Przez wiele lat liczba taksówkarzy w naszym mieście utrzymywała się na podobnym poziomie – trzystu kilkudziesięciu. Zaczęła rosnąć od 2014 roku. Wtedy weszła w życie tzw. ustawa deregulacyjna. Nowe prawo zlikwidowało bariery, które utrudniały ludziom dostęp do niektórych zawodów. 
Wprowadzone przepisy złagodziły wymogi względem 51 profesji, m.in. taksówkarzy. Ustawa zwolniła ich np. z obowiązkowego szkolenia w zakresie transportu drogowego taksówką i potwierdzenia tego faktu egzaminem. Efekty były natychmiastowe. 

W 2014 gliwicki magistrat wydał 50 nowych licencji. Najwięcej jednak (88) przypadło na ubiegły rok. Związane to pewnie było z faktem ekspansywnego wejścia na gliwicki rynek nowej korporacji taksówkarskiej.
    
Dziś zostanie taryfiarzem jest dużo prostsze niż kiedyś. Wystarczy prawo jazdy, sprawny samochód, ważne badanie lekarskie i oświadczenie o niekaralności. Przed rokiem 2014 był jeszcze egzamin, obejmujący m.in. topografię miasta i znajomość prawa (ustawy o transporcie drogowym, przepisów o ruchu drogowym i podatkach). Odsetek zdanych za pierwszym podejściem nie przekraczał 50 proc. Dotyczyło to nie tylko Gliwic. Ustawodawca postanowił uwolnić zawód i dać możliwości bycia taksówkarzem większej liczbie osób.
  
- Ustawa deregulacyjna określała, że w gminach o liczbie mieszkańców poniżej 100 tysięcy nie będzie obowiązkowego szkolenia dotyczącego transportu drogowego taksówką ani konieczności potwierdzenia tego faktu egzaminem – mówi Lidia Uniszewska, zastępca naczelnika Wydziału Komunikacji UM w Gliwicach. - W gminach większych niż 100 tysięcy to rada miasta ma prawo ustalać zasady kursów i testów dla taksówkarzy. W naszym mieście, na wniosek środowiska taksówkarskiego, odstąpiono od tego rozwiązania. Przekonywano nas, że w dobie nowoczesnych nawigacji nie ma takiej potrzeby. Rada miasta przystała na to. 
    
Ustawodawca, regulując i ułatwiając zasady przyznawania licencji, nie zabrania jej wydawania osobom, które mają już dochody. Dlatego gros taksówkarzy w naszym mieście to emerytowani wojskowi, górnicy, policjanci. Ludzie stosunkowo młodzi, którzy dostają co miesiąc z ZUS-u świadczenia i dorabiają na taksówce. Nie brakuje też rencistów, którzy, nie wiedzieć czemu, mając zaświadczenia lekarskie, jeżdżą nawet 12 godzin za kółkiem. Następna grupa to absolwenci szkół. Mogą dostać na start kilkanaście tysięcy złotych z urzędu pracy i jeszcze zniżki przy składce ZUS.  
  
Uwolnienie taksówkarskiego fachu ustawą deregulacyjną wywołało wiele innych patologii, na które zwraca uwagę cześć miejskiego środowiska. 

- Do tej pory taksówkarze musieli się wykazać świadectwem niekaralności – zwraca uwagę Dawid Stopa, współwłaściciel gliwickiej korporacji Dragon. - Dzisiaj wystarczy tylko oświadczenie zainteresowanego. Osobiście znam taryfiarzy, którzy, świadomi konsekwencji, podpisują taki dokument, wiedząc, że byli na bakier z prawem. Nikt tego nie sprawdza. 
   
- To tylko jeden z papierów, które taksówkarz powinien posiadać – dodaje Krzysztof Nowak (nazwisko zmienione). - Nie mniej ważne, a może i  najważniejsze, są badania lekarskie, psychologiczne, które obowiązują każdego z nas. Okazuje się, że wielu je ma, choć chwalą się, że wcale nie byli badani. Oczywiście, tego też nikt nie kontroluje.  

Obaj rozmówcy zwracają uwagę, że taksówkarze jako grupa zawodowa praktycznie nie istnieją. I to nie tylko w odniesieniu do naszego miasta. Nie mówią jednym głosem, a walka o klienta często przysłania problemy, które mogliby rozwiązać i tym samym zmienić swój, nie najlepszy, wizerunek.
   
- Cień za nami ciągnie się z przeszłości, czasów komuny – mówi Nowak. - Wtedy pojawiło się określenie „złotówa” i ugruntował w społeczeństwie obraz taksówkarza cwaniaka, kombinatora. Przykre, ale to przeświadczenie funkcjonuje do dziś. Podkopywanie i wzajemne wojenki, które w Gliwicach skończyły się niedawno podpaleniami aut, nie służą konsolidacji naszych szeregów.
    
- Integracja środowiska jest ogromnie trudna, jeśli weźmie się pod uwagę, że jest nas prawie 500 – usprawiedliwia siebie i kolegów Stopa. - Pięćset podmiotów gospodarczych, pięćset, często różnych, zdań i problemów. Dla niektórych z nas to jedyna forma zarobkowania, dla innych – dodatkowa. Ci ostatni myślą zupełnie inaczej. To ustawodawca, mądrym prawem, powinien uporządkować pewne kwestie dotyczące naszej grupy zawodowej. Niech nie tylko wolny rynek ma możliwość decydować o naszym bycie.
     
Opinię o taksówkarzach psują też oszuści żerujący na niewiedzy klientów. Nasze miasto to nie Warszawa, Kraków czy Poznań, ale i tutaj mamy do czynienia z czymś, co można nazwać „taksówkarską mafią”. Choć nikt tego nie chce firmować imieniem i nazwiskiem, słychać głosy o osobach, które zawyżają tzw. wozokilometry. Dla przykładu - za przejazd spod dworca na rynek można zapłacić 8 zł albo i 30. Inna rzecz to postoje. Te najatrakcyjniej zlokalizowane mają stałych bywalców. Nowego, który chciałby tam stanąć, może spotkać np. stek wyzwisk.  
     
- Nigdy jednak, a pracuję już w zawodzie 10 lat, nie zdarzyło się  niszczenie mienia, jak to miało miejsce w ostatnich miesiącach, kiedy spłonęły auta jednej z korporacji – zapewnia Stopa. - Insynuacje jej właściciela, że zrobiła to konkurencja, uważam za totalną bzdurę, szkodzącą naszemu środowisku. Przecież takie niczym nieudowodnione oskarżenia ugruntowują tylko przekonanie, że jesteśmy nieobliczalnymi cwaniakami, zdolnymi do wszystkiego. 
    
Kolejnym problemem jest szara strefa, czyli „taksówkarze” bez prawa do wykonywania usług. 

- Co to za kłopot kupić dzisiaj koguta na dach albo stary taksometr – mówią rozmówcy. - Wyjeżdża się w nocy i kasuje klienta. Rozwiązaniem, do którego rzekomo urząd miejski się już przygotowuje, jest nowe oznakowanie taksówek, takie, które będzie jednakowe i czytelne. To ukróci proceder. 

- Może ktoś kiedyś wpadnie na pomysł, żeby jednego dnia, z zaskoczenia, sprawdzić wszystkie taksówki – uśmiecha się Nowak. - Jestem pewien, że odpowiednie służby znalazłyby mnóstwo nieprawidłowości. 
                                                        
(san)
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj