Mają coś z gremlinów, a jednocześnie przypominają Kiwaczka – wzruszającego w swojej nieporadności bohatera dawnej rosyjskiej bajki. Są jak maszkarony – słodkie i zarazem wywołujące dreszcz grozy.  Artystyczne „laleczki” małżeństwa Anyszkiewiczów z Gliwic to objawienie dla kolekcjonerów z różnych stron świata.
Choć najbliżej im do lalek i budzą też zachwyt dzieci, należą do przedmiotów sztuki kolekcjonerskiej, wytworów benedyktyńskiej pracy. Ich charakter właściwie oddaje angielskie określenie „art dolls”, nie mające odpowiednika w języku polskim. W wolnym tłumaczeniu to artystyczne figurki, laleczki. Wytwarzane ręcznie, z drobiazgową precyzją, wyglądają jak żywe. Nie są jednak prostym  odwzorowaniem oryginałów. Oślizłe ślimaki,  kosmate nietoperze, włochate pająki o „dziecięcych”, niewinnych twarzyczkach. Łączą cechy realizmu z elementami fantastycznymi. Pochodzą z pogranicza jawy i snu, krainy baśni, gdzie na równych prawach egzystują zwierzęta, trolle i zupełnie nieprawdopodobne istoty.

- Stworzenia z naszej kolekcji  należą do zagubionej części historii naturalnej. Reprezentują gatunki zwierząt, które nie zdążyły na Arkę Noego. Przetrwały potop, ale padły ofiarą ery lodowcowej, która pozostawiła je w stanie hibernacji, zamrożone w lodzie. Globalne ocieplenie, niszczące podbiegunowe lodowce, sprawiło, że wracają do świata żywych – snuje opowieść Jacek Anyszkiewicz.

Tyle legenda o genezie bajkowej menażerii od Katyushki. A jak było naprawdę? – Wychowaliśmy się na kulturze fantasy oraz sience-fiction. Naszą biblią były „Gwiezdne wojny” oraz świat tolkienowski. Alternatywę dla książki i filmu stanowiły wypady do lasu oraz odkrywanie natury. Gdzieś na przecięciu tych dwóch światów kształtował się świat  naszej wyobraźni. Zresztą – oboje jesteśmy zapalonymi rowerzystami i ta pasja doprowadziła do naszej znajomości. Choć mieszkaliśmy po sąsiedzku, chodziliśmy do tych samych szkół i wybraliśmy tę samą uczelnię potrzeba było dwóch kółek, by jeden zwrócił uwagę na drugiego – opowiada Katarzyna Anyszkiewicz.

Małżeństwo tworzy zgodny kolektyw w podziale obowiązków domowych i pracy pod szyldem Katyushka Art-Dolls. Za stronę artystyczną odpowiada Kasia, uzdolniona plastycznie. To ona wymyśla nowe gatunki, rzeźbi, maluje i wykańcza. Każdy element malowany jest ręcznie oraz wykańczany syntetycznym futrem. Każda lalka jest unikatowa, nie ma dwóch identycznych. Z uwagi na to, że wszystko od podstaw wymaga pracy manualnej, co zabiera dużo czasu, nie powstaje ich więcej niż kilka sztuk miesięcznie.

- Za pozostałą część produkcji odpowiadam ja. W oparciu o prototyp, wykonany ze specjalnej masy modelarskiej, przygotowuję silikonową formę. Matryca pozwala na wielokrotne odlewanie elementów. Korpus powstaje z żywic polimerowych. Do mnie należy więc zadbanie o techniczną stronę, wyszukiwanie oraz dobór odpowiednich materiałów produkcyjnych, a także oprawa graficzna – w tym fotografowanie, a wkrótce filmowanie, oraz marketing – mówi Jacek Anyszkiewicz.

W pracy „technologa” wykorzystuje doświadczenie chemika – w takim charakterze pracuje naukowo w gliwickim Instytucie Metali Nieżelaznych.  Do jesieni 2015 r. instytut był miejscem zatrudnienia również jego żony. Zrezygnowała z pewnej posady, idąc za głosem intuicji. Gdy po raz pierwszy wzięła do ręki modelinę od razu, niemal automatycznie, ulepiła coś na kształt „stworka”.
- Nie odważyłabym się rzucić wszystkiego w ciemno. Zanim otworzyłam firmę, mieliśmy już opracowaną technologię i gotowe pierwsze figurki. W uruchomieniu działalności pomogła dotacja z Urzędu Pracy – mówi pani Katarzyna.

Katyushka weszła na rynek przebojem. Choć ma za sobą dopiero kilka miesięcy, na brak klientów nie narzeka. Ostatnia seria, a powstało do tej pory około 15 projektów, rozeszła się na pniu. Wyroby Anyszkiewiczów do tanich nie należą. Dlatego z założenia postawili na klienta spoza granic Polski. Temu celowi służy prowadzona wyłącznie w języku angielskim strona firmy.  Ale do promocji wykorzystywane są głównie media społecznościowe, m. in. Facebook – na  którym aktywność Katyushki jest największa.

Najwięcej „zwierzątek” trafia do kolekcjonerów w USA, Francji, Hiszpanii. Zdarzają się również odbiorcy z Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii, Belgii i Niemiec. Znalazł się nawet nabywca z Tajwanu, który nie znając angielskiego złożył ofertę zakupu w postaci… rysunku wybranej laleczki. Swoją determinacją rozbroił twórców – wysłali mu figurkę biorąc na siebie koszty przesyłki. – Wydaliśmy majątek – śmieją się Anyszkiewiczowie.

Prace małżeństwa nabierają rozgłosu w branży. Ostatnio w internetowej tajskiej prasie ukazał się artykuł o designerskiej firmie Katyushka, prowadzonej przez… dwoje Rosjan, mieszkających w Czechach. Pomyłka w sumie nobilitująca. Anyszkiewiczowie nie wyważali drzwi. Na internetowej giełdzie dla kolekcjonerów art-dolls dominują rzemieślnicy z krajów słowiańskich, a za mistrzów w tym fachu uchodzą Rosjanie. Laleczki Anyszkiewiczów aspirują do tego elitarnego grona. A może już do niego należą – choć dali się poznać zaledwie kilka miesięcy temu, natychmiast znaleźli naśladowców. Niedawno wypatrzyli  na portalu kopie swoich dwóch projektów, w tym świecącego „kiszonego” ogórka – ulubionego gadżetu Jacka.

- Nie czujemy zagrożenia ze strony konkurencji. Pokłady inspiracji są niewyczerpane. To natura, otoczenie, nasza wyobraźnia. Mamy mnóstwo planów. Chcemy na przykład tworzyć „kreatury” typowo dla dzieci. Przydatny będzie zarzucony przejściowo pomysł, żeby nasze laleczki uczyły wrażliwości. Miały być dotknięte różnymi chorobami czy też dolegliwościami, które wymagałyby od dzieci odpowiedniej opieki. Myślimy także o wydaniu książeczek, może komiksu, a w wersji najbardziej ambitnej – wyprodukowaniu animacji z naszymi stworkami – zdradza plany na przyszłość pani Katarzyna.

Pierwszym testerem nowości będzie, tak jak teraz, córeczka Anyszkiewiczów. Prawie czteroletnia Ania traktuje „zwierzątka” niczym pluszaki – tuli i całuje. Poddaje też próbom ich wytrzymałość – szarpie, rzuca, wykręca przeguby.  A zmęczona – przytula do laleczki główkę i zasypia.

- Nasze plany zawodowe i osobiste zbiegły się idealnie. Kasia, skrępowana sztywnymi godzinami etatu, miałaby dużo mniej czasu dla Ani. Prowadzenie działalności umożliwia jej pracę w domu, co z kolei pozwala na swobodne dysponowanie czasem. I poświęca dziecku tyle uwagi, ile ono wymaga. Pytał pan o źródła motywacji ostatnich zmian w naszym życiu – córeczka jest tym największym.

(pik)






wstecz

Komentarze (0) Skomentuj