Fiedler. To nazwisko jest powszechnie znane. Bo któż nie słyszał o Arkadym, legendarnym podróżniku i autorze jednej z najpoczytniejszych polskich książek „Dywizjon 303”? W ślady ojca poszli synowie. Również przemierzają najciekawsze zakątki globu oraz piszą książki. 
Jeden z nich, Marek, niedawno gościł w Pyskowicach. W bibliotece opowiadał o Wyspie Wielkanocnej, a w centrum wystawienniczym otworzył wystawę fotografii Dywizjonu 303 „Asy angielskiego nieba”. Znalazł też chwilę na rozmowę z „Nowinami Gliwickimi”. 

Jak to jest nosić znane nazwisko?

Zależy. Czasem pomaga, czasem wręcz przeciwnie. 

Przeszkadza, bo...? 

Pamiętam z czasów szkolnych nauczycielkę geografii. Często pytała, a ja nie zawsze wiedziałem. I wtedy mówiła: „I ty, Fiedler, nie wiesz?” (śmiech) Na kogoś, kto ma zasłużone nazwisko, ludzie patrzą bardziej krytycznie. 

Jak zapamiętał pan ojca? 

To był otwarty człowiek, bardzo bezpośredni, chociaż potrafił być cholerykiem. Nigdy się nie wywyższał. Dlatego świetnie dogadywał się z Indianami. Jeździł do prostych ludzi, których rozumiał, z którymi umiał rozmawiać. I oni darzyli go przyjaźnią, szacunkiem. 

Dzięki książkom Arkadego Fiedlera Polacy poznawali świat. 

Granice naszego kraju były zamknięte – takie czasy. Nie można było wyjeżdżać, więc o wielkim świecie przede wszystkim się czytało. Dzisiaj jest inaczej. W naszym muzeum w Puszczykowie mamy takie zdjęcie z 1970 roku, na którym mój ojciec pozuje na tle Machu Picchu. Na fotografii jest tylko on, ruiny i dzika przyroda. A teraz? Byłem w tym samym miejscu 30 lat później, ale towarzyszył mi tłum innych globtroterów. 

Turystyka stała się zjawiskiem masowym.

W Puszczykowie eksponujemy motyle tropikalne. Piękne, kolorowe, oryginalne, z Amazonii. Mój ojciec bez problemu przywiózł je do kraju. A dzisiaj? Za wywiezienie motyli grozi kara 10 tysięcy dolarów! Dżungle, puszcze, lasy tropikalne są nadmierne eksploatowane, przyroda może się tam załamać. W ogóle Ziemia okazała się nie tylko mała, ale krucha i wrażliwa. Masowa turystyką ją niszczy. 

Miał Pan okazję podróżować z ojcem. 

Dzięki niemu uległem fascynacji światem Indian. Razem napisaliśmy dwie książki poświęcone tej tematyce. A po śmierci ojca zajmowałem się sylwetkami indiańskich wodzów, którzy walczyli z osadnikami chcącymi wtargnąć na ich ziemie. Ukazały się pozycje poświęcone Szalonemu Koniowi oraz Siedzącemu Bykowi. Razem z synami podróżowałem śladami mojego taty. Próbowaliśmy przepłynąć rzekę Dniestr, tak jak zrobił to on w 1926 roku - z Samboru dopłynął wtedy aż do Zaleszczyk, co opisał w swojej pierwszej książce pt. „Przez wiry i porohy Dniestru”. Niestety, ta potężna kiedyś rzeka dzisiaj w wielu miejscach ma raptem pół metra głębokości. Tak więc część trasy przejechaliśmy samochodem. Jednak same Zaleszczyki mocno nas rozczarowały. Prestiżowe i uznane niegdyś uzdrowisko to obecnie podupadłe miasto. Stare domostwa, walące się pałace i wille. Miałem okazję być również w Anglii, na tropach lotników z Dywizjonu 303. 

No tak. Mówisz Arkady Fiedler, myślisz „Dywizjon 303”. 

W 1940 roku w Londynie tata spotkał się z generałem Władysławem Sikorskim. Podczas rozmowy poprosił go o możliwość napisania relacji z walk osławionego już polskiego dywizjonu. Naczelny dowódca wyraził zgodę i skierował go na lotnisko w Northolt, gdzie Dywizjon 303 stacjonował. Mój ojciec szybko zaprzyjaźnił się z rodakami – zarówno samymi lotnikami, jak i mechanikami. Pierwsze rozdziały opowieści powstawały na bieżąco, pod bezpośrednim wrażeniem rozgrywających się w powietrzu walk. Nad ostatnimi Arkady Fiedler pracował kilkanaście tygodni później, już po powrocie do Londynu. Pierwsze wydanie ukazało się w 1942 roku. Co ciekawe, w 2010 książkę przetłumaczono w końcu na język niemiecki. 

Z którym z członków sławnego dywizjonu ojciec najbardziej się zaprzyjaźnił? 
 
Najlepiej rozumiał się z dowódcą Witoldem Urbanowiczem. Kiedy w 1985 roku tata umarł, Witold Urbanowicz napisał piękne 30-stronicowe wspomnienie o nim.

Niedawno na ekranach kin wyświetlano dwa filmy o Dywizjonie 303. Jeden polski, w obsadzie którego znalazł się m.in. Piotr Adamczyk, a drugi zagraniczny, z Marcinem Dorocińskim. Który lepszy?

Dla mnie zdecydowanie ten polski. Chociaż bardzo się cieszę, że w końcu Brytyjczycy nakręcili film o naszych lotnikach, że w ten sposób ich uhonorowali. 
My, Polacy, mamy tendencję do nadmiernego pamiętania o naszych porażkach, klęskach, tragediach. A nie potrafimy chwalić się tym, co się udało, co było naszą chlubą. Walki Dywizjonu 303 to wspaniała karta naszej historii. Kręćmy o tym filmy, pokazujmy światu tamtych wspaniałych ludzi! 

Wróćmy do podróży. Zawsze marzył pan, aby poznać Wyspę Wielkanocną. Marzenia się spełniły. 

Ta wyspa to zakątek o dramatycznej i fascynującej historii, a także miejsce kryjące wiele niezwykłych tajemnic. I zamarzyło mi się, aby je przeniknąć. Stąd moja podróż z synem Markiem Oliwierem na Rapa Nui. 

Powiedział pan Rapa Nui. 

Wyspę nazwano „Wielkanocną”, ponieważ została odkryta przez Holendra Jacoba Roggeveena w niedzielę wielkanocną, 5 kwietnia 1722. Jednak tubylcy nie lubią tej nazwy. Swoją rodzimą ziemię określają po polinezyjsku - Rapa Nui.

A czemu tak?

Wszystko za sprawą pewnego robotnika, którego Europejczycy sprowadzili na Wyspę w XIX wieku. Pochodził on z Rapa, malutkiej wyspy z Polinezji Francuskiej. Kiedy przybył na Wyspę Wielkanocną, stwierdził, że jest jak Rapa, tylko większa. A „nui” znaczy wielka, stąd Rapa Nui. 

Nieodłącznym jej symbolem są posągi moai. 

Moai nie wyobrażają bogów, lecz są pomnikami poświęconymi zmarłym wodzom. Tubylcy wierzyli, że ich przywódcy władają nadprzyrodzoną mocą mana. Ta dobroczynna siła nie ginęła, gdy wódz umierał. Trzeba było tylko wyrzeźbić posąg, w którym skupiała się mana zmarłego. Zwrócone obliczem w stronę wyspy rzeźby były strażnikami tej ziemi. Jednak w pewnym momencie Rapanujczycy odwrócili się od swoich moai. Uznali, że ich moc nie działa, nie chroni od niebezpieczeństw. 

A wszystko za sprawą Europejczyków. 

Niestety. Mana okazała się bezradna wobec potęgi białego człowieka, broni palnej i nieznanych dotychczas chorób. Bo proszę pamiętać, że mieszkańcy wyspy przez 500 lat żyli w zupełnej izolacji. Ich organizmy nie były odporne na drobnoustroje przywleczone z Europy. Zabić mógł ich nawet zwykły katar! 
XVIII i XIX wiek to smutny czas dla rdzennych mieszkańców Rapa Nui. Pod koniec dziewiętnastego stulecia doszło do niemal całkowitej zagłady pierwotnej ludności. 

Wyspa to także masa pięknych legend. Wśród opowieści wyróżnia się ta o człowieku - ptaku i wyścigu po… jajo. 

Gdy okazało się, że mana dziedzicznych wodzów i poświęconych im posągów nie chroni wyspiarzy, przywódcy ci stracili autorytet, a co za tym idzie - władzę. Wówczas zaczęto organizować wielki wyścig po jajko. Zawodnicy płynęli 2,5 km do wysepki, na której gniazdowały rybitwy czarnogrzbiete, zwiastuny wiosny i nowego życia. Śmiałek, który pierwszy znalazł gniazdo z ich jajem, zdobywał zaszczytny tytuł Człowieka - Ptaka. Zostawał on wodzem na Rapa Nui przez rok, aż do kolejnych zawodów. 

Dzisiaj Wyspa Wielkanocna należy do Chile. 

W 1888 roku podpisano traktat między rządem chilijskim a mieszkańcami Rapa Nui. Jednak dzisiejsi potomkowie autochtonów twierdzą, że doszło wtedy do oszustwa. Bo umowę sporządzono w dwóch językach, hiszpańskim i rapanujskim. Wersja hiszpańska mówiła wprost o przekazaniu na zawsze zwierzchnictwa nad wyspą Republice Chile. Natomiast druga miała się do pierwszej jak dzień do nocy: głosiła jedynie, że Chile pragnie być opiekunem i przyjacielem dla mieszkańców tego zakątka. Dzisiaj na wyspie mieszka więcej Chilijczyków niż rdzennych. A kiedy w latach 60. XX wieku powstało lotnisko, zaczęli pojawiać się turyści. 

Był pan na Wyspie Wielkanocnej w momencie, gdy odbywał się tam festiwal Tapati. Co to jest za wydarzenie?

Tapati Rapa Nui, dosłownie Tydzień Rapa Nui, zapoczątkowano w latach 70. XX w., żeby wspierać tubylczą kulturę, dawne tradycje i zwyczaje. Tymi barwnymi pokazami cała ludność żyje przez dwa tygodnie w lutym każdego roku. Festiwal jest wielkim świętem. Tapati to współzawodnictwo w tańcach i śpiewie, zmagania w różnych tradycyjnych zawodach sportowych, głównie biegach, to wreszcie rywalizacja między dwiema wybranymi dziewczynami o tytuł tej najpiękniejszej. 

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Błażej Kupski

MAREK FIEDLER (ur. 29 maja 1947 r. w Londynie) - polski pisarz, podróżnik, dyrektor Muzeum - Pracowni Literackiej Arkadego Fiedlera w Puszczykowie. Syn podróżnika i przyrodnika Arkadego Fiedlera. Ukończył studia prawnicze na UAM w Poznaniu.
Prywatne Muzeum - Pracownię z Ogrodem Kultur i Tolerancji założył w 1974 r. wraz z ojcem Arkadym, bratem Arkadym Radosławem i żoną Krystyną w rodzinnym domu w Puszczykowie. Zafascynowany światem Indian napisał powieści poświęcone wielkim dziewiętnastowiecznym wodzom („Szalony Koń i Siedzący Byk”). Wspólnie z ojcem napisał też „Ród Indian Algonkinów” oraz „Indiański Napoleon Gór Skalistych”. Odbył podróże, które zaowocowały wystawami fotograficznymi: „Meksyk - śladami Pierzastego Węża” (razem z synem Radosławem), „W poszukiwaniu śladów Dywizjonu 303” i „W krainie Inków” (razem z synem Markiem Oliwierem). 




wstecz

Komentarze (0) Skomentuj