10 maja 78. rocznica śmierci Tadeusza Gruszczyńskiego, pierwszego powojennego wiceprezydenta Gliwic.
 
Postawny mężczyzna w garniturze w skupieniu patrzy w obiektyw. Wydatny nos i kości policzkowe, starannie przystrzyżony wąsik, włosy zaczesane do tyłu. Aparycja amanta. Zdjęcie, na ułamek sekundy, pokazał mi w 2015 roku Stefan Kocur, chrześniak Tadeusza Gruszczyńskiego, pierwszego powojennego wiceprezydenta Gliwic. 
 
Od kilku lat gromadzę materiały o wydarzeniach z 10 maja 1945 roku, jednak o zdjęcia było niezwykle trudno. Podobno żadne się nie zachowało, a tu taki prezent. Z pomocą przyszedł Grzegorz Soja, wnuk Gruszczyńskiego, obiecując, że ich użyczy. Słowa dotrzymał. 
Gliwice, maj 2015 rok: wszyscy mieli kręcone włosy 
 
Na dowód Jan Soja, zięć Gruszczyńskiego, wyjmuje z rodzinnego albumu kilka zdjęć, więc z tym ich brakiem to nie do końca prawda. Spotkaliśmy się w 2015 roku w jego domu przy Damrota. Mieszkał w nim od 1952, wspólnie z żoną Aliną i teściową Cecylią – córką i żoną zamordowanego prezydenta.
 
Pan Jan siedział na wózku, bo miał wypadek: w ogrodzie wdrapał się na czereśnię, chcąc podciąć gałęzie. Uważał, że mimo swoich 91 lat wciąż jest w formie, lecz zakręciło mu się w głowie i spadł. Uszkodził cztery kręgi, złamał biodro, a w tym wieku to poważna sprawa. Więc ja na krześle, on na wózku, z pledem w kratkę na kolanach.
Katowice, grudzień 2014 rok: doktor Tracz daje świadectwo 
 
Istnieją co najmniej trzy oficjalne wersje śmierci Gruszczyńskiego. Wszystkie  spreparowane na użytek propagandy. Pierwsza pojawiła się już w dniu tragicznego zdarzenia, kolejne produkowali usłużni reżimowi historycy, posuwając się do tak fantastycznych wersji, że gdy dziś czyta się te zapiski, brzmią jakby wyszły spod pióra szaleńców.  
 
Od lat 90. okoliczności śmierci urzędnika zajmowały dr. Bogusława Tracza, historyka zawodowo związanego z katowickim oddziałem Instytutu Pamięci Narodowej, badacza dziejów najnowszych, specjalizującego się w sprawach gliwickich. Wiele wątpliwości wyjaśnia w znakomitej książce „Rok ostatni – rok pierwszy. Gliwice 1945”, będącej fascynującym portretem miasta tuż po zakończeniu wojny.  
 
Katowice, kwiecień 1945 rok: targałem walizę, zaciskając zęby  
 
Dla Jana Soi to zakończenie miało szczęśliwy osobisty rys. W kwietniu 1945 jechał do Katowic, zapisać się do szkoły. Mieszkał w Łazach, zatem podróż zapowiadała się na długą: musiał pociągiem dostać się do Sosnowca, przesiąść na  tramwaj i podjechać do samej Brynicy. Mosty były pozrywane, dlatego na drugą stronę rzeczki przechodziło się po prowizorycznych kładkach. Tam spotkał Alinę Gruszczyńską. Poznał ją wcześniej, na tańcach u znajomych z rodzinnej wsi. 
 
Teraz targała ogromną walizkę książek i przeróżnych osobistych rzeczy. On, jako dżentelmen, pomógł jej przejść po kładce. Potem jechali w tramwaju ściśnięci jak śledzie w beczce. Gdy dotarli do Katowic, Jan dowiedział się, że Alina już zapisała się do pierwszej licealnej. Cholera, zaklął w myślach, smarkata już do liceum, a ja tylko do gimnazjum – Soja przed wojną zaliczył jedną klasę i nic z nauki nie pamiętał. Dlatego pod wpływem rozmowy z Aliną zmobilizował się i w Śląskich Zakładach Technicznych w Katowicach został uczniem trzeciej gimnazjalnej.  
 
Gliwice, marzec 1945 rok: siedmiu urzędników przejmuje władzę 
 
Od stycznia do marca 1945 roku w Gleiwitz-Gliwicach rządzili Rosjanie. A ściślej –  wojskowi. Tracz podkreśla, że niewiele wiadomo na temat przejęcia władzy przez polską administrację, wskazując, że do dziś nie udało się tych niejasności rozwikłać. Fakty są takie: 16 marca 1945 roku instaluje się w mieście siedmiu urzędników, dwa dni później, 18 marca, wiadomo już, który spośród nich obejmie fotel prezydenta i kogo wskazano na jego zastępców. Nominację na pierwsze stanowisko otrzymał z rąk wojewody śląskiego, generała Aleksandra Zawadzkiego, 
 
Wincenty Spaltenstein, któremu natychmiast spolszczono nazwisko na swojsko brzmiące Szpaltowski. Był prawnikiem po lwowskim Uniwersytecie Jana Kazimierza, przed wojną aktywnie związanym ze środowiskiem chrześcijańskiej demokracji. Po plebiscycie i przejęciu części Śląska przez polską administrację piastował urząd burmistrza Królewskiej Huty (1925 – 1934).  Od 1935 r. nie angażował się w politykę i prowadził biuro radcy prawnego. Po inwazji hitlerowców nie podpisał volkslisty, odmówił też jakiejkolwiek współpracy z okupantem. Kwestią czasu było więc aresztowanie przez gestapo. Szpaltowskiego osadzono w obozie koncentracyjnym,  m.in. w Dachau. W 1941, dzięki skutecznym działaniom niemieckich przyjaciół, wypuszczono go. Był skrajnie wyczerpany, ale na wolności szybko doszedł do siebie i zaangażował w pracę na rzecz Polskiego Państwa Podziemnego. 
 
Dlaczego człowiek z taką przeszłością interesował komunistów montujących polską władzę w Gliwicach? Tracz nie widzi tu sprzeczności i wskazuje, że taka nominacja była elementem politycznej strategii. Pokazaniem, że władza ludowa akceptuje „innego”, ba, wprowadza go na nowe salony w ramach tzw. szerokiego frontu narodowego. 
 
Częścią tej strategii było zapewne obsadzenie w roli przybocznych Szpaltowskiego Tadeusza Gruszczyńskiego i Feliksa Kurcza. Czas pokaże, że ów szeroki front był tylko fasadą dla prawdziwych intencji komunistów. Którzy bardzo szybko rozprawili się z niepewnym i politycznie podejrzanym elementem.  
Gliwice, styczeń 1945 rok: prawa ręka Szpaltowskiego     
 
O Gruszczyńskim wiadomo niewiele. Oficjalny biogram znajdziemy w książce Tracza. Urodzony w 1901 roku w Dąbrowie Górniczej, czyli pod carskim zaborem - stąd doskonała znajomość rosyjskiego. Niemieckim Gruszczyński też władał nieźle, to z kolei z racji pracy w Gliwicach. Przed wojną sympatyzował z KPP, ale do partii nie należał. Dopiero w 1942 zapisał się do PPR. Walczył w szeregach Armii i Gwardii  Ludowej, od 1944 r. ukrywał się przed Niemcami. Po wkroczeniu Armii Czerwonej, do chwili nominacji na wiceprezydenta Gliwic, był sekretarzem generała Zawadzkiego. 
 
Gliwice, czerwiec 1945 – marzec 1951: krój Cecylii 
 
Anna Malina z domu Soja jest bardzo podobna do dziadka Tadeusza. Tego ze zdjęcia, które na kilka sekund pokazał mi jego chrześniak. Stefan Kocur mówi, że  babcia Cecylia i mama Alina nigdy nie wspominały okoliczności śmierci męża i ojca, przytacza za to romantyczną rodzinną historię: kiedy dziadkowie się pobrali, zamieszkali w małym mieszkanku, gdzie w kuchni, za przepierzeniem, stało łóżko.    
 
Tadeusz miał dwóch braci i jeden z nich zakochał się w Cecylii. Żeby nie mącić, wyjechał do Belgii. Gdy zamordowano Gruszczyńskiego, otarł łzy po bracie, kupił kupon materiału na garnitur i przyjechał do Polski, żenić się z Cecylią. Ale ta  odmówiła, więc wrócił do Belgii i rodzina nie miała z nim żadnego kontaktu. Z tego materiału Jan Soja uszył ślubny garnitur. 
 
Po 10 maja 1945 roku Cecylia Gruszczyńska musiała uporać się z wieloma  problemami: zdobyć mieszkanie, pracę i zająć dorastająca córką. Od wnuczki Anny wiem, że bardzo się z Tadeuszem kochali. Ona była przystojną kobietą, za którą oglądało się wielu mężczyzn, on – w typie przedwojennego amanta.
 
Po śmierci męża Cecylia, z zawodu wysokiej klasy krawcowa, otrzymała pracownię i mieszkanie w wilii przy Rybnickiej (tam, gdzie do niedawna mieścił się MDK, a dziś są biura gliwickiej strefy ekonomicznej). Była to prywatna szkoła, w tamtym czasie niemile widziana przez władze, mimo że Gruszczyńska nie była kimś anonimowym.  Z tego powodu musiała ją zamknąć, ale nie była też w stanie sama utrzymać budynku. Zatrudniła się w szkole przy Barlickiego i tam prowadziła kursy kroju i szycia. Opracowała nawet własny sposób kroju ubrań, z powodzeniem stosowany przez inne szkoły i pracowanie. 
 
Gliwice, kwiecień 1945: czołg rabunkowy 
 
Gruszczyński znał Gliwice dość dobrze, pracował tu przed wojną. Taka sprawność była  przy nominacji atutem. Mieszkał sam, rodzinę trzymał z daleka - w mieście było bardzo niebezpiecznie: grasowali szpitalnicy i szabrownicy, zuchwałe bandy umundurowanych rabusiów i gwałcicieli. Codziennie czytywał raporty o ich „działaniach”. 
 
W mieście, w prowizorycznych szpitalach i lazaretach, w 1945 przebywało 17 tysięcy rannych i rekonwalescentów, którzy, jak zauważa w swojej książce Tracz, urządzali sobie wypady w miasto. Maj 1945 r. był pod tym względem miesiącem szczególnym. Paweł Marquart, starosta gliwicki, alarmował wojewodę: „(…) napady rabunkowe na terenie powiatu zdarzają się w dalszym ciągu w tym samym mniej więcej nasileniu, co w okresie poprzednim. Zanotowano kilka wypadków zgwałcenia kobiet w czasie rabunku. Bandy rabunkowe występują zwykle w mundurach żołnierzy sowieckich, uzbrojone w karabiny ręczne i pistolety maszynowe, w grupach od kilku do kilkunastu ludzi. 
 
Samoobrona ludności cywilnej jako też interwencja miejscowej Milicji Obywatelskiej w tych warunkach jest prawie zawsze bezskuteczna. Bandyci rabują bydło, nierogaciznę, ubrania i wszystko, co im w rękę popadnie, przy czym dość często przyjeżdżają na miejsce rabunku samochodami, czołgami i na tych samochodach wywożą zrabowany łup w niewiadomym kierunku. Ofiarą napadów rabunkowych padają obywatele bez względu  na narodowość. Również urzędnicy państwowi i samorządowi, nauczyciele i milicjanci”. 
 
Gliwice, 10 maja 1945 rok: mord przy Gutenbergstrasse 
 
Tadeusz Gruszczyński i inni miejscy oficjele zawsze nosili przy sobie broń. Legalnie. Wiceprezydent miał ją więc i feralnego wieczoru, 10 maja. Od dwóch dni świętowano zwycięstwo nad faszystami. Najpierw, 9 maja, u komendanta wojennego miasta, podpułkownika Torisznego, w eleganckiej willi naprzeciwko dworca PKP (obecnie siedzibie firmy Fram51). Później u starosty gliwickiego Marquarta, który podobnie jak Gruszczyński mieszkał na placu Wolności (dziś Piłsudskiego), w pobliżu magistratu, a ten znajdował się wówczas w budynku dzisiejszej szkoły muzycznej. 
 
Na przyjęciu nie było prezydenta Szpaltowskiego. Pojechał do Chorzowa, by przywitać syna wracającego z niemieckiego obozu. Były za to żona i córka Gruszczyńskiego, 16-letnia wówczas Alina. Byli też wysoko postawieni oficerowie radzieccy. 
 
Dr Tracz przywołuje w książce dwie wersje zdarzeń: córki Gruszczyńskiego i Andrzeja Ziemilskiego, także uczestnika przyjęcia u starosty.  Wersja Aliny przestawia się następująco: było gwarno, lał się alkohol, bawiono się i tańczono;  w pewnym momencie przyszedł woźny i powiedział wiceprezydentowi o napadzie na Gutenbergstrasse (nazwy ulicy  jeszcze nie zmieniono) - podobno ofiarą rosyjskich żołdaków padła jedna z pracownic zarządu miasta. 
 
Gruszczyński zerwał się z krzesła i pobiegł na drugą stronę placu. Według relacji woźnego, naocznego świadka wydarzeń, złożonej do milicyjnego protokołu, wiceprezydent zaczął z rabusiami rozmawiać w ich ojczystym języku, który znał bardzo dobrze. Prosił, by odstąpili. Napastników było dwóch: jeden z pepeszą, drugi nieuzbrojony. I to ten krzyknął do swojego towarzysza: "ty, durak, strelaj do jewo", po czym wziął pepeszę i  wymierzył do intruza. 
 
Gruszczyński cały czas miał w pogotowiu browninga i szybko go wyjął. Strzały padły niemal równocześnie. Wiceprezydent upadł, ale okazało się, że tylko był ranny. Razem z woźnym zaczęli uciekać po schodach, woźny, starszy człowiek, utykał, a Gruszczyński nie chciał go zostawić. Jeden z rabusiów zginął, lecz drugi zdążył chwycić karabin i oddać serię. Gruszczyński dostał w serce i zmarł na miejscu. Jak odnotowano w notce dołączonej do akt sprawy, do zdarzenia doszło o godzinie 20.30.  
 
Wersja Ziemilskiego jest inna. W czasie zabawy zdenerwowany stróż  doniósł,  że  wołają o ratunek. Najprawdopodobniej ktoś napadł na repatriantów. Gruszczyński  zostawił gości i pobiegł na drugą stronę placu. Był z nim ów stróż,  który zeznał później, że na schodach natknęli się na rosyjskich żołnierzy. Wyglądało, że rabują. Gruszczyński i złodzieje strzelali jednocześnie. Obaj padli trupem.      
 
Po tych wypadkach zapadła zmowa milczenia, a dochodzenie przejęło NKWD. Na podstawie zeznań świadków ujęto dwie osoby. Demonstracyjny pogrzeb żołnierza miał miejsce w Gliwicach. Wiceprezydenta, który na swoim stanowisku pracował zaledwie trzy miesiące, pochowano, z honorami, w Katowicach. Krótko potem Gutenbergstrasse przemianowano na ul. Tadeusza Gruszczyńskiego.  
Gliwice, rok 1955: spółdzielnię projektową zakładam 
 
Alina Gruszczyńska-Soja już na studiach zapowiadała się na wziętą projektantkę, ale po dyplomie, zgodnie z nakazami pracy, czekała ją Warszawa. Jan wykazał się więc przedsiębiorczością. - Wziąłem od mojego kierownika zaświadczenie i pognałem na uczelnię. Stanąłem przed urzędniczkami i mówię: „jak to jest, ja, specjalnie oddelegowany do Gliwic, a wy mi małżeństwo rozbijacie, żonę do stolicy  wysyłacie”. Skierowanie zniszczyli, ale w Gliwicach nie mieli miejsca dla absolwentów – wspomina. 
 
Ratunkiem okazała się nieformalna, na poły koleżeńska, studencka grupa projektowa, która otrzymywała zlecenia od poważnych państwowych przedsiębiorstw. Ktoś musiał ją reprezentować, w ten sposób Alina, za namową kolegów, stała się szefem Terenowej Pracowni Centralnego Biura Studiów i Projektów. Działała ona w latach 1953-1955, jednak po 1955 roku zaczęły się problemy i pracownia nie miała już zgody na funkcjonowanie. Pięcioro projektantów, w tym Alina, znalazło się na lodzie. 
 
Tymczasem ze stolicy zgłosiło się biuro, chcące na Śląsku otworzyć oddział. Przejęto studencką spółdzielnię, zaś Alina Gruszczyńska-Soja została pierwszym dyrektorem firmy zajmującej się opracowywaniem dokumentacji technicznych dla spółdzielczego budownictwa mieszkaniowego. W 1975 roku przeniosła siedzibę z Młyńskiej do nowego budynku przy ul. Findera 11 (obecna ul. Jasnogórska),  nota bene zaprojektowanego przez Gruszczyńską. 
 
Napływ zleceń spowodował, że biuro rozrastało się. W latach 80. utworzono oddziały w Bytomiu i Rudzie Śląskiej, w Gliwicach były już cztery pracownie, zatrudniające w sumie 475 osób. Zajmowano  się wówczas projektowaniem osiedli mieszkaniowych w Bytomiu, Chorzowie, Sosnowcu, Świętochłowicach i Gliwicach.  W 1989 r. zakład przekształcił się w Spółdzielnię Projektowania i Usług Technicznych „Inwestprojekt”, oddzielając od Wojewódzkiej Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego w Katowicach. W roku 2006, po  półwieku istnienia, zakończył działalność. Zlikwidowano pierwsze i jedyne miejsce pracy Gruszczyńskiej-Soi.          
Gliwice, maj 2015: pani Taczer  
 
Była niezwykle ambitną osobą, silną i zdyscyplinowaną kobietą. Bardzo o siebie dbała: przez całe życie utrzymywała dietę, gimnastykowała się, wspólnie z Janem lubili góry, piesze wędrówki, narty, rowery. Jej córka, Anna Malina, wspomina, że  rodzice przychodzili do niej, do Wilczego Gardła, na piechotę i to bez względu na porę roku. 
 
Jako szefowa była twarda i surowa. Często pytano Jana, czy wytrzymuje z taką władczą żoną. Odpowiadał, że jest jak ten kowboj z westernów, który ciągle ucieka przed strzałami. Gruszczyńska-Soja nie tolerowała spóźnień. W Inwestprojekcie krążyły o tym legendy: jednego ze spóźnialskich, a chodziło o ważne zebranie, zbeształa, a kiedy usłyszała, że powodem był brak prądu, przez który delikwent nie mógł się ogolić, odparła, że jej mąż robi to zawsze wieczorem, więc rano nie ma problemu. W firmie nazwano ją "panią Taczer" i raczej schodzono z drogi. 
 
W 2000 roku pani Alina miała bardzo poważny wylew, przez pomyłkę lekarską zakwalifikowany jako zator. Dzięki znajomościom udało się załatwić operację ratującą życie. Lekarze nie dawali jej szans nawet na to, że będzie samodzielnie siedziała. Zawzięła się jednak i wróciła do jako takiej formy. Zmarła w 2011, Jan przeżył ją o pięć lat. Ona miała 82, on 91. 
 
Gliwice, maj 2015 rok: zakrwawiony portfel 
 
Przez wiele lat mieszkałam przy tej ulicy i za każdym razem, patrząc na tabliczkę z nazwiskiem, zastanawiałam się, kim był ów tajemniczy T. Gruszczyński. Kiedy wyjaśniła się historia jego śmierci, ucieszyłam się, że wiry historii ominęły małą uliczkę w śródmieściu. Wciąż nazywa się tak, jak w 1945. 
 
10 maja 2015 r., w 70. rocznicę tragicznych wydarzeń, na ścianie w podcieniach domu, gdzie zamordowano Gruszczyńskiego, zawisła tablica upamiętniająca pierwszego wiceprezydenta.  Ufundowała ją rodzina, spełniając marzenie żony Tadeusza, Cecylii.  Gruszczyńskich i Sojów poznałam podczas tej uroczystości. Grzegorz Soja (wnuk Tadeusza i Cecylii, syn Aliny) wspominał nigdy niepoznanego dziadka. 
 
- Kiedy zginął, miał 44 lata i życie przed sobą. Wbrew temu, co donoszą oficjalne biogramy, nie należał do partii, był za to aktywnym związkowcem. Czasy, w których przyszło mu żyć i sprawować urząd, były ciężkie i nieobliczane. W domu przechowujemy stary zakrwawiony portfel – Grzegorz Soja nie potrafi powiedzieć, jak się u nich znalazł. Po prostu jest. Jedna z nielicznych pamiątek po dziadku. 
Gliwice, grudzień 2017: niech wojewoda zostawi nam Gruszczyńskiego                                                                                                      
 
A jednak historia upomniała się o Tadeusza Gruszczyńskiego. Dostał się w  dekomunizacyjne młyny i znalazł na liście niechlubnych patronów. Jednak za pierwszym polskim powojennym wiceprezydentem murem stanęli mieszkańcy Gliwic, przygotowując petycję do wojewody śląskiego. 
 
- Jako świadomi, żywo zainteresowani historią obywatele zdajemy sobie sprawę z warunków, jakie panowały na Górnym Śląsku oraz – co szczególnie istotne – w naszym mieście w roku 1945. Do niedawna niemieckie, od wiosny owego roku Gliwice zasiedlane były powoli przez Polaków, przede wszystkim osoby wypędzane z Kresów Wschodnich.  
 
Dla tych ludzi pierwszy oficjalny reprezentant polskiego państwa nie był komunistą – był nadzieją na lepszą przyszłość! Tę nadzieję odebrała im kula z sowieckiej broni. Jednak wiceprezydent Gruszczyński nie zginął na marne. Stał się symbolem oporu wobec bezprawia, jakie niestety powszechnie dotykało Górny Śląsk w pierwszych dniach powojennego pokoju – tak w grudniu 2017  autorzy petycji pisali do wojewody Jarosława Wieczorka.   
 
Dla wielu mieszkańców wiceprezydent Gruszczyński wciąż jest ważny, ponieważ nadal żywe pozostaje wspomnienie o nim. Odebranie mu honoru patronowania ulicy, przy której zginął, byłoby wielką niesprawiedliwością i krzywdą dla rodziny,  nadal mieszkającej w Gliwicach.
Gliwice, maj 2019: Gruszczyński w zawieszeniu, a może jednak zostaje  
 
Po dwóch latach zawirowań wokół dekomunizacji wojewoda wciąż nie może się zdecydować, co z Gruszczyńskim począć. W oficjalnych komunikatach zapewnia, że wciąż czeka na opinię Instytutu Pamięci Narodowej, którą ten już dawno wydał.  Takie wahanie najwyższych czynników jest Gruszczyńskiemu na rękę. 
 
Małgorzata Lichecka 
 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj