Kiedy decydowała się na studia, łódzka uczelnia miała dwa wydziały: tkaniny artystycznej i ubioru. Wybrała pierwszy, co zdeterminowało jej dalsze życie. Po studiach przez wiele lat mieszkała i pracowała w Kietrzu, w znanej na całą Polskę fabryce dywanów.
Gobeliny tkała przez dziesięć lat (od 1980 do 1990). Robiła to po pracy. Z fabryki przynosiła resztki wełny i w maleńkiej kuchence je farbowała.  Gobeliny były gładziutkie, wyciszone. Mówiono, że takie japońskie. Tka się je od dołu do góry, przybijając poszczególne nitki. Jeśli popełni się błąd, nie można się cofnąć, trzeba spruć i zacząć od początku. 

Do malarstwa wróciła w 1994 roku, już w Gliwicach. Gobeliny sprawiły, że zgubiła akademickość. One dały jej wolność nietypowego myślenia symbolem. Obrazy Bereźnickiej-Przyłęckiej uwodzą. Tajemnicą, symboliką, perfekcyjną techniką wykonania. Najnowsza wystawa, którą można oglądać do 21 stycznia 2019 r. w galerii Atrium w gliwickim Technoparku, pokazuje, jakie znaczenie ma dla artystki światło i czas.      

Jest pani artystką konsekwentną jeśli chodzi o tematykę i technikę, ale też bardzo otwartą. Z obrazów bije emocja, ciepło i bardzo osobiste podejście do życia.

W pewnym wieku szkoda czasu na coś innego niż emocje, bo nikt nie da nam w prezencie rekompensaty za zmarnowane chwile. Tworzę, zawsze dodając  opowiadanie, które udaje mi się zamknąć w obrazie. Każdy po akademii to potrafi: stajemy przed sztalugą i przenosimy na nią, co widzimy. To tylko umiejętność. Ja z mojej pamięci emocjonalnej wyłuskuję przedmioty. Zwykłe, domowe, codziennego użytku. Jak krzesła, które pojawiły się ostatnio w moich obrazach. Ile my ich  zmieniamy w ciągu życia! Jakie pełnią funkcje, jak mogą być  rozrzucone w czasie. Z tego snuję opowieści. Mnie nie interesuje wpisywanie się w trendy czy mody. Maluję, opowiadając o sobie, swoim czasie, a wiele ludzi odnajduje w tym własne doświadczenia.   

Zauważyłam, że do sztuk wizualnych ludzie mają ambiwalentny stosunek. 

Niechcianą książkę odłożymy, na film nie pójdziemy. Przy malarstwie pojawia się obawa przez kompromitacją: nie wiem, nie znam się, więc wolę je omijać.  A wystarczy tylko opowiedzieć, co czujemy, patrząc na obrazy. Ale skąd mamy wiedzieć, że to takie proste, skoro nikt nas do tego nie zachęca i nie uczy.   Miałam ostatnio przepiękną dyskusję o sztuce z moim ośmioletnim wnuczkiem.  Odwiedziła mnie rodzina, spałam w pracowni, przybiegł w piżamce i zadawał milion pytań. Na przykład takie: dlaczego namalowałam niedokończone krzesło?  Wyjaśniłam, że to tak, jak w grach komputerowych: są elementy, które znamy  i te zanurzone w innej rzeczywistości. 

I z tym moim krzesłem też tak jest – przybywa z innego wymiaru. Może być z dzisiaj, sprzed miesiąca albo z przyszłości, z dni, które dopiero  nadejdą. Obawiamy się emocji, myślimy ze strachem: a co, jeśli źle czuję?  To choroba wszystkich relacji, nie tylko w sztuce. A  ja jestem po prostu szczęściarą, bo nawet w tak późnych latach życia ciągle mam ciekawość jutra, zastanawiam się,  gdzie ja te krzesła postawię za tydzień albo za rok. 

One są frapującym artefaktem. Jako moment zasiedzenia, mobilności, przyzwyczajenia. Wprowadziła je pani, bo...? 

Chciałam pokazać czas. Nie pamiętam dokładnie, w którym momencie  pojawiły się na moich obrazach, pamiętam za to okoliczności: stały na tle okna i nagle zobaczyłam przez nie cudowny pejzaż. Okazały się twórczym katalizatorem. Nie muszę ich łączyć z człowiekiem, same służą do interpretacji, moich zachwyceń miejscami, z których przywożę przedmioty osadzone później w obrazach. Jedne goszczą w nich tylko na chwilę, inne zadomawiają się, jak krzesła czy kasztany. No i pojawił się ogień. Którego nie powinniśmy dać w sobie zgasić. Nikomu.  

Cieszę się, że widzę na pani obrazach jabłka. Choć to stały element, za każdym razem maluje je pani inaczej. Czy wciąż są symbolem olśnienia i odrodzenia? 

Kiedy ostatnio spotkałyśmy się u mnie w pracowni, pokazywałam pani gobelin z połówką jabłka. W czasie, gdy powstał, zupełnie nie przeczuwałam, co przyniesie mi życie. Teraz sądzę, że mówienie o szukaniu drugiej połówki jest toksyczne, zakłada bowiem, że jesteśmy połówką. Nic podobnego – stanowimy kompletną całość, często niedoskonałą, ale całość. 

Dlatego na moich obrazach już mniej przepołowionych jabłek. Dość późno, przez trudne doświadczenia, odkryłam, że każdy ma wewnętrzną siłę, niestety, podbieraną przez złe relacje, złe myślenie o sobie. Jestem tym pięknym jabłkiem, rajskim w dodatku, i taki ogląd może być punktem wyjścia do myślenia o moich relacjach z innymi ludźmi, sile, o tym, że już nikomu, nawet w najbardziej szczytnych celach, nie pozwolę kroić się na cząstki.

W jakim momencie swojego twórczego i osobistego życia jest pani w tej chwili? 

Najlepszym! Nie zamierzam osiąść na laurach. Półtora roku temu mieliśmy licealny jubileusz, 50-lecie matury. Z trzech klas nawet niedużo nas przez te pół wieku ubyło. Znamy się, spotykamy co jakiś czas, są wśród nas lekarze, prawnicy. Zakonserwowani przez pracę. Na tym spotkaniu zrozumiałam, że tylko ja jedyna mam ciekawość jutra, w którym zdarzyć się może inny obraz, plener, interesujące dyskusje, wystawy. Moi koledzy klasowi, ale nie tylko, trochę się już boją myśli o jutrze, bo w naszym wieku nikt z nas nie wie, ile czasu mu zostało, więc temat coraz skrzętniej omijamy. 

Tę ciekawość mają tylko twórcze zawody. Mogą nas dotknąć choroby, wciąż jednak możemy pisać, tworzyć, w zasadzie do końca. To siła profesji niestabilnej emocjonalnie, finansowo, wystawionej na krytykę, oceny, wymagającej fizycznej sprawności, bo ciągle coś się dźwiga, zanosi, podnosi, przesuwa, pakuje, wysyła. Ale gdy przychodzi wernisaż, pojawia się niesamowita aura – spotkanie i rozmowy z ludźmi. To największa radość i spełnienie. Nie da tego żaden dom aukcyjny. 

Na wernisażach pojawiają się osoby ze wszystkich punktów mojej twórczej i osobistej drogi. Obrazy są tylko pretekstem. Właśnie świętuję 45-lecie pracy twórczej i te lata to moje szczęśliwe dni, bez względu na to, co działo się dookoła. Nitka, a raczej lina, bo nitkę można przecież łatwo zerwać, łącząca mnie z rzeczywistością.

Chciałam porozmawiać o kolorach, bo są niezmiernie istotnie. Kiedy patrzę na obrazy, a widziałam ich już dość sporo, widzę różne tony barw - ciepłe, zimne. Również nieuchwytne, nienazwane, właściwe tylko pani technice. 

Czasami tak bardzo podobają  mi się monochromatyczne obrazy moich kolegów, więc i ja  próbuję. Nigdy się, na szczęście, nie udaje.  Chłodne kolory i cień są  potrzebne, by podkreślić i docenić światło. Niedawno miałam na warsztacie obraz namalowany tylko ciepłymi barwami i patrząc na niego, zaczęłam się intensywnie zastanawiać, co z nim nie tak. Dołożyłam chłodniejszych partii i już było w porządku. 

Krzesła, kasztany, kot, widzę cytryny, śliwki, winogrona. Wiążą się nie tylko z emocjami, ale też określonymi miejscami. 

Kasztany to moje podróże do Prowansji. Śliwki? Wiele miejsce, bo gdy tylko rozpocznie się sezon, często je kupuję. Wczesną jesienią pojawia się odmiana z cudnym meszkiem, i właśnie takie są na moich obrazach. 

Obiecałam sobie, że nie zadam pani tego pytania, ale jednak: gdyby miała pani zabrać ze sobą w daleką podróż tylko jeden, jedyny obraz? 

Zwinęłabym ten gobelin z jabłkiem. Od niego wszystko się zaczęło. 

Maria Bereźnicka-Przyłęcka 
Absolwentka łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, wydziału tkaniny dekoracyjnej i unikatowej w pracowni prof. Antoniego Starczewskiego (gobelin i dywan) oraz prof. Stanisława Fijałkowskiego (malarstwo).     Jest autorką ponad 50 wystaw indywidualnych w Polsce, Niemczech, Francji, Austrii i USA. Brała udział w wielu wystawach zbiorowych i była uczestniczką plenerów malarskich w Polsce, Niemczech, Austrii, Grecji. Jej prace znajdują się w zbiorach prywatnych w kraju i za granicą, a także w muzeach, m.in. w Gliwicach.      

Małgorzata Lichecka    

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj