Gliwice rozreklamowane w pięciu krajach Europy dzięki rowerzystom. Czterech śmiałków (w tym gliwicki policjant) wsiadło na rowery i dotarło w rumuńską część Karpat. 
       
Waldemar Nitychoruk, komisarz, zastępca naczelnika wydziału do walki z przestępczością gospodarczą w gliwickiej komendzie miejskiej policji. Gliwiczanin i zapalony cyklista, jak sam mówi – sakwiarz długodystansowy. Tym razem w wakacje, wraz z trzema przyjaciółmi, wybrał kierunek Bałkany, z Dunajem w tle. Pokonał ponad dwa tysiące kilometrów na rowerze, przez Węgry, Chorwację, Serbię, Bułgarię i Rumunię. W siodełku spędził sto godzin. 

Uczestnicy wyprawy (Waldemar Nitychoruk  i Andrzej Mikulski z Gliwic, Jan Bawół z Krakowa oraz Tadeusz Klimczak z Jeleśni) wyruszyli w swoją eskapadę po Europie w identycznych koszulkach, promujących Gliwice, podarowanych przez urząd miejski. Wydział promocji zaopatrzył ich też w drobne gadżety – rowerzyści wręczali je osobom, które pomogły im na trasie.   

W każdym z krajów zatrzymali się choć na chwilę. Na Węgrzech zobaczyli na przykład raj dla ornitologów i biologów, czyli park narodowy Kiskunsagi Nemzeti Park. W Chorwacji przejechali przez piękne, wzorowo zagospodarowane rolnicze obszary i spotkali parę Kanadyjczyków, przemierzających na rowerach Europę. Potem, przez trzy kilometry, nasz policjant gonił za chorwackim radiowozem, a kiedy go dogonił, tamtejsi stróże prawa wskazali mu miejsce idealne na biwak, nad samym Dunajem. 

W Serbii poznali sympatycznego gospodarza (również zapalonego rowerzystę), który poczęstował ich mocną kawą i sokiem z własnych czereśni. Gościli w restauracji, w której... nie było nic do jedzenia (!) oraz uzdrowiskowej miejscowości Vrdnik, gdzie gościnę znaleźli w bardzo oryginalnym lokalu o nazwie Kod Putina. Nazwie adekwatnej do wystroju: w restauracji podobizny rosyjskiego przywódcy stanowiły główną ozdobę. Na szczęście było i jedzenie, więc wzmocnili się gulaszem oraz kawą. W Serbii przeżyli też niezbyt ciekawą przygodę. Otóż jeden z uczestników wyprawy zerwał łańcuch, i to tak, że nie było czego naprawiać. Z tarapatów wybawił ich, zupełnie bezinteresownie, starszy pan, jak się okazało... emerytowany policjant. To on zabrał swojego druha z Polski, policjanta Waldiego, autem do centrum miasta, by szukać pomocy. Udało się, dzięki czemu rowerzyści wkrótce dotarli do stolicy Serbii, Belgradu. Tu noclegu szukali w hostelu, który już nie istniał, więc z pomocą przyszli kolejni gościnni Serbowie - tym razem dwie kobiety, które pozwoliły obcokrajowcom rozbić namioty na swoim podwórku, a nawet poczęstowały śliwowicą. 

- Jestem pod wrażeniem gościnności Serbów. Wiele razy na ulicy, kiedy na przykład patrzyliśmy w mapę, podchodzili do nas ludzie, pytając, czy potrzebujemy pomocy – wspomina Waldemar Nitychoruk. - Szczególnie miły akcent zapamiętałem z ostatniego dnia w tym państwie. Otóż nagle zatrzymało się przy nas jadące z naprzeciwka auto, a jego kierowca wysiadł i wręczył nam reklamówkę czereśni!

Zdaniem policjanta-rowerzysty, w Serbii warto zobaczyć Żelazne Wrota, czyli Derdab, park narodowy w dolinie Dunaju. To ponad sto kilometrów przepięknych widoków, a jedzie się po mało ruchliwej asfaltówce. Po stronie prawej widać skały, po lewej – Dunaj, a za nim już Rumunię. Jazdę uatrakcyjniają liczne tunele (Nitychoruk naliczył ich ponad 20, niektóre miały nawet po 300 metrów długości). 

Bułgarię zapamiętał przede wszystkim z pomników ku czci niezwyciężonej Armii Czerwonej, przydrożnej czarnej morwy z soczystymi, słodkimi owocami, kopiastych talerzy małych rybek z głowami, smażonych na głębokim tłuszczu, zaniedbanych domów i asfaltu, który wyglądał, jakby jeździły po nim czołgi. Nad samym Dunajem zaś - jak na wczasach w Egipcie: część plaży wysypana czystym piaskiem, leżaki, parasolki, muzyka o arabskich rytmach i palmy (prawie jak prawdziwe). Wrażenie zrobiła także długa, prosta, szeroka szosa, wzdłuż której, może przez dziesięć kilometrów, po obu stronach, rosły włoskie orzechy. Widok ponoć niesamowity. 

Rumunia powitała Polaków z kolei widokiem furmanki, która jest w tym kraju środkiem transportu równoprawnym z samochodem. Tu jechali w góry, gdzie figla spłatała im pogoda. Czarne chmury zawisły poniżej otaczających szczytów. Zaczął się deszcz z gradem i burza z piorunami. W takich warunkach rowerzyści pedałowali Transalpiną, najwyżej położoną drogą w Rumunii, nie mając się gdzie schować. 

- Nie było nic, tylko droga, skały i gdzieniegdzie łaty śniegu – mówi policjant. - Chwilami jechałem bardziej siłą woli niż mięśni. W wielu miejscach nachylenie sięgało trzynastu procent, więc poruszałem się zygzakiem, zawsze to trochę łatwiej. W końcu dotarłem na przełęcz Urdele (aż 2145 m n.p.m. - przyp. red.). Dałem radę, nie prowadziłem roweru nawet przez metr! Po dwudziestu minutach dotarła do mnie reszta ekipy – wspomina z satysfakcją Nitychoruk. 

Ulewa towarzyszyła cyklistom także przy zjeździe. Na niezliczonych zakrętach hamulce ledwo zipały, a deszcz zacinał po twarzach. Przed jeziorem Vidra dotarli wreszcie do skupiska domów i wynajęli pokój w schronisku. Gospodyni, sympatyczna starsza pani, widząc zmokniętych rowerzystów, od razu nalała im własnej roboty śliwowicy.                                                                                                                                            
W Rumunii odwiedzili niesamowity monastyr Turnu. Jeden z mnichów zaprosił ich nawet na przekąskę do klasztornej kuchni. 
- Ciorba, pyszny ser, powidła własnej roboty, zsiadłe mleko i inne specjały zaspokoiłyby największego smakosza – mówi Nitychoruk. - Brat Justynian wskazał mi też ogrodzoną przyklasztorną łączkę z sadem, gdzie spędziliśmy noc. Widokowo miejsce idealne na biwak: niewielki staw, dookoła skały, spokój. Do czasu. Po godzinie 22.00 coś rozsypało nam śmieci, potem jedną z sakw odciągnęło od namiotu. To „coś” porwało też moją menażkę. Wreszcie poznaliśmy sprawcę. Lisa. Stoczyłem w nim pojedynek wzrokowy, po którym zniknął w mroku. Coś w tym wzroku muszę mieć, bo lisisko dało nam już spokój – żartuje komisarz. 

Z Rumunii nasi podróżnicy szczególnie zapamiętali słynną Trasę Transfogarską, którą polecają każdemu zwiedzającemu. To był już ostatni etap podróży i, jak mówi komisarz, konsumpcja wisienki na torcie. Piękna pogoda, piękna trasa, piękne widoki (im wyżej, tym piękniej) oraz niekończące się serpentyny.

- Jak podają źródła, do budowy trasy zużyto sześć milionów kilogramów dynamitu. Zbudowało ją wojsko dla celów militarnych, na rozkaz dyktatora Nicolae Ceausescu, a stała się jedną z największych atrakcji turystycznych Rumunii – opowiada Nitychoruk.

Po przejechaniu tunelu, liczącego prawie 900 metrów, najdłuższego w Rumunii, czekał cyklistów niesamowity zjazd. Prawie sześć godzin wjeżdżali po to tylko, by zjechać w niespełna 45 minut. Ale warto było, bo widoki, wrażenia i satysfakcja gwarantowane.                                                                                           
(sława)



Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj