Jurand ma 7 lat i jest dzieckiem zdolnym. Więc do szkoły zaczął „nie chodzić” jako sześciolatek. Ale uczy się. I to jak! W domu. Bo szkoła w obecnym systemie zabija kreatywność – tak twierdzą światowej sławy pedagodzy. Więc Jurand uczy się z rodzicami, którzy nie chcą, by ich największy skarb w systemie zaginął. 

Okazuje się, że modne w USA nauczanie domowe (pierwsi absolwenci mają już 60 lat!) nieźle sprawdza się na polskim gruncie. W naszym rejonie rodzin, które się na nie zdecydowały, jest kilka. My odwiedziliśmy Olę i Damiana Małaszewskich.

Pilchowice, drewniany domek pod lasem. Mama Ola z Jurandem i Zosią machają do nas przez szybę, kiedy wjeżdżamy na posesję. 
- Dzień dobry! Chciałam was tylko zobaczyć! – woła czteroletnia Zosia. A kiedy wchodzimy do domu, ona i jej brat grzecznie się witają, przedstawiają, podają ręce. Od razu pokazują swój pokój, dziewczynka przedstawia ulubioną lalkę. Do domu wraca tata Damian. Zasiadamy na kanapie z herbatą, orzechami i suszonymi morelami (zamiast ciastek). Już mi się podoba. 

Zanim zaczynam rozmowę z dorosłymi, zagaduję Juranda. Gdzie się uczy. 
– Tu, wszędzie – pokazuje chłopczyk. Na kanapie, przy stole, na podłodze. Wszystko jedno. Bo nauczanie domowe to także wolność w wyborze miejsca. Dziecko ma wygodnie przyswajać wiedzę. A może to robić także (a nawet powinno!) na podwórku. Bo co to za lekcja przyrody, podczas której nie idzie się na łąkę, do lasu, nie obserwuje zachowań zwierząt, nie poznaje drzew.

„Nie” systemowi pruskiemu! 
- Mąż był inicjatorem – zaczyna Ola, z wykształcenia pedagog. – Przeczytał książkę amerykańskiego pedagoga Jamesa Dobsona „Dzieci w niebezpieczeństwie”. Jurand miał wtedy 3 lata. 
– Tak – potwierdza Damian, specjalista od psychologii w biznesie. – Zapaliłem się do pomysłu domowego nauczania. Ale z czasem zapał minął, oszacowałem ryzyko. Żona jednak nie odpuściła.

Książka Dobsona ukazała się w USA w latach 80. Damian doszedł jednak do wniosku, że świetnie obrazuje to, co w polskim szkolnictwie dzieje się dziś. Po lekturze Małaszewscy zaczęli temat drążyć. Czytali różne publikacje, statystyki, zapoznawali się z doświadczeniami innych rodziców. Poczytali też trochę o systemie pruskim i klapki im z oczu opadły. Jak to się stało, że szkoła była tworzona? Nie wchodziły w grę górnolotne idee czy dobro dziecka. Chodziło o zagospodarowanie czasu i „wyprodukowanie” obywatela myślącego w narzucony sposób. 

- Kiedyś wszyscy uczyli się w domu, przy rodzicach. Dopiero industrializacja to zmieniła. Rodzice szli do zakładów pracy i coś trzeba było począć z dziećmi. Poza tym wiele niezależnych umysłów, ludzi, którzy osiągnęli w życiu więcej niż przeciętny Kowalski, odebrało naukę domową. I to właśnie dało nam do myślenia – mówi Ola.

Trzy powody, by pożegnać się ze szkołą 
Po pierwsze, zabijanie kreatywności. W tradycyjnej szkole dziecko uczy się głównie po to, by zdać i zapomnieć. 
– Sama byłam bardzo dobrą uczennicą, miałam świadectwa, którymi można było się chwalić przed krewnymi. A dziś nic nie pamiętam z historii... – mówi Ola. Jej zdaniem w tradycyjnej szkole często nie ma możliwości, by rozwijać swoje pasje i zainteresowania. 

Po drugie, marnotrawienie czasu. Zanim nauczyciel wróci z przerwy, uspokoi klasę, sprawdzi obecność i zadania domowe, odpyta, na nową lekcję zostaje może 15 minut. W nauczaniu domowym czasu się nie traci.   

I po trzecie, szkoła dziś to często zagrożenie. Narkotyki, przemoc, pornografia – nie ma się co oszukiwać. 

- Posyłając dziecko do tradycyjnej szkoły, musiałbym je potem resocjalizować – taką odpowiedź ma Damian na zarzut, że ich dzieci nie będą się socjalizować. – A co to w ogóle jest socjalizacja? – włącza się Ola. – Kontakt z rówieśnikami jest przecież tylko małym jej wycinkiem. Socjalizacja to umiejętność funkcjonowania w różnych sytuacjach społecznych. W banku, kinie, na poczcie, w środowisku osób starszych.

A jeśli chodzi o kontakt z innymi dziećmi, to pociechy Małaszewskich go mają. Na basenie, warsztatach czy biwakach organizowanych na własnym podwórku. Zresztą, ich świetnej socjalizacji sama jestem świadkiem. Zarzut odpada. 

Małaszewscy nie krytykują nauczycieli. Nie podoba im się system. Niszczący kreatywność, zniechęcający, usypiający. Niszczący i pedagogów, którzy po kilku latach pracy są wypaleni. 
– Coś o tym wiem. Sama uczyłam w szkole języka angielskiego. Trudno jest poświęcić każdemu dziecku tyle czasu, ile ono naprawdę potrzebuje. I co się potem dzieje? Uczeń wraca do domu i kolejne godziny spędza na nauce. Na odrabianiu tego, czego nie zrobiło się w szkole. I kto z tym uczniem siedzi? Rodzic. Więc robi to samo, co my. Z tą różnicą, że u nas nauka trwa o wiele krócej i jest przyjemna, nie stresuje. 

Udowodniono, że średnio inteligentne dziecko, które uczy się w domu, opanowuje materiał z danego półrocza, ucząc się jedynie dwie godziny dziennie przez dwa miesiące! Jak to możliwe? W nauczaniu domowym odpadają rzeczy nieistotne, zbędne. Czyli: nauka samych konkretów.  

Po prostu, żyjemy
Odpowiada Ola, kiedy pytam, jak wygląda dzień mamy nauczycielki i syna ucznia. Jurand potrafi wstać o godzinie 6.00, żeby kaligrafować. Nie lubi nauki pisania, ale wie, że jest ważna, więc chce jak najszybciej mieć ją za sobą. Potem, w ciągu dnia, po wypełnieniu podstaw, uczy się tego, co go naprawdę interesuje. Odkrywa pasje, rozwija zainteresowania. Sporo czasu poświęca na sport.   

Kiedy mówimy o kaligrafii, Jurand przychodzi z książką ćwiczeń. Pokazuje, jak potrafi pisać. Zosia też chce się pochwalić. Przynosi więc kolorowanki. Dziewczynka już jest zainteresowana nauką. Chce robić to, co brat. 

Damian podaje przykład nietypowej lekcji. W domu przepala się żarówka. Tata wykręca ją, pokazuje synowi, tłumaczy, jak żarówka działa i dlaczego trzeba ją wymienić. Przy okazji pada nazwisko Edisona, który żarówkę opatentował i, nota bene, też uczył się w domu. Potem syn i ojciec jadą po żarówkę do sklepu, wybierają odpowiednią, płacą. To nauka praktyczna, nie teoretyczna.  

Inny przykład. Ola jedzie z dziećmi na zakupy. Śpiewają w samochodzie po angielsku. Tłumaczą trudniejsze słówka. Rodzice robią biznesplan – Jurand się przygląda i sam coś podobnego próbuje tworzyć. Czy jest lepsza lekcja przedsiębiorczości? 

Wspaniała przygoda dla dzieci i rodziców 
Okazuje się, że zorganizowanie nauczania domowego nie jest trudne. Wystarczy przebadać dziecko w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Potem zapisać do szkoły, która będzie je nadzorować (raz w roku uczeń jeździ na egzaminy). Można wybrać placówkę na drugim końcu Polski. Małaszewscy zdecydowali się na szkołę pod Żywcem, która nadzoruje już ponad setkę dzieci i organizuje warsztaty dla rodziców.   

- Ciekawi mnie, jak to jest, że kiedy rodzice posyłają dziecko do tradycyjnej szkoły, nie muszą przeprowadzać żadnych badań. A my musieliśmy, mimo że syn pozostał w swoim naturalnym środowisku – śmieje się Damian.

Małaszewscy chcą uczyć swoje dzieci tak długo, jak tylko się da. Najlepiej do matury. I nie przejmują się, że może im nie starczać wiedzy. Sęk nauczania domowego w tym, że dziecko, przyzwyczajone do takiego systemu, kiedy jest starsze, zdobywa wiedzę samodzielnie.  
Sęk i w tym, że w nauczaniu domowym to rodzice muszą zmienić myślenie. Że świadectwa nie są najważniejsze, a oceny nie obrazują prawdziwej wiedzy. Że dziecko nie uczy się po to, by móc się nim chwalić przed znajomymi. No i przede wszystkim: dziecku trzeba się poświęcić. 
- Kocham Juranda i Zosię, dlatego chcę je uczyć sama. Na szczęście mam taką możliwość – mówi Ola. 

Zmieńmy myślenie: nauka musi być zabawą  
Ktoś mądry gdzieś napisał, a Ola przeczytała: dzieci uwielbiają się uczyć i nie odróżniają nauki od zabawy, ale potem przychodzi dorosły i mówi, że zabawa z nauką nie ma nic wspólnego. I dopiero w tym momencie pojawia się niechęć do uczenia, a nauka nie kojarzy się już z przyjemnością. U Małaszewskich w Pilchowicach jest inaczej.  

- Jaki pani lubi kolor? 
– Zielony – odpowiadam Jurandowi. 
– A pan?
Fotoreporter lubi niebieski. Jurand, zadowolony, znika w swoim pokoju. Wraca po chwili z origami w kształcie łabędzia. Zielony dla mnie, niebieski dla kolegi. Obiecuję, że postawię na biurku. I teraz, kiedy piszę ten tekst, łabędź na mnie spoziera. Nikt mnie już nie przekona, że dzieci nauczane przez rodziców się nie socjalizują.     

Marysia Sławańska
Foto: Krzysztof Surma 




 

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj