Wystartowali 29 grudnia. Jest to pierwsza w historii polskiego himalaizmu próba zdobycia tego szczytu zimą. Szefem wyprawy jest Krzysztof Wielicki, a w jego ekipie - gliwiczanin Janusz Gołąb. Przypominamy rozmowę z wybitnym himalaistą, przeprowadzoną w grudniu 2015 roku.     
Alpinista i himalaista. Członek kadry narodowej. Zrzeszony w Klubie Wysokogórskim Gliwice. Wraz z Jackiem Fluderem i Stanisławem Piecuchem  stworzyli zespół wspinaczkowy, który zyskał przydomek „Dream Team”. Później dołączył do nich Grzegorz Skorek. Ekipa ta w latach 90. XX w. i na początku XXI w. dokonała serii najznakomitszych wspinaczek w historii polskiego alpinizmu. Zdobywca m.in. szczytów Grandes Jorasses (pierwsze przejście zimowe, drugie w ogóle, drogi Manitua na północnej ścianie) i Eiger w Alpach, ściany Trollväggen (Ściana Trolli) w Norwegii. W  2014 roku  zdobył uznawany za najniebezpieczniejszy i najtrudniejszy z ośmiotysięczników – górę gór, K2 w Karakorum. Jego górska biografia obejmuje aż trzy dekady i jest olbrzymia. Wspinał się nie tylko na ekstremalnych ścianach w Himalajach czy w Alpach, ale nieomal na każdym kontynencie – od Arktyki po Patagonię.

Gliwiczanin z urodzenia i zamieszkania. Za swe dokonania wielokrotnie wyróżniany w Polsce i na świecie. Otrzymał między innymi; Złoty Krzyż Zasługi, Złoty Medal za Wybitne Osiągnięcia Sportowe, był wielokrotnym laureatem Kolosa. Prestiżowy amerykański portal /www.explorersweb.com/ przyznał Januszowi z zespołem tytuł „Wyczynu Roku” za pierwsze wejście zimowe na Gasherbrum I w Karakorum, wygrywając nawet ze słynnym Felixem Baumgartnerem i jego skokiem ze stratosfery na spadochronie.

- Poświęcona panu nota biograficzna zaczyna się tak: urodzony około 1968 r. Data pana przyjścia na świat nie jest pewna?

- (śmiech). Ewidentny błąd redaktorski. Urodziłem się w listopadzie 1967 r. w Gliwicach.

- W rubryce zawód – alpinista. Wiadomo, jakie „papiery”  wymagane są od nauczyciela, inżyniera, górnika czy sprzedawcy. A jakich kwalifikacji potrzeba, żeby profesją stało się wspinanie?

- I  znów przestrzelona informacja. Pomijam to, że alpinista nie występuje w  klasyfikacjach oficjalnych zawodów. Nie wspinam się dla pieniędzy. Na utrzymanie zarabiam w inny, konwencjonalny sposób.

- Ciężko idzie. Może dalej będzie łatwiej. Cofnijmy się do początku pana przygody z górami. Anegdota historyczna mówi, że młody Aleksander Macedoński szukał na Olimpie siedziby bogów. A co pana pcha w ośnieżone szczyty?

- W góry zaprowadziło mnie żywe od dzieciństwa pragnienie przygody, zew wolności i przestrzeni. Droga wiodła przez harcerstwo. Wcześniej zaintrygowało mnie modelarstwo, ale zarzuciłem je, bo było zajęciem zbyt statycznym. Po włożeniu mundurka zacząłem poznawać miejsca znane wcześniej ze słyszenia. Beskid, Wisła, Szczyrk, Babia Góra leżą niemal na wyciągnięcie ręki. Wciągnęły mnie biwaki i wędrówki. Ostrogi zdobywałem, przemierzając Beskid Sądecki, Żywiecki. Potem moimi przewodnikami zostali starsi koledzy z sąsiedztwa, taternicy Klubu Wysokogórskiego w Gliwicach.  Za ich sprawą zrobiłem kurs wspinaczki skałkowej. Na nowe tory pchnęła mnie opinia instruktora, który dostrzegł we mnie urodzonego taternika. I taką drogą wlazłem w te wysokie góry.

- Ma pan jakąś własną „świętą” górę, szczyt, który budzi wyjątkowe emocje czy wspomnienia?

- Alpiniści w wyborze celów kierują się różnymi kryteriami. Dla mnie ważna jest skala trudności przejścia. Na przykład Ściana Trolli nie grzeszy urodą, nie należy do gigantów, ale jest piekielnie ciężka technicznie. Jest to jedna z najtrudniejszych ścian na świecie. Udało nam się dokonać pierwszego zimowego przejścia najbardziej wymagającym szlakiem – norweska prasa pisała, że za ten wyczyn powinniśmy dostać order olimpijski (trwała wtedy olimpiada w Lillehammer). Z sentymentem wracam w skałki Jury Krakowsko-Częstochowskiej. To była moja szkoła wspinaczki. Wiele wdzięku ma Babia Góra. W zależności od  pogody wydaje się za każdym razem inna. Stąd może ta nazwa? Kobieta, wiadomo, zmienną jest.

- Zapuszcza się pan nie tylko w groźne góry, ale i na szczyty niebezpieczeństw. Często podejmuje ataki zimą, wybiera nieprzetarte podejścia, dziewicze szlaki. Skąd ten głód adrenaliny?

- Raczej wrażeń. Adrenalina jest w górach zabójcza, paraliżuje myślenie. A wracając do sedna. Ludzie myślą o himalaizmie stereotypami. Widzą zarośniętego faceta z czekanem brodzącego po pas w śniegu. A alpinizm niejedno ma imię. Można chodzić po górach, można się po nich wspinać. To trochę tak jak z lekkoatletyką, która obejmuje wiele dyscyplin. Moją jest wspinaczka wysokogórska. To najtrudniejszy rodzaj alpinizmu, wymagający szerokich umiejętności, od dokładności typowej dla wspinaczki skałkowej, po wytrzymałość w przecieraniu śniegu. Wszechstronność pozostawia swobodę wyboru. Bez niej nie mógłbym uprawiać alpinizmu, a co najwyżej turystykę wysokogórską. Mogę pójść na K2, mogę zdobywać Ścianę Trolli. A co do wrażeń. Motywacje są różne – od czysto sportowych emocji, po te bardziej romantyczne, w mojej dyscyplinie ograniczone do kilkunastu ludzi na świecie, bo tylu nas potrafi  uprawiać wspinaczkę w Himalajach. Ale, choć może wydać się to banalne, ważniejszą rolę odgrywa dzielenie trudu z fajnymi ludźmi. No i pragnienie czegoś większego, uchwycenia – jak to nazywam – wartości dodanych wspinaczki. Te wartości to np. przyjaźń, jakieś prawdziwe „braterstwo broni” i wiele wiele, innych…

- Ma pan na myśli aspekt, powiedzmy, metafizyczny? Zagląda pan Panu Bogu w okna. I jak wygląda stamtąd ziemia?

- Rozczaruję pana. Potocznie wydaje się, że jak ktoś dotarł tak wysoko, ponad chmury, codzienność to pestka. Tymczasem ta prawda sprawdza się tylko w takim sensie, że góry uczą, jak znosić powszedni trud. Zmaganie z surową przyrodą kształtuje charakter, wyrabia pokorę, otwiera na świat i ludzi. Ośnieżone skały mogą być też, oczywiście, przedmiotem kontemplacji. Czasami. Wspinaczka nie daje dobrych okazji do podziwiania piękna szczytów. Skomplikowane, ryzykowne manewry, od których zależy twoje życie, nie pozostawiają miejsca na estetyczne wzruszenia. Alpinista znajduje się w sytuacji kierowcy rajdowego. Kubica na trasie jest tak skoncentrowany na utrzymaniu toru jazdy, że pewnie nie zauważa uroków krajobrazu za oknem.

- A więc jednak pierwszeństwo adrenaliny i rywalizacji. Sytuacje na granicy ryzyka to dla pana codzienność.  Co najmniej raz poczuł pan oddech śmierci. W odwrocie spod Chan Tengri spadła na pana lawina kamieni. Skończyło się na kontuzji nogi, ale mogło być o wiele gorzej. Nie odezwał się dzwonek alarmowy?

- Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy, zwłaszcza w kontekście zdarzenia, które pan poruszył. Nie jesteśmy szaleńcami. Góry nie tolerują  brawury. Wtedy zabrały mi przyjaciela. Grzegorz Skorek był wybitnym alpinistą. Spadł z całym sprzętem. Grad lawin i kamieni przeczekałem, wisząc na ścianie. Życie uratowała mi zimna krew. Gdybym zaryzykował natychmiastowy zjazd ścianą, pewnie porwałaby mnie lawina. Inny przykład. 50 metrów przed szczytem Cerro Torre, gołej, niemal pionowej iglicy na trzy kilometry wzwyż, blok oderwany nogą partnera uderzył mnie w prawą rękę. W mgnieniu oka ramię nabrało sinej barwy, a na całej jego długości pękła skóra. Z pomocą towarzyszy udało mi się zjechać, co zabrało całą dobę, potem przejść 8 kilometrów lodowcem do obozu bazowego, wreszcie pokonać terenówką 250-kilometrową drogę do szpitala. Moim sprzymierzeńcem okazało się opanowanie. Na szczęście uraz nie był tak poważny, na jaki wyglądał. Nie doszło do złamania, a „tylko” pęknięcia mięśnia. Na marginesie. Skałę, która jest uznawana za jedną z najtrudniejszych technicznie gór świata, sfilmował Werner Herzog. Grozie Cerro Torre poświęcił „Krzyk Kamienia”. Trauma Chan Tengri siedziała we mnie sześć lat. W tym czasie nie zapuściłem się wyżej niż w Tatry. 

- Zejdźmy z chmur. Pija się tam u góry napoje z prądem?

- Alkohol w bazie jest naturalną rzeczą. Oczywiście w umiarkowanych ilościach. Dawkujemy sobie procenty do herbaty, przeczekując wielodniowe załamania pogody czy celebrując święta, czyjeś urodziny. Podstawową wadą trunków w górach jest fakt, że szybko schodzą. Miejsca w bagażu wystarcza do zabrania symbolicznych ilości. Nie do pomyślenia jest natomiast wzmacnianie się procentami wysoko w górach, po przejściu granicy lodowca. Tam na rozgrzewkę musi wystarczyć herbata.

- Zbliżmy się jeszcze bardziej do ziemi. Szturmujecie szczyty absolutnie na trzeźwo, bo alkohol mógłby sprawić kłopoty natury fizjologicznej? Jak himalaista radzi sobie z wyjściem za potrzebą, w sytuacji, gdy w powietrzu zamarza strzyknięta ślina?

- W bazie toaleta nie sprawia kłopotów. Działa namiot-latryna z beczką o pojemności 100 litrów. Taki rodzaj toi-toi. Żeby uniknąć zanieczyszczenia środowiska, zbiornik nie jest opróżniany na miejscu, ale odstawiany przez tragarzy do najbliższej ostoi cywilizacji, gdzie można zutylizować zawartość. Zrobienie siusiu stwarza problemy, gdy wejdzie się już naprawdę wysoko. Powyżej poziomu 7 tysięcy metrów deficyt tlenu sprawia, że zanika łaknienie. Organizm domaga się jednak uzupełniania płynów. Pije się dużo, na dobę nawet 5 litrów. A wiadomo, że ile nerki przepuszczą, tyle muszą oddać. W sytuacji, gdy człowiek pada z nóg, wygrzebywanie się ze śpiwora, ubieranie butów i skafandra za każdym razem, gdy przyciśnie potrzeba, byłoby horrorem.  Sprawę załatwia się, nie wychodząc z namiotu, z pomocą plastikowej „kaczki”. Urządzenie nie zabiera dużo miejsca, elastyczny materiał daje się rolować. Patent amerykański.

- Czego na dachu świata brakuje najbardziej z rzeczy, które zostały na dole? Albo inaczej – co panu przychodzi na myśl z przyjemności czekających po powrocie?

- Różne rzeczy, w zależności od okoliczności. Kedar Dome w Himalajach zdobyliśmy na głodnego. Błędnie skalkulowaliśmy wyprawę i prowiantu przewidzianego na 7 dni musiało wystarczyć na 14. Marzyliśmy o napełnieniu brzuchów strawą najprostszą z możliwych, z rodzinnych stron. Perwersja, zważywszy, że kuchnia nepalska nie zna naszej bułki, żółtego sera, pomidora. Przeraźliwy ziąb często skłania do puszczania wodzy wyobraźni, że leży się nie w namiocie wyziębionym do minus 30 st. C, ale na piaskach Bali. Myślę wtedy – ach, żeby tak się wygrzać. Przez parę dni, nie dłużej, bo inaczej z nudów zamieniłbym plażę w kretowisko (śmiech). Na wyprawach związanych z długą nieobecnością w domu sposobem na chandrę jest kontakt z bliskimi przez satelitę. Ale to tylko teoretyczne wyjście, bo w Himalajach zawodzi nawet GPS.

Rozmawiał:
Adam Pikul
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj