Wśród marynarzy i sztormów, niebezpieczeństw Czarnego Lądu. Tak święta spędzały gliwiczanki, którym, w czasach głębokiej komuny, udało się zobaczyć niezły kawałek innego świata.  

W latach PRL-u dwie kobiety, Anna i Bożena, wypuszczały się w daleki świat. Mało kto miał wtedy okazję zwiedzić na przykład Afrykę. Im się udało. Jak mówią, trzeba po prostu bardzo chcieć i się zaprzeć, a można prawie wszystko. Wśród wielu podróży wspominają szczególnie dwie, bo czas akurat grudniowy. Dwa święta bożonarodzeniowe spędziły na morzu. 

Zaczęło się od wizyty Anny w Warszawie. Przechodziła, przypadkowo, obok punktu Polskich Linii Oceanicznych. Pomyślała: „wejdę, co mi zależy”. Weszła i dowiedziała się o wycieczkach, o których prawie nikt nie słyszał. Chodziło o rejsy statkami towarowymi, które mogły zabrać kilka osób chcących zwiedzić obce kraje. Pływały tak głównie żony marynarzy, a wycieczki do tanich nie należały (płaciło się w dolarach). Inny problem to niewiadoma – nieznany z góry termin wyjazdu oraz czas podróży. Ale Anna się zawzięła.  

O nieznanej dotąd możliwości opowiedziała po powrocie do Gliwic koleżance Bożenie. Obie ciułały cały rok, wzięły pieniądze z kasy zapomogowo-pożyczkowej, potem trzeba było jeszcze załatwić paszporty, co w tamtym czasie do łatwych nie należało. Anna musiała też zdobyć urlop (pracowała na kierowniczym stanowisku w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego), Bożena miała łatwiej, bo, jako złotnik, prowadziła własny biznes. Potem jeszcze wybrać się do Warszawy, kupić „przydziałowe” 10 dolarów, więcej nie można było. 

Rejsy towarowymi trwały po kilka tygodni (dwa, nawet trzy miesiące), więc panie obawiały się, czy wytrzymają tyle na statku. Postanowiły najpierw, na próbę, wybrać się w rejs krótszy i łatwiejszy, turystyczny. 

Popłynęły z biurem Orbis, trafiły na nieduży radziecki statek Baszkiria, który miał zaokrętowanie w Odessie. Pływały po Morzu Śródziemnym, zwiedzając Neapol, Sycylię, Maltę, Capri. Przeżyły też pierwszy sztorm.  

- Pamiętam, że piłam herbatę ze słynnego rosyjskiego samowaru. Nagle zauważyłam, że szklanka zaczyna się dziwnie ruszać. A to sztorm właśnie nadchodził – wspomina Anna. - Wiele pań jadło wtedy takie pyszne sowieckie ciasteczka, kolorowe, z kremem różowym, zielonym. Można się tylko domyślać, co się potem działo… Ja na szczęście zadowoliłam się pralinkami – śmieje się gliwiczanka.

- A ja na kolejnych statkach, już doświadczona, miałam swój sposób na to, jak przeżyć sztorm – dodaje Bożena. - Zapierałam się między jedną a drugą koją i robiłam na drutach!

Po powrocie wiedziały, że podróże będą się wiązać z jeszcze jedną niedogodnością: paszport trzeba oddać, i to milicji. - Siedział za biurkiem taki smutny pan i pytał: co tam pani widziała, o czym to ludzie rozmawiali – opowiada Bożena. 

„Cicha noc” na morzu  
Pierwsza Wigilia wypadła na statku towarowym Warszawa w roku 1979. Statek przewoził „drobnicę”, dobijając do różnych portów, w Wigilię stał akurat w Bandżulu, stolicy Gambii. Była tradycyjna kolacja na statku, z całą załogą, potem pasterka w bandżulskim kościele, a Gambijczycy śpiewali kolędy tak, że Polkom po plecach przechodziły ciarki. 

Bardziej pamiętne były jednak święta w roku 1981, podczas rejsu statkiem Wieliczka. Gliwiczanki pamiętają, że grały z marynarzami w karty, kiedy okrętem nagle trzepnęło. Zaczął się sztorm tak duży, że Anna, przewracając się, złamała nos. Na drugi dzień po tym sztormie, 13 grudnia, kobiety obudzono wcześnie rano, słowami: „wstawajcie, wojna w Polsce”. Nikt nic więcej nie wiedział, bo łączność została zerwana. Marynarze zaczęli pić. Ze zmartwienia, przecież w domach zostawili żony i dzieci. 

- My też się martwiłyśmy. Miałyśmy szwagrów w wojsku, w rodzinach były małe dzieci - mówi Anna. Pamięta, że dobiły wtedy do Limassolu na Cyprze. Poszły do restauracji, w której był telewizor. Anna, choć jest kobietą twardą, rozpłakała się. Na ekranie zobaczyła polskiego papieża, Wałęsę, generała Jaruzelskiego oraz jeżdżące polskimi ulicami czołgi. - Byłyśmy bezradne. Nie wiedziałyśmy, co zastaniemy w kraju po powrocie. Nawet nam się zwiedzać odechciało, a wycieczka straciła swój urok.

Wigilia tego roku, spędzona na statku w porcie w Limassolu, była bardzo smutna. Wszyscy zjedli kolację w nastrojach nieświątecznych, myśląc o bliskich w Polsce. Do Gdyni statek Wieliczka przypłynął na początku lutego. W porcie czekali już żołnierze z karabinami. Tak witano podróżnych w stanie wojennym.

Po zejściu na ląd gliwiczanki udały się na pocztę, zadzwonić do szwagra Bożeny z prośbą, aby odebrał je z Katowic. Kiedy z nim mówiły, rozmowę przerywało, znane dziś jedynie z filmu komediowego, hasło: „rozmowa kontrolowana”. 

Anna i Bożena, sądząc, że w Polsce nie ma co jeść, przywiozły ze sobą mnóstwo towaru, wydały na niego wszystkie pieniądze. W efekcie, gdy siedziały już w pociągu na Śląsk, były w posiadaniu jedynie trzech dolarów oraz butelki wódki (dowiedziały się, że z powodu tej butelki są jednak bardzo bogate). A wiozły ze sobą 10 kg pomarańczy, 5 kg cytryn, 8 kg grapefruitów, słodycze (cześć zainkasowali celnicy, mówiąc, że „mają dzieci”), salami, boczek, duraleksowe naczynia z Egiptu, herbatę i mnóstwo kawy.

Z tą ostatnią wiąże się zresztą wspomnienie – wizyty w sklepie z kawą. W Polsce w tamtym okresie nie było nie tylko takich sklepów, ale i samej kawy. - Wchodzę, mówię, że chcę dwa kilogramy, a sprzedawca pyta, jakiej. Byłam w szoku. Jak to, można wybrać, jest więcej gatunków?! - dziwiła się Anna.    

Crazy balast   
Podróżowały jeszcze z kilkoma kobietami i… osiemdziesięcioma marynarzami. Mężczyźni o nie dbali, ale i robili przewałki. Czyli żarty. Jednej z pań, która koniecznie chciała mieć z Afryki pamiątkę – rzeźbę z drewna, powiedzieli, że musi mieć własna gałąź i z nią udać się do tubylca. Kobieta tak zrobiła, czym oczywiście naraziła się na kpinę mieszkańca Czarnego Lądu. Marynarze nazywali pasażerki, żartobliwie, balastem, w końcu baba na statku to tragedia.

Ale kobiety nie były im dłużne. Szczególnie w przewałkach wyspecjalizowały się gliwiczanki. Wspominają jeden z próbnych alarmów, kiedy wszyscy, obowiązkowo, muszą stawić się na pokładzie. Anna wyszła z walizką, na szyi miała przewiązaną skakankę, do niej doczepiony termos. Bożena założyła futro (które zamierzała gdzieś spieniężyć) ze zwisającymi rękawiczkami. Wszyscy się śmiali, ale opiekujący się gliwiczankami oficer porządnie je zrugał. Bo alarm to nie żarty.   

Statkami towarowymi podróżowało się świetnie. Anna i Bożena miały dużą kabinę – z szafą, lodówką, toaletą, dwoma bulajami (oknami). Jedzenia było pod dostatkiem, i to takiego, jakiego w Polsce wtedy nie widziano – gdy wyruszały w pierwszy rejs, na półkach w sklepach stał tylko ocet i herbata oolong. A na statku szynka wędzona, gotowana. Przeróżne pasztety, owoce morza… Płynęło się więc, jadło, grało z marynarzami w karty, przeżywało sztormy, wychodziło na suchy ląd i zwiedzało.

Nie zawsze to zwiedzanie było bezpiecznie. Bożena do dziś ze zgrozą wspomina pobyt w Liberii, w kraju o największej liczbie statków pirackich oraz wielkiej przestępczości. Nudziło jej się, chciała pójść na wino do bodegi, w której można posłuchać murzyńskich śpiewów. Poszła z pierwszym oficerem, trzecim mechanikiem i lekarzem. Ale nawet taka obstawa nie pomogła. 

Było ciemno, wokół nich zgromadziło się kilkunastu czarnych młodych mężczyzn, jeden przebiegł obok Bożeny, zerwał z ramienia torebkę, w której były paszporty, biżuteria i pieniądze, przy okazji wyłamał kobiecie palec. Udało się potem, dzięki znajomościom marynarzy i odpowiedniej opłacie, torebkę odzyskać. Ale bez pierścionków, pieniędzy i... cieni do powiek.  

Kobiety widzą dziś, że były bardzo odważne. Nie myślały o kłopotach, kiedy spacerowały po pełnym marynarzy porcie w Hamburgu, choć opowieści o kapitanach, po których zostały tylko buty, słyszały. W Turcji na przykład, mimo stanu wyjątkowego, wybrały się na wycieczkę, wprawdzie pod opieką pracujących tam polskich inżynierów, ale na „lewych” papierach ich żon. W Mauretanii przeżyły nawet „zaaresztowanie” statku. Dopóki nie zapłacono, nie można było ruszyć. Ale Anny i Bożeny to nie zniechęcało. Chciały zwiedzać. Zyskały nawet dzięki tej odwadze przydomek: crazy, szalone. Tak nazwano ich w barze w Bandżulu. 

- Pamiętam, że moja krewna była stewardesą na Batorym i w domu stało jej zdjęcie z bazaru w Dakarze. Zazdrościłam cioci takich podróży. I proszę sobie wyobrazić, że ja też mam zdjęcie zrobione w tym samym miejscu! – mówi Anna. 

Warto więc marzyć o podróżach. Jeśli marzenia te spełniły się w czasach socjalizmu, spełnią się i teraz, gdy nie trzeba czekać na paszport, a potem zwracać go i tłumaczyć się milicji. 

Marysia Sławańska 







Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj