Gwoździe z czasów rzymskich, zamek szyfrowy sprzed kilkuset lat, maszyny, kowadła, kleszcze, młotki, okucia. To wszystko – i wiele jeszcze innych rzeczy – zgromadził 69-letni mieszkaniec Sośnicowic Andrzej Śledziński. Stworzył jedyne na naszym terenie prywatne muzeum techniki, któremu nadał imię Wilhelma Hegescheidta.

- Całe życie pracowałem w biurze projektów, jako konstruktor, ale już od dziecka fascynowała mnie technika – mówi Śledziński. – Jako mały brzdąc stałem się utrapieniem rodziców, bo znosiłem do domu różnego rodzaju żelastwa, np. gwoździe, które zbieram od 7. roku życia. Pierwszy przywiozłem z wakacji w Tatrach. Jako dziecko poznałem tam kowala. Godzinami przesiadywałem u niego w kuźni i patrzyłem, jak wykuwa różne przedmioty. Jednego dnia zrobił gwóźdź i powiedział: „mos, Jędruś, na pamiątkę”. Tak się zaczęło. Dzisiaj mam tych gwoździ ponad 2 tysiące. Kolekcja z różnych okresów historycznych, z różnych stron świata i Polski. Mam na przykład gwoździe z czasów starożytnych, wydobyte z dna mórz Egejskiego i Jońskiego.

Wszystkie swoje trofea pan Andrzej zgromadził w specjalnym pomieszczeniu. Na deskach przymocowane są gwoździe. Małe, duże, z brązu, żelaza, użytkowe i ozdobne. Kolekcja robi wrażenie i rozbudza historyczną wyobraźnię.
- Mógłbym o nich napisać grubą książkę – chwali się. – O technologii ich wytwarzania, sposobach wykorzystywania.

Imponująca kolekcja gwoździ to jedno, ale wrażenie robi też zbiór wiekowych zasów i zamków z Polski oraz Niemiec. Najstarsze mają 400 – 500 lat!

- Najstarszy był zasuwowy – pan Andrzej wskazuje na jeden z zamków i demonstruje. – Tu się wsadzało drewnianą zaporę, która miała otwór, i blokowało specjalnym kluczem.

Ciekawe było przeznaczenie niektórych z nich. Oglądam drewnianą gałkę wiszącą na ścianie. 
– A to tak naprawdę klamka do ukrytego pokoju za biblioteką w jakimś pałacu – wyjaśnia Śledziński. – Jedno przesunięcie i zwalniała się blokada.
- Albo ten – wskazuje pan Andrzej. – Pierwszy zamek szyfrowy. Żeby włożyć klucz, trzeba było kolejno zwalniać poukrywane blokady.  
 
Stoimy przed specjalną wiatą. Pod nią prawdziwy przegląd myśli technicznej. Od najprostszych narzędzi do maszyn. Na ścianie nadszarpnięte zębem czasu wyroby kowalskie: okucia budowlane, osie, haki, zaczepy do wozów konnych. Obok –  sprzęt potrzebny kowalowi do okucia konia. Dalej - paleniska. Różnego rodzaju. Minikuźnie, ręczne wiertarki, prasy, frezarki, tokarki, szlifierka, walcarki, młot sprężynowy. Wszystko sprawne i na chodzie. Pan Andrzej ma prawdziwe perełki: ręczną maszynę do produkcji pił i stanowisko płatnerskie do klepania puklerzy, naramienników oraz hełmów rycerskich.

- A to najstarszy gabinet stomatologiczny – Śledziński pokazuje palcem na wielkie kowadło. – Kiedyś medyków trudno było w jakiejś zapyziałej dziurze znaleźć, a ludzi zęby bolały. Szło się więc do kowala.

Pan Andrzej ściąga ze ściany małe obcęgi i opowiada dalej. 
– Dostałem je kiedyś od takiego kowala dentysty – wyjaśnia z uśmiechem. – Siadał delikwent okrakiem na kowadle, łapał się za jego róg, otwierał usta, kowal wsadzał mu między zęby, żeby go nie ugryziono, kawał drewna i rwał bolący ząb. Kowale to silni ludzie, więc jedno pociągnięcie i było po bólu.

Uwagę przykuwa kilkanaście młotów ustawionych w szeregu. Od małych, do takich, co mają kilka kilogramów. 
– A wie pan, jak dawniej sprawdzano, czy kandydat nadaje się na kowala? – pyta mnie pan Andrzej. – Brał w rękę ciężki młot i tak wywijał rękę, żeby pocałować jego trzonek. Śledziński demonstruje. – Jak mu się udało, mógł zostać kowalem. To był tzw. pocałunek kowala.

Obok kolekcji maszyn pod wiatą leży kupa kamieni i kawałki rudy. Pytam, co to takiego. – Raz w roku układam z tych głazów palenisko, oklejam gliną i rozpalam. W tej dymarce wytapiam te kawałki rudy. Ta, którą pan widzi, to darniowa, tzw. limonit, z której przed wiekami słynęły okolice Sośnicowic.

Pasja Andrzeja Śledzińskiego jest imponująca, ale takie hobby kosztuje. 
– Mimo że jestem na emeryturze, dalej pracuję. Mam małą firmę. A wie pan, po co? Żebym dalej mógł gromadzić eksponaty do mojego muzeum – kończy z uśmiechem.

(san)

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj