W Gliwicach mieszkają od dziesięcioleci. Mówią, że są Polakami wietnamskiego pochodzenia. Jednak mimo polskiego dowodu, pielęgnują tradycje kraju dzieciństwa. Między sobą rozmawiają tylko po wietnamsku, obchodzą swoje święta, palą kadzidła, by oddać hołd przodkom, żywo interesują się wydarzeniami na Półwyspie Indochińskim. 

                                   
- Gdy włączam komputer, najpierw wchodzę na polskie portale informacyjne, potem wietnamskie - śmieje się 53-letni Nguyen Hai Ninh. 

W Polsce mieszka ich około 30-40 tysięcy, ale w Gliwicach tylko garstka. Z danych wynika, że na pobyt stały zameldowanych jest w naszym mieście 17 osób z obywatelstwem wietnamskim, a na czasowy - ledwie trzy. I tak od kilku dobrych lat. 

- Wcześniej było nas dużo, dużo więcej, przede wszystkim dlatego, że wielu Wietnamczyków studiowało na Politechnice Śląskiej – mówi Pham Quang Ai, który, podobnie jak Ninh, przyjechał w latach 80. kształcić się na wydziale górniczym.

Wojtek przetarł szlak

Wcześniej, w 1970 roku, pojawił się w Polsce Hoang Dinh Nghia (67 lat), który prosi, by zwracać się do niego per Wojtek. Chce tak, bo na imieniu wietnamskim Polacy łamali sobie język. 

- Po maturze w swoim kraju zdałem egzaminy na studia i zdobyłem odpowiednią liczbę punktów, by kontynuować naukę za granicą, w ramach stypendiów oferowanych przez były blok sowiecki. Stypendyści byli wtedy kierowani wyłącznie do krajów socjalistycznych. A dlaczego ja do Polski? Nie wiem, to była chyba kwestia losowania w wietnamskim ministerstwie. 

Wojtek studiował więc matematykę na Uniwersytecie Opolskim. Po dyplomie wrócił do Wietnamu, by kilkanaście lat wykładać na jednej z tamtejszych uczelni. 

- Polska mi się jednak bardzo podobała i kiedy tylko pojawiła się szansa ponownego wyjazdu, tym razem na staż naukowy do Krakowa, nie wahałem się ani chwili. Niestety, moja żona nie chciała zamieszkać w waszym kraju, dlatego… jesteśmy w separacji. Ona, dwójka dzieci oraz wnuczęta mieszkają w Wietnamie. A mój dom to teraz Polska, tu znalazłem też swoją życiową przyjaciółkę, Polkę, i jest mi dobrze. Nie znaczy to, oczywiście, że nie utrzymuję kontaktu z dziećmi czy wnukami. Odwiedziłem ich w ubiegłym roku - Wojtek nie chciał kontynuować kariery naukowej. Zajął się za to biznesem, handlował tekstyliami. Dziś jest na emeryturze.

Ai to z kolei właściciel restauracji orientalnej Kim Lan na gliwickim rynku. Lokal nie jest jednak jedynym źródłem jego dochodu, bo Ai zajmuje się również pośrednictwem w handlu maszynami górniczymi pomiędzy firmami z Polski i Wietnamu. Jest w tym specjalistą. Po studiach inżynierskich na wydziale górniczym rozpoczął doktoranckie i kilka lat był pracownikiem naukowym gliwickiej uczelni. 

Wspólnie z żoną Wietnamką, poznaną w Polsce (!), zdecydował, że zostanie w mieście nad Kłodnicą na stałe. Ma dwoje dorosłych już dzieci o imionach polskich – Ania i Andrzej. 27-letnia córka jest stomatologiem, a 25-letni syn pomaga ojcu w prowadzeniu restauracji. Oboje, choć urodzeni i wychowani w naszym kraju, pomagają rodzicom pielęgnować wietnamskie zwyczaje. W domu Państwa Pham-Quang mówi się na przykład wyłącznie w ojczystym języku. 

– Staramy się także obchodzić nasze święta, jak Nowy Rok według kalendarza chińskiego czy pierwszy i piętnasty dzień każdego miesiąca. Wtedy, przy obowiązkowym w każdym wietnamskim domu ołtarzu oraz palących się kadzidełkach, zanosimy modlitwy do naszych przodków - opowiada Ai.

Ninh inżynierski dyplom schował do szuflady i zajął się handlem. - Wiele osób nie dowierza, że mam skończone studia. Nie wstydzę się, że jeżdżę z żoną po targach i sprzedaję ubrania. Taki znalazłem sposób na  życie.  Uczciwie pracuję, płacę podatki. No, może trochę żałuję, że nie poszedłem do pracy w kopalni. Pewnie byłbym już na górniczej emeryturze - żartuje.   

Jako jedyny ma żonę Polkę. Są razem 31 lat, a poznali się, kiedy Ninh studiował, zaś Dorota uczyła się w klasie maturalnej. Mają syna Kamila, skończył właśnie studia w Krakowie. - Szkoda tylko, że Kamil nie mówi po wietnamsku – wzdycha Ninh. - Mam tylko satysfakcję, że pokazałem mu miejsce mojego urodzenia.

Ach, ta gramatyka

Najtrudniejszą sztuką była dla nich nauka naszego języka. Jeszcze zanim przyjechali do Polski, Ai i Ninh uczyli się go na specjalnym kursie przygotowawczym. 

- Mieliśmy wielką motywację, bo wyjeżdżaliśmy na zagraniczną uczelnię - wspominają. - Po przyjeździe, przez rok, dalej uczyliśmy się polskiego, dopiero potem zaczęliśmy studia na politechnice.    

- W wietnamskim nie ma odmiany i chociażby z tego powodu jest on łatwiejszy – tłumaczy Ai. - Prosty przykład: słowo "kolega". U nas funkcjonuje tylko jedna forma, a w polskim jest ich kilka. Koledze, kolegom, kolegą, kolegami, kolegach... Do dziś mam z tym kłopot, bo nie wiem, jak poprawnie odmienić, jaką dać końcówkę. (śmiech) Polska gramatyka jest naprawdę baaardzo skomplikowana.

- Odmiana jest najbardziej kłopotliwa. Reszta do opanowania – potwierdza Wojtek i na dowód prezentuje słynne zdanie: „Chrząszcz brzmi w trzcinie". Wychodzi mu całkiem nieźle.

- Po tylu latach bariery językowej oczywiście nie ma, ale nasz akcent jest wyraźnie wyczuwalny - zauważa Ninh. - Trudno się dziwić, w końcu całą młodość spędziliśmy w Wietnamie. 

Kiedy pytam, jakich słów nauczyli się jako pierwszych w naszym języku, wykrzykują zgodnie: przekleństw! Nawet wtedy, gdy rozmawiają po wietnamsku, przeklinają wyłącznie po polsku. 
 
Schabowy i bigos

Słynąca z wyrazistych smaków i pomysłowo skomponowanych dań wietnamska sztuka gotowania ewidentnie wyróżnia się wśród innych kuchni dalekiej Azji. Powszechnie uznawana przez ekspertów za jedną z najzdrowszych,  doceniana za świeżość składników, bogactwo warzyw i owoców morza oraz znikome użycie oleju. Tylko jak gotować, kiedy mieszka się ponad 30 lat w Polsce? 

- To kwestia dopasowania do realiów - mówi Ninh. - Żona nigdy nie gotowała dań kuchni wietnamskiej, ale nauczyła się. Podglądała po prostu małżonki moich kolegów Wietnamczyków. Istotnym elementem kuchni azjatyckiej są przyprawy, a tych długi czas w Polsce nie było, a Dorota i tak świetnie sobie radziła. Teraz jest pod tym względem dużo łatwiej. Inna rzecz, że mieszkając tak długo w Polsce, przywykłem do tutejszych smaków. Uwielbiam na przykład śląską roladę z kluskami i modrą kapustą. (śmiech)  

- Ja jestem w nieco innej sytuacji – to Ai. Na co dzień stołuje się w Kim Lanie, a co jakiś czas wyrusza do typowo polskiej restauracji, w której zamawia ulubiony bigos i kotlet schabowy. - A moim numerem jeden na kulinarnej liście polskich dań jest rosół, zaraz potem bigos, golonko i flaki - wylicza Wojtek.

Polska to siostra, a Gliwice są przepiękne

W Wietnamie znany jest wiersz o Polsce, napisany w kwietniu 1959 roku przez poetę Tố Hữu. 

- Pomijając polityczny wydźwięk tego utworu, trzeba przyznać, że wyraża on ogromny zachwyt krajem nad Wisłą. Zaczyna się słowami: "Polsko! Siostro moja" – Wojtek dodaje, że zawsze ciągnęło go w świat. Nawet jeśli tym światem miała być ta gorsza część Europy, za Żelazną Kurtyną, a powodem wyjazdu studia na uczelni bratniego kraju. Pamięta, że kiedy pierwszy raz pojawił się w Polsce, był pod ogromnym wrażeniem. Mówi, że zobaczył zupełnie inny świat, innych ludzi. Wysokich, z różnymi kolorami włosów. Od razu spodobały mu się blondynki.

- Trzeba zaznaczyć, że przyjechaliśmy wtedy do Europy  z kraju bardzo biednego - dodaje Ai, który wywodzi się chłopskiej rodziny. - Chociaż w latach 80. Polska też przeżywała poważne kłopoty polityczno-gospodarcze i tak jawiła się nam jako nowoczesna, na znacznie wyższym poziomie cywilizacyjnym. 

- Tak, Polska była wtedy bardzo biedna, a jednak widzieliśmy w niej krainę dobrobytu i przede wszystkim wolności - twierdzi Ninh. – Ze wszystkich krajów socjalistycznych wydawała się najbardziej liberalna. Nawet w czasach PRL-u można było obejrzeć amerykańskie filmy akcji, w Wietnamie surowo zabronione. 
 
Ninh i Wojtek mieszkają na osiedlu Sikornik, Ai – w Bojkowie. Wszyscy zwracają uwagę na niezwykły klimat naszego miasta – jest, ich zdaniem, najładniejsze na Śląsku, zielone, świetnie skomunikowane, wspaniale łączy historię i nowoczesność. 

- Spójrzmy na rynek - zachęca Ai. - Gdzie w regionie można znaleźć tak ładną starówkę? Gdy jeszcze, kiedyś, zmodernizuje się ulicę Zwycięstwa, to Gliwice będą prawdziwą perełką na mapie Śląska. Kochamy to miasto, jesteśmy dumni, że tu mieszkamy.

- Ja chcę szczególnie podkreślić dostępność terenów zielonych. Mimo że jesteśmy w sercu regionu przemysłowego, mamy je dosłownie na wyciągnięcie ręki - dodaje Ninh, który latem lubi odpoczywać nad jeziorem w Czechowicach.     

Tęsknota

Mimo że większość życia spędzili w Polsce, za Wietnamem wciąż tęsknią. Brakuje im rodziny, kolegów i... świątecznej celebry. 5 lutego obchodzili na przykład, w Gliwicach, wietnamski nowy rok, Tet. 

W wigilię tego święta robi się generalne porządki w domu, by wyrzucić ubiegłoroczne niepowodzenia. Należy też oczyścić się duchowo: wybaczyć winy innym i samemu prosić o przebaczenie. Bez względu na zamożność, każda rodzina kupuje jedzenie, kwiaty, owoce, słodycze, z których przygotowuje ofiarę, składaną na ołtarzu przodkom, oraz uroczystą kolację. Podczas wieczerzy jest czas na podsumowanie starego roku, snuje się też plany na nowy. Ten nadchodzący to w wietnamskiej tradycji Rok Świni. 

- A mnie brakuje jeszcze wietnamskiego klimatu tropikalnego - z uśmiechem kończy Ai. - Nie przepadam za zimą. 
                                                 
Andrzej Sługocki

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj