Na Dużej Scenie Teatru Miejskiego w Gliwicach powrót spektaklu zdobywcy Grand Prix na 25. Ogólnopolskim Konkursie Na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, czyli opowieść o człowieku, który całe życie spędził na ucieczkach.
Kochał te ucieczki i uczynił z nich swój znak firmowy. Choć jego twarz znają dziś prawie wszyscy, tak do końca bohatera ze sztuki Michała Siegoczyńskiego nie poznamy nigdy. Bo Zdzichu łączy w sobie cechy złodziejaszka, Casanovy, oczywiście znacznie mniej subtelnego niż literacki pierwowzór, uciekiniera, więźnia, człowieka układów. Syna, kochanka, króla parkietów, momentami przywiędłego, cwaniaczkowatego, wulgarnego żulika, choć w eleganckich ciuchach. Ta postać ma wprawdzie twarz Zbigniewa Ostrowskiego, jednak tak naprawdę w tej lokalnej, gliwickiej złodziejskiej bohaterszczyźnie przeglądają się starzy recydywiści.
Na Dużej Scenie Teatru Miejskiego w Gliwicach kalejdoskop postaci - rzeczywistych i fikcyjnych, od których widz dostaje zawrotu głowy. I szczerze mówiąc, może czuć się tym nadmiarem przytłoczony. Reżyser "Najmrodzkiego, czyli dawno temu w Gliwicach" sięgnął po widowiskową metodę prezentacji fabuły: film w teatrze. Para kamerzystów krąży więc po scenie, a my, z widowni, oglądamy sekwencje lokalnej gangsterskiej opowieści.
Czy czujemy się jakbyśmy oglądali "Dawno temu w Ameryce", wszak tytuł zaczerpnięto od tego wybitego dzieła filmowego Sergio Leone? Nie do końca. Wątek goni watek, przemieszczamy się w życiu Zdzicha, lekceważąc czas, który w spektaklu biegnie w wielu płaszczyznach. Musimy więc to, co dzieje się na scenie, potraktować z przymrużeniem oka i takie podejście wiele ułatwi.
Aktorzy, z wyjątkiem Mariusza Ostrowskiego/Najmrodzkiego, wcielają się w kilka postaci, kamera goni ich i łapie w najdziwniejszych okolicznościach: pod sceną, na tyłach, za drzwiami. Widzimy twarze z bliska: spocone czoła, zmierzwione włosy, rozmazane makijaże. Przemieszczaniu w czasie a jednocześnie puencie służą lustrzane drzwi, rozmieszczone wzdłuż sceny (genialny zabieg inscenizatorski!). Za nimi i przed nimi toczy się akcja, wpycha kamera, "ucieka" Najmrodzki, materializują się jego towarzysze, partnerki, matka, bracia, literaci, eksponowany polityk.
Spektakl to w zamierzeniu zabawna opowiastka kryminalna. Sentymentalna, miejscami z dłużyznami, ale może się podobać. Na pewno zyskałaby na dynamizmie, gdyby ją nieco skrócić. Ciekawym rozwiązaniem jest wszędobylska kamera, sposób narracji (retrospektywy), scenografia (owe lustrzane drzwi, za którymi znikają i dzięki którym objawiają się bohaterowie, ułatwiające też widzom nawigację pomiędzy poszczególnymi scenami). No i Kanapa - mebel centralny - na której rozgrywa się intensywne życie Zdzicha. Mariusz Ostrowski nie do końca wygląda na cwaniaczka złodzieja, choć jest na niego dość dobrze stylizowany. Raczej na gogusia z miasta. Ale aktorowi podoba się granie Najmrodzkiego i dobrze się w tej roli czuje.
Postaci należałoby podzielić na kilka kategorii: familijna - rodzina, w tym matka (fenomenalna Aleksandra Maj), która wierzy mimo wszystko i ochrania syna, seksualna - plejada kochanek i żon, w tym tej jedynej prawdziwej miłości (Izabela Baran - eteryczna i niewinna, choć... winna), policyjno-więzienna (tu dwóch nierozgarniętych policjantów w szale pościgowym za forsą Najmrodzkiego, przyjmujących gratyfikacje za jego wolność - brawa dla Mariusza Galilejczyka!) oraz filmowo-literacko-polityczna (wchodzi Różewicz, Bienek, Borewicz, De Niro oraz Wałęsa). Ta ostatnia kategoria wydaje się być wciśnięta na siłę, choć Siegoczyński bardzo stara się takie wprowadzenie uzasadnić.
„Najmrodzki, czyli dawno temu w Gliwicach” ma jeszcze jednego ważnego bohatera - miasto. Pojawia się w różnych obliczach, często subtelnie, czasami poprzez konkretne nazwisko czy sytuację. A my, widzowie, podróżujemy do Gliwic z tamtych Zdzichowych czasów.
Małgorzata Lichecka
Komentarze (0) Skomentuj