Były ministrant z Gliwic, zwycięzca drugiej edycji Zostań Gwiazdą, informatyk oraz miłośnik tatuaży.
Jak to jest być dublerem Grzegorza Markowskiego?

(śmiech) Rzeczywiście, na koncertach Patrycji Markowskiej przeważnie śpiewam z nią utwory, które wcześniej wylansowała razem ze swoim ojcem. Robię też za drugi głos, gram na klawiszach i djembe – takim afrykańskim bębnie. Ale muszę oddać Patrycji, że w trakcie koncertów zostawia mnie też samego na scenie, tak więc mogę się „lansować” jako samodzielna jednostka śpiewająca… (śmiech). A wracając do lidera Perfectu, to spotkał mnie wielki zaszczyt...

Zamieniam się w słuch.

Byłem kiedyś na jakieś imprezie u Patrycji, na którą wpadli też jej rodzice. Markowski podszedł do mnie i mówi: „Marcinku, walniemy kiedyś jakiś duecik, zobaczysz”. Zrobiło mi się miło, ale szczerze powiedziawszy, sądziłem, że na samych słowach się skończy. Aż tu nagle, jakieś cztery lata temu, na moją komórkę dzwoni zastrzeżony numer. Odbieram, słyszę głos Grześka: „Marcin, ja swoją partię właśnie nagrałem. Będziesz miał czas, to wpadnij do studia”. Zatkało mnie…  Razem nagraliśmy utwór „Express”, który znalazł się na płycie „DaDaDam”. Było to dla mnie wielkie wyróżnienie.

Jak to się stało, że znalazłeś się w zespole Patrycji Markowskiej?

Grałem kiedyś w grupie Spot. Ale moje drogi z tym zespołem się rozeszły. Wtedy odezwał się do mnie były basista tej kapeli, który wówczas grał u boku Patrycji. Szybko znalazłem z Markowską i jej ekipą wspólny język, dlatego od blisko piętnastu lat nieprzerwanie gramy razem.

Skąd w ogóle muzyka w twoim życiu? Bo patrząc na CV, jesteś umysłem ścisłym.

Dzięki mamie. Pochodzi z małej wioski Rusiec pod Łodzią. Tam śpiewała w przykościelnym chórze. W domu też, odkąd pamiętam, obecny był jej śpiew. Tak więc to ona natchnęła mnie muzycznie, a kiedy miałem 7-8 lat, namówiła do wstąpienia w szeregi ministrantów. Było to już wtedy, gdy mieszkaliśmy w Gliwicach. Nie tylko służyłem do mszy, ale i śpiewałem psalmy. Cała parafia na Trynku poznała mój wokal (śmiech). Tym bardziej że chodziłem z księdzem po kolędzie. Intonowałem pieśni bożonarodzeniowe, ale  i grałem. Bo specjalnie na tę okazję kupiłem sobie ustną harmonijkę.

Dzisiaj jednak nie grasz w zespole Arka Noego i nie wykonujesz piosenki religijnej.

Nadszedł okres buntu. Zapuściłem długie włosy, ksiądz kazał mi je ściąć, ja odmówiłem i już więcej z ambony nie zaśpiewałem (śmiech). Pewnego razu w sklepie muzycznym przeczytałem ogłoszenie, że kapela rockowa poszukuje wokalisty. Zgłosiłem się, spodobałem i zostałem członkiem zespołu Kamień. Tworzyli go uczniowie szkół średnich z Gliwic, swoje próby mieliśmy w podziemiach szkoły na Koperniku. Patronat nad nami sprawował klub  z Kędzierzyna-Koźla. Nagrywaliśmy własne kawałki, dawaliśmy koncerty, uczestniczyliśmy z powodzeniem w kilku przeglądach rockowych. Wówczas inspirowaliśmy się grunge rocke, a naszymi muzycznymi guru byli Kurt Cobain czy Chris Cornell.

Podobno urodziłeś się w Pyskowicach.

W sumie przez przypadek. Jak już wspomniałem, mama pochodzi spod Łodzi. Nieżyjący już ojciec był z Zamojszczyzny. Będąc w wojsku, poznał kolegę, który zaprosił go potem na swój ślub. Na weselu gościem ze strony panny młodej była moja mama. Podczas zabawy rodzice się poznali, zaiskrzyło. Na Śląsk przyjechali za pracą. Tata dostał robotę w Bumarze Łabędy i skierowanie na kwaterunek do hotelu robotniczego w Pyskowicach. Rodzice mieszkali tam cztery lata. W tym czasie na świat przyszła moja siostra, potem ja. Następnie przeprowadziliśmy się do Gliwic. W mieście nad Kłodnicą skończyłem technikum i studia na Politechnice Śląskiej.

Na swoim koncie masz występy w kilku telewizyjnych programach muzycznych.

Chciałem zaistnieć, wybić się, sprawdzić swoje możliwości. Najmilej wspominam udział w „Zostań gwiazdą”. Ten już nieco zapomniany program rozrywkowy, emitowany w TVN, prowadził Krzysztof Ibisz. Kiedy startowałem w eliminacjach, jako numer kontaktowy w ankiecie podałem telefon... sąsiadki. Wtedy mało kto posiadał komórkę. Pewnego dnia sąsiadka przybiegła do nas z wiadomością, że dzwonili z Warszawy. Zwyciężyłem w drugiej edycji, śpiewając utwór zespołu Pearl Jam „Alive”. Było to w okresie studiów. Dzięki udziałowi w programie dostrzeżono mnie. Różne kapele wysyłały mi pocztą kasety z nagraną wersją demo jakiegoś utworu, a ja na jej drugiej stronie nagrywałem swoje propozycje wokalne i odsyłałem z powrotem.

Mieszkasz na Mazowszu. Czujesz się jeszcze Ślązakiem?

Oczywiście! Gdy ktoś pyta, zawsze mówię, że urodziłem się w Pyskowicach, a wychowałem w Gliwicach. U mamy bywam obowiązkowo na święta, w inne dni - w miarę możliwości. Na pewno nie powiem o sobie, że jestem warszawiakiem. Choć podczas studiów do stolicy jeździłem w celach muzycznych niemal co weekend. A po obronie dyplomu postanowiłem nie siedzieć mamie na karku i wyniosłem się do Warszawy na stałe. Zrobiłem to z powodów praktycznych - tam łatwiej o pracę i szybciej można coś osiągnąć w muzyce. Potem kupiłem mieszkanie w Pruszkowie, rzut kamieniem od Warszawy.  Tak więc teraz w połowie czuję się pruszkowianinem, a w połowie wciąż gliwiczaninem.

Utrzymujesz się tylko z muzyki?

Nie. Jestem informatykiem, pracuję w branży IT. W pewnym uproszczeniu: testuję nowe technologie, wyszukuję informacje w bazach danych, kiedyś prowadziłem strony www.

Nie myślałeś, żeby założyć własną kapelę i zająć się tylko śpiewaniem?

Nie. Cztery lata temu urodził mi się syn Antek. Zwariowałem na jego punkcie. Jest celem w moim życiu, oczkiem w głowie taty. Staram się być odpowiedzialnym ojcem, dlatego dbam również o sprawy materialne, nie chcę, aby dziecku czegoś brakowało. A branża muzyczna to nie jest łatwy kawałek chleba. Na koncerty zapotrzebowanie jest od wiosny do wczesnej jesieni. Potem przestój, jakieś pojedyncze imprezy. A jak nie ma grania, to nie ma siana… (śmiech). Rata kredytu czy opłata za przedszkole nie poczeka, tutaj trzeba być na bieżąco.

Skąd miłość do tatuaży?

Nieźle mam wydziargane łapy, co? Pierwszy tatuaż zrobiłem sobie w technikum. I wpadłem jak śliwka w kompot. Bo to nałóg. Nie wierzę, że ktoś, kto pójdzie pierwszy raz do salonu i da sobie zrobić nawet mały rysunek na skórze, powie: stop, więcej już nie. To wciąga. Ale ja mam teraz pilniejsze wydatki na głowie. Zamiast na kolejną dziarę wolę kasę spożytkować na syna. Więc na razie nie będę się już „kolorować”.

Jaką osobą jest Patrycja Markowska?

Ciepłą, rodzinną, zwariowaną na koncertach. Zero gwiazdorstwa czy wywyższania się. Ma to po ojcu.

Rozmawiał Błażej Kupski  

Marcin Koczot – ur. 31 sierpnia 1978 roku, wokalista rockowy. Ukończył Technikum  Elektroenergetyczne w Gliwicach. Następnie, na Wydziale Mechanicznym Technologicznym Politechniki Śląskiej, uzyskał tytuł magistra inżyniera o specjalizacji edukacja techniczno-informatyczna. Pierwsze kroki na scenie stawiał w Gliwicach, w zespole Kamień. Uczestniczył w kilku wokalnych konkursach telewizyjnych, m.in. Zostań Gwiazdą, Idolu czy The Voice of Poland. Śpiewał w zespołach Spotlight (1998–2003) oraz Chemia (2009-2011). Współpracował i wciąż współpracuje z wieloma muzykami polskiej sceny, m.in. z  Kasią Kowalską, Magdą Femme, Sebastianem Piekarkiem  i Zbyszkiem Krebsem. W 2003 r., w ramach krajowych eliminacji do konkursu Eurowizji, wystąpił z zespołem Spotlight, wykonując utwór  w duecie z Magdą Femme – „I believe in You”. Od 2003 śpiewa w zespole Patrycji Markowskiej.
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj