Diamentowy pierścionek albo kolczyk z prochów najbliższej osoby. Relikwiarz w kształcie książki z kosmykiem włosów, prochami zmarłego i jego obrączką, który można postawić na szafce albo kominku. A może złota blaszka na szyję z odciskiem linii papilarnych osoby, która odeszła od nas na zawsze. Choć Polacy są w gruncie rzeczy tradycjonalistami, coraz więcej u nas funeralnych nowinek. Do Amerykanów nam jednak jeszcze daleko. 
Made in America
Konserwatywna branża funeralna obiera zupełnie nowy kierunek, cieszący się, przynajmniej za oceanem, coraz większym zainteresowaniem. Tam pogrzebowa moda czasem ociera się, niestety, o profanację. Cmentarny telewizor działający na baterię słoneczną, mocowany do tablicy nagrobnej, na którym możemy oglądać slajdy ze zdjęciami zmarłego. Albo trumna w kolorze wściekłego różu wyposażona w telefon i telewizor. To jeszcze mieści się w ramach kulturowej przyzwoitości. Podobnie jak umieszczanie na nagrobkach kodów, po zeskanowaniu których odwiedzający grób mogą dowiedzieć się więcej o zmarłym i obejrzeć jego zdjęcia na swoim smartphonie. 

Etyczne wątpliwości budzi już jednak forma pogrzebu zwana „drive-through”. Trumna z ciałem zmarłego zostaje umieszczona przy oknie parterowego budynku. Żałobnicy, niczym do McDrive'a, podjeżdżają samochodami i w ten sposób - nie wysiadając z nich - żegnają zmarłego. 

Co jednak powiedzieć o innej makabresce rodem z Ameryki? Organizowane są tam ceremonie pogrzebowe, w czasie których ciało zmarłego przed pogrzebaniem jest ułożone tak, jakby wykonywał swoje ulubione za życia czynności. Na przykład nieżywego boksera na czas funeralnej celebry i pożegnania z bliskimi postawiono w pozycji gotowej do walki, z rękawicami na dłoniach. Zmarłą kobietę posadzono z kolei przy stole z ukochanymi papierosami i piwem. Inną nieboszczkę usadowiono na ławce z lampką szampana i papierosem w ręku. Świat nie tak dawno obiegły zdjęcia zmarłego harley'owca, który zażyczył sobie pochówku na motorze. Specjalny szklany karawan wiózł zmarłego odzianego w skórzany kombinezon, siedzącego za kierownicą motocykla, który w takiej pozie, na swojej maszynie, spoczął w wielkim grobie.

Diamenty z prochów
Zachodnia moda na unowocześnienie tematyki funeralnej dotarła również do Polski. Ze śmierci, pochówku powoli zdejmujemy odium smutku i powagi, ale robimy to raczej niechętnie. Tak przynajmniej utrzymują osoby świadczące w naszym mieście usługi pogrzebowe.

- Trudno zauważyć jakieś rewolucyjne zmiany we współczesnych ceremoniach – mówi Beata Jasek, która ponad 30 lat prowadzi wraz z mężem firmę pogrzebową w Gliwicach. - Gdyby jednak przyjrzeć się temu procesowi z nieco dłuższej perspektywy, zmiany są widoczne. Choćby w sposobie pochówku. Jeszcze dekadę temu kremacja nie była tak powszechna. Teraz to żadna nowość. Ba, są nawet specjalne sale, w których rodzina może obserwować, jak trumna ze zwłokami wjeżdża do pieca kremacyjnego. Kiedyś było to nie do pomyślenia. 

Ze skremowanego człowieka pozostają mniej więcej trzy litry prochów. Umieszczane są przed pochówkiem w urnach. Wybór jest ogromny – z drewna, metalu, kamieni szlachetnych, szkła. Są też posrebrzane albo wysadzane kryształkami Swarowskiego. Oprócz tradycyjnych form – waz czy pucharów - są np. takie w kształcie książek, piłki, instrumentu muzycznego. 

– Sporą popularnością cieszą się w ostatnich latach relikwiarze, kilkucentymetrowe miniurny, do których można odsypać niewielką część prochów i zabrać je do domu – mówi Jasek. 

Wiele osób decyduje się też na zakup małych ołtarzyków. Z jednej strony zdjęcie zmarłej osoby, a na odwrocie schowek na relikwiarz: kosmyk włosów, obrączkę. 

Możemy mieć bardziej trwałą pamiątkę po kimś bliskim. To diamenty z ludzkich prochów. Tak przynajmniej zapewnia Marcin Pietrek, również prowadzący zakład pogrzebowy w naszym mieście. – Jak na razie droga pamiątka, bo oprawiona w złoto kosztuje nawet do 5 tys. euro, ale zapytania już miałem - zapewnia. - Nikt się jednak jeszcze nie zdecydował. Co innego na Zachodzie. Tam takie gadżety się sprzedają. Diamenty powstają podczas reakcji chemicznej w specjalnych laboratoriach. W Europie są tylko dwie firmy, które się tym zajmują. Jedna w Niemczech, druga w Austrii. Taniej wychodzi zrobienie w złocie blaszki z odciskiem linii papilarnych zmarłego, którą można nosić na szyi.

Mimo że kremacja staje się coraz powszechniejsza, nie wypiera jeszcze tradycyjnego pochówku w trumnach. Tutaj wielkich zmian modowych nie widać. Owszem, kiedyś trumny były bardziej toporne, wysokie nawet na metr, malowane farbami wodnymi, a potem dopiero lakierowane. Dziś są znacznie niższe i węższe, a wykańcza się je w zupełnie innych technologiach. Dominują oczywiście spokojne kolory. 

– W zasadzie sprzedają się dwa rodzaje: dębowe i sosnowe – opowiada Beata Jasek. - Mamy też w ofercie tzw. amerykanki, wykonane z metalu, ale one nie cieszą się popularnością. Pewnie decyduje o tym cena, bo o ile sosnowa trumna kosztuje około tysiąca złotych, a dębowa o 100 proc. więcej, za taką z metalu trzeba zapłacić już sześć tysięcy. Kolory też ludzie wybierają spokojne, bez udziwnień. Choć oferujemy różne: granatowe, czarne, zielone, bordowe, żółte, to raczej rzadko się na nie klienci decydują.
 
Przy zakupie trumien ekstrawagancji nie ma, ale za to przy wyposażeniu zmarłego w drogę na „drugą stronę” jej nie brakuje. Rodziny mają różne pomysły. Wkładają nieboszczykowi do trumny jego ulubione rzeczy. Zdjęcia, telefony, papierosy czy alkohol to nic nowego, ale np. wyposażenie zmarłej w trzy litry ulubionej wody mineralnej, nektaryny i jogurt ociera się już o śmieszność. 

Zmarły jak żywy
Chociaż Polacy to funeralni konserwatyści, czasem decydują się na oryginalność. Dziś już nie wystarczy skromny strój do trumny (w 80 proc. zwłoki ubiera się nie w nowe, ale ulubione rzeczy zmarłego) i kilka atrybutów, z którymi człowiek chciał być pochowany. Ważny jest wygląd nieboszczyka w trumnie. 

- Skóra musi być wypielęgnowana, o naturalnym, zaróżowionym kolorze – mówi Krzysztof, który w firmie Jasek zajmuje się tanatokosmetyką, czyli kosmetyką zwłok. - Dłonie mają być zadbane, u kobiet – paznokcie z manikiurem. Nierzadko kręcę zmarłym kobietom włosy, bo żadna z fryzjerek nie chce tego robić. Takie życzenia mają rodziny zmarłych.

Ostatnio coraz bardziej popularne jest na Zachodzie balsamowanie zwłok.
- U nas to jeszcze rzadkość, ale w skali roku kilka takich przypadków mamy – twierdzi Jasek. - Zlecamy ten zabieg specjalistycznej firmie. To dezynfekcja i konserwacja ciała w jednym. Kosztuje około 500 zł. 

Wizerunek zmarłego to jedno, ważne są też starannie dobrane kwiaty, samochód przewożący nieboszczyka i… muzyka.
- Profesjonalny samochód-karawan kosztuje ponad pół miliona złotych – twierdzi Pietrek i na dowód pokazuje firmowego mercedesa. - Jednym przyciskiem na pilocie wysuwa platformę, na której można umieścić trumnę. Drugi przycisk... i nagle robi się miejsce dla kolejnej. Do tego jeszcze profesjonalny ołtarzyk, by urnę w ostatnią drogę nieść w godny sposób, a nie jak słoik ogórków.

Jeśli nieboszczyk był wziętym motocyklistą, do grobu może pojechać motokarawanem, do którego doczepia się trumnę. Można taką usługę zamówić, ale z rzadka klienci w Polsce się na to decydują.

Muzyka na pogrzebach też bywa bardzo różna. Zwykle wybiera ją rodzina i jest konsekwencją gustu zmarłego. Żelazne utwory żałobne wypierają nieraz szlagiery typu: „Dziwny jest ten świat” Niemena czy „Schody do nieba” Led Zeppelin. Bywa i disco polo. 

Nową usługą na polskim rynku pogrzebowym jest ubezpieczenie pokrywające koszty pogrzebu oraz możliwość zaplanowania własnej ceremonii pogrzebowej. To moda rodem z USA: przyszły zmarły, czasami nawet kilka dekad przed przewidywaną datą zgonu, wybiera zakład i składa tam szczegółowe dyspozycje dotyczące pochówku, np. co do rodzaju kwiatów, marki karawanu, muzyki odtwarzanej podczas ceremonii, ubrania, itp. Czy to się w Polsce upowszechni? 

- Za wcześnie, by o tym mówić – odpowiada Pietrek, twierdząc, że ma za sobą już taki zaplanowany pogrzeb. - Pewien mężczyzna dziesięć lat przed śmiercią zapłacił mi za swój pochówek. Zrobiliśmy wszystko zgodnie z jego wolą. 

Andrzej Sługocki 
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj