Jeden z najstarszych zakładów szklarskich w Gliwicach działa przy ul. Dworcowej. Pierwszy klient wszedł w jego drzwi 68 lat temu. Obecnie należy do Wiesława Hibnera. Właściciel zaś należy do tych, którzy pisali powojenną historię gliwickiego rzemiosła. Swoją przygodę ze szklarstwem rozpoczął 50 lat temu.  
Wiesław Hibner nie zliczy szkła, które natłukł, zanim doszedł do obecnej perfekcji. Ilość można pewnie mierzyć na taczki, a może i ciężarówki. Ale to właśnie ze względu na kruchość materiału, w którym pracuje, zajmuje się tym, a nie czym innym.

- Zawód właściwie wybrała dla mnie mama. Sama pracowała bardzo ciężko – jako palacz w instytucie onkologii codziennie przerzucała tony węgla. Miała sentyment, może z racji przeciwwagi do tego, czym zajmowała się na co dzień, do delikatnego szkła. Przekonała mnie, że szklarz jest szlachetnym zawodem, wymagającym precyzji, nie pozostawiającym miejsca na błąd, niczym, nie przymierzając, chirurg przy stole operacyjnym. Wystarczy chwila nieuwagi i cały wysiłek idzie w drobny mak. Nie ma czego zbierać –  opowiada Hibner.

W domu było ich siedmioro. Rodzina przyjechała na Śląsk za chlebem, uciekając przed powojenną biedą lubelszczyzny. Dzieci od maleńkości były wychowywane w szacunku do pracy ludzkich rąk. Pan Wiesław jeszcze jako mały chłopiec pomagał mamie pakować taczki węglem. Do jednego pieca wchodziło takich 14. A piece były dwa. Ojciec, który znalazł pracę jako „złota rączka” w ówczesnym szpitalu wojskowym, przekazał z kolei dzieciom dryg do majsterkowania. Wszczepioną przez tatę umiejętność wykonywania skomplikowanych rzeczy przy użyciu prostych narzędzi pan Wiesław doceni po latach. 

Wtedy stał już przy stole do szkła i ćwiczył ręce w wycinaniu, szlifowaniu, frezowaniu. Pierwszym mistrzem w fachu była Julia Pasiecznik, prowadząca nieistniejący już zakład na ul. Plebańskiej. Po skończeniu szkoły rzemieślniczej przy Okrzei (obecnie Górnośląskie Centrum Edukacji) i uzyskaniu dyplomów cechowych, wpierw czeladnika, potem mistrza, trafił właśnie do zakładu przy Dworcowej. Warsztat prowadziła Szklarska Spółdzielnia Pracy – upaństwowione zrzeszenie obejmujące obszar całego województwa z centralą w Katowicach. Sieć obejmowała 68 warsztatów, punkt w Gliwicach był jednym z nich. 

Spółdzielcza starszyzna szybko zwróciła uwagę na utalentowanego pracownika. Nasz bohater w krótkim czasie awansował na kierownika. I pewno doczekałby na tym stanowisku emerytury, gdyby nie rok 1989 i jego ustrojowe oraz gospodarcze konsekwencje. 

- Na spółdzielczości zaciążyła polityka i stygmat socjalistycznego wynalazku. Spółdzielczość zyskała miano pokracznego tworu, nie przystającego do gospodarki rynkowej. Bo rzekomo to takie „ni to, ni owo”, hybryda z pogranicza własności wspólnej i prywatnej. Decydentom nie przeszkadzało, że prawda jest inna – korzenie spółdzielczości sięgają XIX wieku, czasu, gdy rodził się kapitalizm. A cechy rzemieślnicze, które mogą uchodzić za historyczną zapowiedź spółdzielczości, miały swój rodowód w średniowieczu – dzieli się refleksją Hibner.

Dziesięciolecie przełomu XX i XXI wieku było ciężkim czasem dla spółdzielczości. Zrzeszenia poszły w rozsypkę. Część dawnych zakładów SSP wybiła się na samodzielność, te, którym się to nie udało – padły. Do Gliwic czarne chmury dotarły w połowie pierwszej dekady nowej epoki. Nad zakładem przy Dworcowej stanął cień likwidacji. 

- Mogłem wybrać – albo zamknąć warsztat i zaprzepaścić nie tylko własny dorobek, ale i ponad pół wieku tradycji, albo podjąć ryzyko działalności na własny rachunek z wszelkimi tego konsekwencjami. Ale alternatywa była pozorna – zakład i był, i jest głównym źródłem utrzymania mojej rodziny, a szklarstwo to rzecz, na której znam się najlepiej. Spółdzielnia sprzedała mi wyposażenie, miasto wynajęło lokal. I tak zostałem przedsiębiorcą – śmieje się Hibner.

Rzemieślnik przyznaje, że nigdy nie miał powodów do narzekań. Zmieniały się potrzeby klientów, w galanterii ze szkła wchodziły nowe mody, nowe pod względem technologii materiały wypierały stare – a zakład nigdy nie narzekał na brak zleceń. Czy to kiedyś, kiedy strumień gotówki płynął ze szklenia okien – tych starych, skrzynkowych, czy później, gdy na topie wśród klientów były regały ze szkła, czy współcześnie, gdy hitem są szklane tafle na pół łazienki, lustra w drzwiach szafy, czy – to najnowszy z przebojów – kabiny prysznicowe w szkle. 

- Zlecenie wykonujemy pod klienta. To ręczna robota, a nie taśmowa produkcja identycznych elementów. Zamówiona rzecz może mieć praktycznie dowolny format. Kiedyś ograniczeniem była wielkość półproduktu. Tafle przychodziły w maksymalnym rozmiarze 200 x 130 cm. Teraz są i takie wielkości 640 x 321 cm. Poszerzyła się też gama kolorystyczna i materiałowa. Klient znajdzie u nas szkło hartowane, ceramiczne – do kominków, bardzo ostatnio modne opticwhite – przezroczyste niczm łza albo float, w zielonkawym odcieniu.

Zakład nie zamyka się na nowości, ale stoi otworem również dla klientów potrzebujących czegoś typowego. U Hibnera mogą zamówić zaszklenie obrazu w ramie, lustro garderobiane, wymianę szyby, a nawet renowację  drewnianych, skrzynkowych ram okiennych. 
Warsztat świadczy usługi nie tylko dla ludności. Cenią go wspólnoty mieszkaniowe, firmy, instytucje publiczne. Witraże w oknach budynku administracyjnego szpitala miejskiego przy ul. Kościuszki, elewacja ze szkła na budynku centrum handlowego Solaris w Opolu – to tylko ostatnie z przykładów realizacji w tym segmencie usług. 

Niemal wszystko, co powstaje w zakładzie przy ul. Dworcowej, wykonane zostaje ręcznie. Wchodzą nowe produkty, zmieniają się technologie, a podstawowe wyposażenie warsztatu wygląda tak samo jak dziesiątki lat temu. Do „zmajstrowania” najbardziej nawet misternej rzeczy ze szkła rzemieślnikowi wystarczy stół, nóż z diamentowym ostrzem, cyrkiel, szlifierka i frezarka. Przy użyciu prostych narzędzi potrafi wyczarować (odzywa się nauka taty) prawdziwe cudeńka, jak witrażowe klosze do lamp, które osiągają zawrotne ceny. Ale to wszystko nie wystarczyłoby, żeby z rzemiosła uczynić kunszt. Potrzeba jeszcze talentu, pewnej ręki i podejścia do szkła. Bo, jak mówi nasz bohater, ten delikatny materiał wymaga zdecydowania w traktowaniu i nie wybacza chwili zawahania. 

Kilkudziesięcioletnia historia zakładu nie urwie się na panu Wiesławie. Tradycje dobrego, szklarskiego rzemiosła poniesie następne pokolenie Hibnerów. Pod czujnym okiem taty wyrośli w fachu jego dwaj synowie. Komu przekaże pałeczkę?

- Lepszemu – kryje się z planami pan Wiesław. – Czasu, żeby się wykazać, mają dość, bo do emerytury jeszcze mi daleko. Choć pomysł na jesień życia mam już jasny. Wreszcie będę mógł do woli oddawać się swoim dwóm największym pasjom – pielęgnowaniu ogródka i górskim wycieczkom.

Adam Pikul
 


Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj