakładem  gliwickiej Czytelni Sztuki:  „w jego  myśleniu o drugim człowieku, o zdarzeniach z przeszłości, niezmiennie decydował szczegół. Gdyby miał opisać człowieka, najchętniej zrobiłby to za pomocą ledwie kilku słów, ale pod warunkiem, że każde z nich byłoby punktem wyjścia do bardzo długiej opowieści. Dla niego pojedyncze słowo, obraz lub pozornie nieistotny przedmiot zawierały w sobie całą historię, uruchamiały nieskończony ciąg skojarzeń jego niezwykłej pamięci”.  

Od drobiazgu zaczęła się także nasza znajomość. Był bodajże rok 1997. Lewczyński stanął  w drzwiach  redakcyjnego pokoju i gromkim głosem oznajmił, że ma tu ze sobą fotografię, która na pewno redaktorów zainteresuje. Usiadł, przedstawił się i zaczął opowiadać. Zajmująco. Tak bardzo, że spędził u nas dobre pół dnia. A potem  spotykaliśmy się dość często: na ulicy, w galeriach (był zawsze i zawsze z aparatem), u niego w  mieszkaniu przy Kozielskiej. Uroczy i szarmancki, ale też apodyktyczny  i nieznośny. Zmienny, nieprzewidywalny. O tak, z panem Jerzym nuda była wykluczona. 

Nasze drogi krzyżowały się nieustannie. Dobrze było z nim pogadać, posłuchać wywodów, poprzeglądać te jego zbiory, które stały się dziś spuścizną Lewczyńskiego. Wybitnym dziełem, którym przeszedł do historii fotografii.  Ale on wcale do historii przechodzić nie chciał.  Na splendory, zaszczyty,  medale, nagrody, liczne kuratorskie wizyty, szczególnie intensywne w ostatnich latach, machał ręką, coś tam burczał, częstował tym swoim uroczym uśmiechem.  I dalej rozprawiał.  Aż czasem miało się wrażenie, że są nie z tego świata, że to niemożliwe, żeby wszystkie się przytrafiły.        
     
 Pamiętam, kiedy w czerwcu 2007 roku, w jego słonecznym i bardzo, ale to bardzo intensywnie drobiazgami zajętym mieszkaniu oglądaliśmy znany cykl fotografii „Otwieram i zamykam oczy”.  – Rodzę się. Nic nie widzę. Jasno. Potem, w miarę dorastania, pojawiają się ideały: religia, dom. Dochodzimy do dojrzałości, a wtedy bardzo często popełniamy różne bzdury. Na zdjęciu ów ideał symbolizuje lilia trzymana przez starszą kobietę – tyle objaśnień  Lewczyńskiego. Zapytany, jak przez tyle lat udawało mu się podsycać swoją pasję, a przede wszystkim w niej trwać, ba - poszerzać ją o nowe sfery, jak chociażby archeologia fotografii, pan Jerzy odpowiadał z rozbrajającym uśmiechem. – Samo się robi. A wynika z potrzeby ducha. Przekładam wrażliwość wyniesioną z domu na realia, w których  na co dzień się obracam. Ta wrażliwość to takie moje fotograficzne narzędzie, dzięki któremu mogę tę codzienność dokumentować. A jednocześnie robię to, co odpowiada moim przekonaniom. Paradoksalnie, nawet najbardziej absurdalna fotografia może znaleźć kontekst, może zostać wykorzystana, może mieć swoją szansę. Więc często zdarza się, że fotografuję odruchowo. To, co akurat widzę blisko siebie.

Do tej daty i wydarzenia zawsze chętnie wracał. Chodzi o pierwszą znacząca wystawę Lewczyńskiego z 1959 roku. Wówczas to z pasjonującym się fotografią Zdzisławem Beksińskim oraz Bronisławem Szlabsem zorganizowali w Gliwickim Towarzystwie Fotograficznym pokaz pod znamiennym tytułem „Antyfotografia”.  

Antyfotografia zaczęła się od posłania zdjęcia na wystawę fotograficzną do Poznania, u schyłku lat 50. Po jakimś czasie Lewczyński otrzymał list od Bronisława Szlabsa: „Drogi Kolego, pana zdjęcia bardzo się podobały. Proponuję spotkanie. Pana i Beksińskiego”.  Lewczyński, Szlabs i Beksiński umówili się w Krakowie. Krążyli po zimowym Rynku z teczkami wypchanymi zdjęciami, a miejscem fotograficznego rendez vous było mieszkanie Janusza Boguckiego, krytyka, redaktora „Życia literackiego”. Porozkładali wszystko na podłodze, ogromnie się tego wstydząc. I usłyszeli, że mogą pokazać fotografie na wystawie w Krzywym Kole,  w Warszawie. Tak też się stało. Od tego czasu datuje się także przyjaźń Lewczyńskiego z Beksińskim. Zachodzę w głowę, jak mogli ze sobą wytrzymać. Lewczyński – wybuchowy, spontaniczny, głośno komentujący, prowokacyjnie się zachowujący. I Beksiński - skupiony, uważający. A jednak te dwie osobowości połączył rzadki rodzaj artystycznego  porozumienia. Przypadli sobie do gustu, stali się rodziną. - Moja przyjaźń  z Beksińskim polegała na tym, że byliśmy dla siebie bardzo tolerancyjni – mówił często.  Odwiedzali się, choć nie, to Lewczyński jeździł do Sanoka, bo Beksiński miał wstręt do podróżowania. Przerażała go i paraliżowała ta czynność. O wiele bardziej cenił sobie  pisanie. Wysyłali więc do siebie mnóstwo listów, liścików, kartek, taśm magnetofonowych. Bogata korespondencja jest fascynująca. Ukaże się drukiem jesienią 2014 roku. Będzie więc pretekst do poznania jeszcze innego Jerzego Lewczyńskiego. 
Przeszukując swoje archiwa, doliczyłam się ponad 40 tekstów  poświęconych panu Jerzemu. Nie spotkamy się już, nie dowiem się o jego kolejnych odkryciach, historiach, o osobach,  które spotkał gdzieś tam przy okazji. Zapamiętam jego charakterystyczną postać i to, co powiedział o tajemnicy czasu. Że leży w starej szufladzie, na półce czy w zeszycie. A my mamy jej szukać, aż znajdziemy.                                   

Jerzy Lewczyński urodził się w 1924 roku w Tomaszowie Lubelskim. Uczył się w tamtejszym gimnazjum, potem pracował  na poczcie. W czasie wojny aresztowano i zamordowano jego ojca, rodzinę wysiedlono. W latach 1943 – 44 Lewczyński był żołnierzem Armii Krajowej, służył też w II Armii Wojska Polskiego.  Do Gliwic przeprowadził się we wrześniu  1945 roku i zaczął pracę w administracji Politechniki Śląskiej.  Studiował  na wydziale inżynieryjno-budowlanym, dyplom  zdobył w  1951 roku. Artysta fotografik, od 1956 roku członek  prestiżowego Związku Polskich Artystów Fotografików, należał do twórców polskiej odmiany kierunku zwanego fotografią subiektywną, uprawiał też rodzaj fotografii poetyckiej. Z fotografowania uczynił sposób na pamięć. Interesowały go  historie opowiedziane lub zasłyszane. Wiecznie napominał: fotografujcie, fotografujcie. Bo fotografia była dla niego pamiątką z przeszłości. Dzięki niej zatrzymywał część tego, co dotykało jego fizycznej i psychicznej egzystencji. Była jego miłością i pasją. Pozostał jej wierny do końca życia.     
Lewczyński nie stronił od fotograficznych eksperymentów i  poszukiwań, w ostatnim czasie zostając niestrudzonym kronikarzem-zbieraczem. Wystawiał swoje prace w Polsce i za granicą. W 1999 r. opracował i doprowadził do wydania unikatową „Antologię polskiej fotografii”, obejmującą okres od poł. XIX w. do końca lat 80.   W 2010 r. gliwickie muzeum objęło mecenatem dorobek tego wybitnego fotografa. W 2011 Gliwice stały się miejscem prestiżowej wystawy jego prac. W 2012 krakowskie Muzeum Narodowe przygotowało – w ramach miesiąca fotografii – retrospektywną wystawę „Pamięć obrazu”. Lewczyński  jest także bohaterem filmu dokumentalnego „Świat z widzenia”. W 2013 r. „Nowiny Gliwickie” przyznały Jerzemu Lewczyńskiemu tytuł Honorowego Człowieka  Ziemi Gliwickiej, za  całokształt twórczości fotograficznej cenionej w Gliwicach i całej Polsce, za  artystyczną konsekwencję i odwagę eksperymentowania oraz wprowadzenie na salony sztuki nowego, młodego medium, jakim jest fotografia. 


Jerzego Lewczyńskiego wspominają:  

Maga Sokalska, fotografka, kuratorka wystaw fotograficznych, m. in. w gliwickiej Czytelni Sztuki, 
Trudno w paru słowach opowiedzieć o Jerzym. Ale  pierwsze przychodzi do głowy chyba to, na czym najbardziej mu zależało, czyli Rozmowa. Niezależnie od kondycji, w której się znajdował, zawsze był gotów podjąć dyskusję. Tak bardzo zależało mu na przetrwaniu Myśli i rozwijaniu pewnych Idei. Obok tysiąca uroczych, a czasem bardziej pikantnych żartów, którymi potrafił uraczyć, naprawdę dbał o dialog. I zawsze w tym spotkaniu motywował do podejmowania działań. Pewnie trudno byłoby zliczyć, ilu młodych, i nie tylko, zainspirował. To spotkanie z Lewczyńskim właściwie wcale się nie skończyło i – myślę, sam by przyznał - nie skończy się, dopóki zaszczepione przez niego Myśli krążą.


Marcin Górski, fotograf,  współtwórca i prezes Gliwickiego Domu  Fotografii, członek śląskiego okręgu Związku Polskich Artystów Fotografików: 
2  lipca, w środowe wczesne popołudnie rozdzwoniły się telefony, posypały maile, serwisy społecznościowe i media eksplodowały jedną wiadomością:  zmarł Jerzy Lewczyński. W tej jednej chwili uświadomiłem sobie, jak ważną postacią był dla wielu ludzi. Nie tylko dla mnie i dla nas tu, w Gliwicach, ale na całym świecie. Przyzwyczailiśmy się do niego, spotykając na wernisażach i spotkaniach poświęconych sztuce, mijając na ulicy czy pod  osiedlową pocztą. Zawsze był tuż obok, zawsze można było wpaść na pogawędkę przy herbacie i nad fotografią. Krotochwilny, choć zasadniczy w kwestii sztuki. Zawsze życzliwy słuchacz, uroczy człowiek. Gdzieś nam na co dzień umykało to,  o czym przypominają dziś nagłówki gazet i przejmujące wspomnienia ludzi, których inspirował przez ostatnich sześć dekad – wybitny artysta, fotograf, mistrz. Przy herbacie u pana Jerzego zapominało się o jego rewolucyjnych osiągnięciach w polskiej sztuce i dla polskiej sztuki. Pokaz Zamknięty, Stany Graniczne Fotografii, Antyfotografia, Archeologia Fotografii, pierwsza „Antologia fotografii polskiej”. To jego dzieła. Nazwy elektryzują i inspirują wielu artystów, polskich i zagranicznych. Nagłówki zabierają nam nadzieję na kolejne spotkania z tym uśmiechniętym człowiekiem i pokazują wyraźnie to,  o czym przecież zawsze wiedzieliśmy:  żył między nami jeden z gigantów polskiej sztuki XX wieku, jeden z najwybitniejszych artystów, którzy mieszkali w naszym mieście. Fotografia jest wehikułem czasu, do którego właśnie wsiadł pan Jerzy, zostanie tylko na zdjęciach. Fotografia jest też sztuką pamięci. Zadbajmy, by pamięć o Jerzym Lewczyńskim i jego sztuce nie wyblakła i nie pożółkła, a  stała się  źródłem dumy i nieustającej inspiracji dla kolejnych pokoleń.

Grzegorz Krawczyk, dyrektor Muzeum w Gliwicach:  
Był dla mnie bardzo szczodry  - dzielił się swoją wiedzą, przemyśleniami, nadziejami i wszystkim, co najważniejsze, co jego długie życie  odsiało od rzeczy nieistotnych.  Był ozdobą naszego miasta: humanistą - do samego końca pochylającym się nad człowiekiem, usiłując dociec prawdy i sensu jego egzystencji. Ceniłem w nim brak patosu, niechęć do strojenia się artystowskie szaty, dystans do samego siebie, humor, a przede wszystkim trudną wiarę w człowieka, któremu wiele trzeba wybaczyć, by nie odebrać nadziei. Nie nadużywał wielkich słów - doniosłe sprawy ujawniał w rzeczach skromnych, egzystujących poza zgiełkiem świata, w jego cieniu. Lewczyński był świadkiem historii, doświadczył wojennej makabry: na jego oczach Niemcy zakatowali mu ojca, Lucjusza - w piwnicy szkoły, której był kierownikiem; patrzył na rozstrzeliwanie rodzin żydowskich w rodzinnych Rachaniach na Lubelszczyźnie. Niewiele o tym mówił. 
Odszedł żołnierz Armii Krajowej, inżynier, uważny obserwator, wielki polski fotograf i artysta, świadek dwudziestego wieku, archeolog codzienności, znakomity człowiek.
Całe powojenne życie związał z Gliwicami i stąd, ze zwykłego mieszkania w bloku on, zwykły inżynier (jak lubił o sobie mawiać) nawiązał dialog ze światową fotografią, nierzadko brutalny, ale odświeżający i odbudowujący znaczenie tego medium. Pozostały po nim ważne dzieła i ważne prądy, wpływające do dziś na fotografów, artystów, kuratorów kolejnych pokoleń: wystarczy wymienić antyfotografię i archeologię fotografii. Antyfotografia to zestawienia zdjęć o chwiejnym, niedopowiedzianym znaczeniu, zdjęć przedstawiających to, co można uznać za brzydkie albo nieznaczące. A jednak – wraz ze Zdzisławem Beksińskim i Bronisławem Schlabsem – poprzez takie właśnie zdjęcia wprowadzili do polskiej fotografii nurt niezwykle ważny, którym żywi się ona do dziś, nie zawsze świadomie. Dali jej nowe życie i nie śmierć każe to stwierdzić, ale rozsądek i pamięć: Jerzy Lewczyński miał tu największe zasługi. Archeologia fotografii to już wynalazek wyłącznie Lewczyńskiego: można nazwać to inaczej – chodzi o nierozerwalne połączenie obrazu z życiem. Bo Lewczyński zdjął fotografię z piedestału, i kazał jej na nowo znaczyć coś konkretnego: opowiadać historię ludzi, historię kraju, historię samej siebie. Podejmował z ulicy, strychów, ze śmieci porzucone zdjęcia i wystawiał je w galeriach. Urodę i sens widział w tym, co obarczone skazą. Archeologia fotografii to dziś klasyczne pojęcie. Pod koniec życia zrezygnował w ogóle ze zdjęć, pokazywał kserograficzne kopie cudzych zapisków: na taki gest, gest gwałtownego odświeżenia własnego języka artystycznego, stać bardzo niewielu, tylko najwybitniejszych.
Był niezwykle szczodry. W swoim mieszkaniu przyjmował każdego, kto miał ochotę go spotkać. Dawał, o co go proszono: radę, zdjęcia, wywiad, rozmowę, a czasem wszystko naraz; w godzinie obiadu gości zapraszano do stołu. Był szczodry, w każdym sensie. Wydawało się, że on jeden śmierci się wymknie, sam zwykł tak ponuro żartować; nie udało się, zmarł, dożywszy dziewięćdziesiątki. Ci, którzy go odwiedzali, od lat wiedzieli, że spocznie pod chodnikową płytą z ulicy Korfantego w Gliwicach. Znalazł ją i przechowywał od wielu lat. Był prawdziwym archeologiem współczesności, miał umiejętność dostrzegania swoistego piękna w miejscach, obok których inni przechodzili obojętnie.
Odszedł przyjaciel naszego Muzeum.

Małgorzata Lichecka 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj