Zaczęło się w 2009 roku od przesyłki pocztowej z Australii. Grzegorz Krawczyk, dyrektor muzeum rozdarł białą kopertę nadaną w Melbourne w Australii, spojrzał na zawartość i z zaciekawieniem zaczął czytać specjalny numer naukowego periodyku poświęcony Wilhelmowi von Blandowskiemu. Od tego momentu zaczyna się gliwicko-berlińsko-australijska odyseja. 

Zaś jej efektem dwie wystawy i trzy publikacje zgłębiające i opisujące dorobek Wilhelma, syna Leopoldyny. Na finał – 20 września, o godz. 18.00 w Willi Caro znakomita wystawa „Naturalista, czyli Wilhelm von Blandowski w Australii”. Po raz pierwszy i jedyny w Gliwicach i w Polsce.

Brodaty szaleniec

Kim był mężczyzna z fotografii oglądanej przez mnie już tyle razy? Jakie emocje nim targały, gdy porzucał kolejne zajęcia i wikłał się w tajemnicze sprawy? Co działo się z nim, kiedy tracił reputację i pieniądze? Od kilku miesięcy czytam wszystko, co ukazało się o Blandowskim. Niewiele tego, ale i ta skromna kwerenda przynosi ciekawe spostrzeżenia. I mnóstwo pytań. Chyba podobnie czuł się Jerzy Lewczyński, kiedy zabrał się za opisywanie dorobku Blandowskiego. Dwadzieścia lat temu była to rzeczywiście pionierska robota. Udało się Lewczyńskiemu odkurzyć tę postać i na powrót umocować w historii miasta. Lewczyński polubił szalonego brodacza i tę sympatię zaszczepił w Grzegorzu Krawczyku. Na tyle, że pchnął historię awanturnika na zupełnie inne tory. - Wystawa „Naturalista, czyli Wilhelm von Blandowski w Australii” jest jedyną w swoim rodzaju okazją do zapoznania się z unikatowym i nigdy wcześniej nie udostępnianym publiczności dorobkiem gliwickiego eksploratora. Wieńczy ona interdyscyplinarny projekt wydawniczo-wystawienniczy, którego najważniejszym celem było syntetyczne opracowanie i pokazanie jego dorobku oraz przywrócenie pamięci o postaci ważnej dla co najmniej trzech krajów: Polski, Australii i Niemiec – tak Krawczyk tłumaczy założenia projektu.

Australia w 142 fotografiach

Istnieją zaledwie dwa egzemplarze tej książki, ocalałe z zapewne niewielkiego nakładu. Powstała w 1862 r., w drukarni Gustawa Neumanna, przyjaciela Blandowskiego. Gdy uważnie się jej przyjrzeć,zobaczymy, że to w zasadzie książka – nie książka. Blandowski zrobił ją własnoręcznie: zamówił u gliwickiego drukarza solidny album i sam powklejał zdjęcia rysunków. Były to 142 fotografie, przedstawiające najcenniejsze ryciny dokumentujące australijskie wyprawy, wykonane dla Wilhelma przez berlińskiego malarza i rysownika Gustawa Muetzela. Nie miał pieniędzy na druk książki, wybrał więc inne rozwiązanie: sam ja sobie stworzył. Funkcjonowała na podobnych zasadach ja albumy prezentowane w fotograficznych atelier. Blandowski znał już wówczas tajniki fotografowania, dlatego wykorzystał to medium do stworzenia albumu. W żadnych notatkach nie zapisał jednak, ile ich było. Do czasów współczesnych ocalały dwa. Jeden znajduje się w bibliotece uniwersyteckiej w Cambridge, drugi w zbiorach Museum fur Naturkunde w Berlinie. Niezwykle rzadkie egzemplarze stanowią bezcenne źródło wiedzy o piątym kontynencie. 

Gablota specjalnego znaczenia

„Australia w 142 fotografiach” przyjechała na muzealną wystawę z Berlina. W ogromnej, zakręcanej na śruby skrzyni, z klimatyzatorem w środku. I specjalnym kuratorem, opiekującym się wyłącznie tym zabytkiem. 150-letni egzemplarz musi znajdować się w specjalnej gablocie , w określonej temperaturze i bez nadmiernego kontaktu ze światłem. 
Książka otwarta jest na wskazanej przez kuratora stronie. Na rycinach mnóstwo egzotycznych zwierząt, ryb, ptaków, a przede wszystkim Aborygenów, ich twarzy i ciał ozdobionych  rytualnymi wzorami. Na wystawie znajdą się także preparaty i wypchane zwierzęta. Maja 150 lat i pochodzą ze zbiorów berlińskiego Muzeum Historii Naturalnej. Blandowski zaraz po powrocie z antypodów rozdał ich dość sporo, ale główną część zbiorów i dokumentów podróżnika przekazała berlińskiemu muzeum jego siostra Clementine po jego śmierci w 1878 roku.    

Australia ziemia poznana

Obywatel Gliwic urodzony w 1822 roku, odkrywca, badacz i fotograf dziesięć lat swego burzliwego życia spędził w Australii. Jego wielkim marzeniem było opracowanie swego rodzaju Gesamstkunstwerk, dzieła totalnego, czyli kompletnej  historii naturalnej Australii. Opus magnum Blandowskiego miało się nazywać „Australia Terra Cognita”, ziemia poznana. Nigdy jednak nie powstało. Po latach możemy się jedynie domyślać skali ambitnego projektu gliwickiego pioniera epoki wiktoriańskiej. Po latach projekt ten doczekał się w pewnym sensie szczęśliwego zakończenia – oto jego australijska terra cognita znalazła swoje miejsce w muzealnych salonach.

Fascynacja Darwinem

Był uzdolnionym dzieckiem, a rodzice pewnie dużo sobie po nim obiecywali. Miał jednak pecha – gdy dorastał, podupadła cała jego rodzina. Po śmierci ojca, oficera pruskiej armii, matka popełniła gigantyczne błędy, kupując majątki w  Paniówkach i Chudowie. Nie radziła sobie z gospodarowaniem i doprowadziła je do ruiny. W końcu, jako wdowa po oficerze, musiała starać się o pomoc państwa. Stało się to jej „być albo nie być”. Blandowski musiał więc pożegnać się z wykształceniem. Wobec braku pieniędzy trzeba było wybrać taką szkołę, która zapewniłaby mu dobrą posadę rządową. W fascynujący świat nauki popchnął go incydent z wczesnej młodości: 12-letni Wili podczas wyprawy pod Tarnowskie Góry trafił na unikatową skamielinę. Odkrycie docenił  wybitny i szanowany naukowiec prof. Heinrich Goeppert, nazywając je imieniem odkrywcy – sphaerococcites blandowskianus. To musiało działać na wyobraźnię , mogło też być zaczynem późniejszych poczynań Blandowskiego w Australii. Rozpoczął edukację w Szkole Górniczej w Tarnowskich Górach. Odbywał praktyki w kopalniach, pracował ciężko, po kilkanaście godzin dziennie. Poznał wszelkie tajniki geologii, procesów wydobywczych, współczesnych mu technik. Blandowski nie chciał być górnikiem, ciągnęło go do świata nauki, fascynowały postaci Darwina i Humboldta, wielkich uczonych, odkrywców i badaczy. W tamtych czasach celebrytów, łamiących konwenanse i wytyczających nowe trendy nie tylko w nauce, ale i obyczaju. Blandowski też chciał taki być. Chciał żyć jak Darwin i Humboldt. Ambitny i bez wątpienia zdolny, miał jednak spore kłopoty z rozwijaniem swoich zainteresowań. Wymagały spokoju i systematyczności, czyli materialnej stabilizacji. A ta nie była mu pisana. Musiał pracować, ale wszystkie te zawodowe obowiązki traktował jak przeszkody – zabierały cenny czas, który mógł poświęcić edukacji i rozwijaniu swych pasji. 

Statek do Australii. Rok 1849

Miał 27 lat i nic do stracenia. Niemal z dnia na dzień zamustrował się w Hamburgu na trójmasztowiec „Ocean”. W Niemczech nic go już nie trzymało. A Gliwic wprost nie znosił, bo tam tylko narzekania matki i siostry oraz niekończące się kłopoty finansowe. Do służby górniczej drogę  miał zamkniętą. Wydalono go z wilczym biletem za akcję polityczną, w jaką wdał się podczas Wiosny Ludów. Niemcy w tamtych latach (1848-49) były biednym krajem w kryzysie, ze sporą grupą emigrantów, uciekających przed nędzą i pruskim drylem. Blandowski znalazł się w tej grupie. Skąd jednak wziął pieniądze na bilet, nie wiadomo. Lubił pokazywać się w środowiskach naukowych, a w Hamburgu poznał osoby zarządzające tamtejszym muzeum i kolekcjonerów. Bo w latach 50. XIX wieku kolekcjonerstwo było szalenie modne. Szczególnie wśród bogaczy wynajmujących wolnych strzelców i wysyłających ich do Ameryki czy Australii po unikalne trofea. Byc może jeden z takich kolekcjonerów wynajął Blandowskiego i opłacił mu podróż? W maju 1849 wsiadł na statek i po czterech miesiącach wylądował w Adelajdzie, największej niemieckiej kolonii na kontynencie australijskim.

Gorączka złota i wielka plajta

Jeszcze dobrze nie ochłonął po wyczerpującej podróży, a już zorganizował ekspedycję. Szumna to nazwa, bo wyprawił się sam. Australia była młodym państwem, do odkrycia i do zdobycia. Wszyscy i wszędzie szukali surowców, przed wszystkim złota. Blandowski, doświadczony górnik, wiedział czego i jak szukać. Podczas samodzielnych wypraw badawczych najbardziej interesowały go złoża geologiczne, ale przy okazji zbierał też rośliny, zwierzęta i szkicował Aborygenów. Wciąż też usilnie zabiegał u gubernatora o posadę geologa i geodety. Dałaby mu upragnioną stabilizację i pozwoliła zająć się nauką.  Nadzieje okazały się płonne: w Australii nikt go nie znał, nie mógł więc liczyć na żadne państwowe zajęcie. Miał jednak swoje pięć minut: kiedy wybuchła gorączka złota, doskonale sprawdził się jako poszukiwacz. Zorganizował ekipę, ty razem liczniejszą, i ruszył na złotonośne pola. Nie wrócił z pustymi rękami, fortuny oczywiście nie zbił, zdobył jednak uznanie jako projektant pompy wodnej, osuszającej szyby wydobywcze. Mógł na tym przedsięwzięciu sporo zyskać, ale – nie wiadomo dlaczego – odsprzedał urządzenie i wyjechał do Melbourne. Chciał poświęcić się nauce. Tajemnicą pozostaje, w jaki sposób zdobył poparcie tamtejszego gubernatora. Ten na marginesie pewnej notatki napisał „rozważyć zatrudnienie Blandowskiego”. I tak został on pierwszym kustoszem muzeum historii naturalnej, prezentującej geologiczne profile  kolonii Victoria. 

Dwa i pół tysiąca kilometrów marszu

Jego pobyt na kontynencie australijskim trwał dziesięć lat (1849 – 1859). I podczas tej dekady Blandowski był kolejno: poszukiwaczem złota, geologiem i geodetą, kierownikiem wypraw naukowych nad rzeki Murray i Darling, badaczem przyrody i obserwatorem życia Aborygenów, członkiem szacownych towarzystw naukowych, pierwszym kustoszem nowo tworzonego Muzeum Historii Naturalnej, a najpewniej także fotografem, choć żadne zdjęcia z tego okresu nie przetrwały. Ryciny były w owym czasie znacznie cenniejsze niż zdjęcia. Te ostatnie, obrazy na szklanych płytkach, służyły jako materiał wyjściowy dla rytownika. Po wykorzystaniu zwyczajnie je niszczono. 
Na wystawie w gliwickim muzeum zobaczymy australijskie skarby: rysunki, szkice, ryciny. Blandowski nie odkrył niczego nadzwyczajnego, doskonale natomiast udokumentował życie Australii, stan natury na olbrzymim obszarze. Wyprawiał się wzdłuż dwóch największych australijskich rzek – Murray i Darling. Pierwsza ma 2,5 tys., druga 2,3 tys. km długości. Blandowski spenetrował obie. To tak, jakby dziś przeszedł z warszawy do Lizbony. Pieszo  i konno , bez wyznaczonych dróg, przez dziewiczy i trudny teren. Podróżowali w bardzo trudnych warunkach, ale on nigdy się nie poddawał, parł do przodu, nieraz po kilkanaście godzin w poszukiwaniu niewielkiego okazu. Był, jak czytamy w dokumentach z tamtych czasów, nie do zdarcia. Wieczny optymista, zachwycający się wszystkim, co napotkał. Miał kłopoty z porozumiewaniem się, bo nie znał dobrze angielskiego, z tego powodu był też często obiektem drwin. Ale po powrocie ze swojej najważniejszej wyprawy (Murray- Darling) zyskał szacunek, a towarzystwo filozoficzne nadzorujące muzeum wydało na jego cześć wykwintny obiad. Blandowski przygotował także wystawę – miała jechać do Paryża na wystawę światową i reprezentować Australię. Powoli stawał się uznanym członkiem tamtejszej społeczności. Ale nie byłby sobą, gdyby tego nie zniweczył. Awantury, kłótnie z naukowcami, walka o uznanie dorobku, posądzenie o kradzież zbiorów, z którego wyszedł z twarzą (uwolniono go od zarzutu) sprawiają, że w Australii nie ma już czego szukać. Jest tu skończony. Opuszcza kontynent i zjeżdża do Hamburga, próbując i tu zainteresować sfery naukowe swoimi dokonaniami. Bez powodzenia. Mamy rok 1862. Rok w którym zaczyna się gliwicki okres życia Blandowskiego. 

Małgorzata Lichecka

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj