Bardziej wiążą go z Gliwicami osobiste doświadczenia niż kwerendy w archiwach i bibliotekach.  
Z dr. Bogusławem Traczem, historykiem katowickiego oddziału IPN, autorem wielu książek o historii najnowszej, a przede wszystkim wyróżnionej przez marszałka  bestselerowej publikacji "Gliwice. Biografia miasta", rozmawia Małgorzata Lichecka.     

Za co lubi pan Gliwice? 

Trudno nie lubić miejsca, w którym spędziło się większość życia. Na gliwickich cmentarzach pochowani są  moi bliscy i ci, którzy ukształtowali mnie w dzieciństwie. Z drugiej strony nie jestem i nigdy nie byłem bezkrytycznym wielbicielem miasta, wręcz przeciwnie. Nie zachwycam się każdą dziurą w chodniku czy zardzewiałą szyną tramwajową tylko dlatego, że znajduje się w Gliwicach. Można powiedzieć, że mam do miasta stosunek ambiwalentny. Lubię je, ale nie mógłbym definitywnie stwierdzić: to najlepsze miejsce do życia. Jako miasto mają bowiem Gliwice wiele uroku, ale też sporo wad.

Czy znajomość historii pomaga? Może wręcz przeciwnie?

Wiedza o przeszłości pozwala odczytywać wydarzenia i zrozumieć konteksty, które z czasem stały się niezrozumiałe. A kiedy coś lepiej poznamy, zmienia się nasza relacja do obiektu z emocjonalnej na racjonalną. Czy to powoduje, że bardziej lubię Gliwice? Są mi na pewno bliższe, ale wiedza jakoś szczególnie nie wzmacnia emocji. Bardziej wiążą mnie z miastem osobiste doświadczenia niż kwerendy w archiwach i bibliotekach.  

Pamięta pan swoje pierwsze historyczne odkrycie? 

To trudne pytanie. Na pewno jeszcze w dzieciństwie odkryciem, i to w pewnym sensie przełomowym, był fakt, że Gliwice nie były kiedyś polskim miastem. Długo nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego w mojej rodzinie, wśród wspomnień babci, licznych ciotek i wujków, miasto,  i w ogóle Górny Śląsk, nie były podstawowym punktem odniesienia. Ich pamięć operowała poza tym obszarem. A ja to myślenie poniekąd przejąłem. I choć jestem gliwiczaninem z urodzenia, nie potrafiłbym określić się jako Górnoślązak czy Ślązak. Stąd zapewne w miastach nad Wisłą czuję się równie dobrze jak nad Kłodnicą. 

Miłość do miasta, podejrzewam, że także tę do jego historii, zaszczepił w panu ojciec. W jakie rejony miasta się zapuszczaliście? I co pan z tych wypraw wynosił - w sensie materialnym (znaleziska) i duchowym (wiedza).

Nasze wędrówki wynikały nie tylko z ciekawości otaczającego świata, ale bardziej były efektem permanentnych w latach osiemdziesiątych braków w zaopatrzeniu i konieczności zaopatrywania się w różnych sklepach, często odległych od śródmieścia. Niejako przy okazji mój ojciec, jako inżynier z humanistyczną żyłką, lubił zwracać uwagę na ciekawe budynki, napisy, detale architektoniczne, zatem siłą rzeczy efekt poznawczy tych wypraw był spory. Pamiętam również regularne wizyty w muzeum, na targu staroci, w antykwariacie księgarskim na Rynku, w salonie Desy. Dziś niektórych tych miejsc już nie ma. Myślę, że to wszystko ukształtowało moją wrażliwość na postrzeganie przeszłości jako wielkiego panoptikum, gdzie obok spraw wielkich leżą mniejsze, pozornie tylko mniej ważne.   

Żałuję, że w mieście coraz mniej tych dawnych żeliwnych studzienek i napisów na murach, które tak skrzętnie zakrywamy styropianem. To też przecież element dziedzictwa.  

Nie możemy się obrażać na ludzi chcących ocieplić sobie mieszkanie. Koszty ogrzewania pod tą szerokością geograficzną są, niestety, niemałe, a zakrywają i tak już mało widoczny napis. Na szczęście to nie trwała ingerencja: styropian można zawsze ściągnąć. Śledziłem dyskusję toczącą się w mediach społecznościowych wokół zburzonego w ostatnich dniach starego mostu nad Kłodnicą. Jego obrońcy nie chcą przyjąć do wiadomości, że utrzymanie go w niezmiennej postaci byłoby zagrożeniem dla zdrowia, a nawet życia. Zwłaszcza przy tak dużym natężeniu ruchu, znacznie większym niż w czasach, kiedy był projektowany. Po tylu dziesięcioleciach  w jego miejscu musi stanąć nowy most, bo życie ludzkie jest wartością stojącą ponad sentymentalnymi rojeniami. Dziedzictwo jest ważne, ale jeśli zmienimy miasto w skansen, przestanie się rozwijać i umrze. Zachwycamy się antycznymi, niezmiennymi Pompejami, ale pamiętajmy, że tam od prawie dwóch tysięcy lat nikt nie mieszka.    

Napisanie biografii miasta było zadaniem i trudnym, i łatwym - jako historyk ma pan niezbędne narzędzia, wie, gdzie i czego szukać. Ale nadmiar materiału może przytłoczyć. Jaki klucz pan zastosował? 

Nie twierdzę, że było łatwo. Początkowo założyłem dwa lata na ukończenie książki,  ostatecznie minęło pięć wiosen, zanim postawiłem ostatnią kropkę. Klucz był często intuicyjny, ale oczywiście brałem pod uwagę wskazówki wynikające z prac innych historyków, autorów podobnych, przekrojowych, monografii miast. Chciałem uniknąć dominacji polityki czy gospodarki nad życiem codziennym i odwrotnie. To nie było proste, pewnie nie zawsze się udawało.  

Książka jest panoramą historyczną, mającą czytelnikowi uzmysłowić najważniejsze wydarzenia z różnych dziedzin życia miasta. Które z nich, w poszczególnych stuleciach, stanowiły dla pan punkt wyjścia? 

Trudno wskazać jednoznacznie daty czy fakty będące początkiem bądź końcem jakiegoś etapu. Oczywiście, były w dziejach Gliwic wydarzenia kluczowe, jak np. nadanie praw miejskich, wojna trzydziestoletnia, wielki pożar na początku XVIII wieku, czy, już bliżej naszych czasów, rok 1945. Jednak żadne z nich nie zrywa zupełnie ciągłości istnienia miasta. Pomimo wszystkich zmian to wciąż są Gliwice. 

Dla mnie najciekawszy jest XIX i XX wiek, czas dynamicznego rozwoju, kiedy miasto zyskuje praktycznie z każdym rokiem. A rozwój widać dosłownie na ulicach. Które ze stuleci i dlaczego jest dla pana interesujące. 

Oczywiście wiek XX, ale to dlatego, że ten okres najlepiej znam, niejako z racji prowadzonych badań. Ale ma pani rację. Dwa ostatnie stulecia są niezwykle dynamiczne i można by rzec, „dużo się działo”. Stąd też zajmują większą część książki. Zapewne mediewista albo badacz dziejów nowożytnych, będąc na moim miejscu, inaczej rozłożyłby akcenty. 

Z "Biografii" wybija się wiele postaci różnych profesji i stanów - ma pan swoich historycznych ulubieńców?

Gliwickie mieszczaństwo było fascynującą społecznością, wciąż czekającą na odkrycie. Za sprawą działań Muzeum w Gliwicach i powstania Domu Pamięci Żydów Górnośląskich trochę więcej wiemy dziś o gliwickich Żydach, ale pamiętajmy, że stanowili oni niewielki, choć majętny i do lat trzydziestych XX wieku wpływowy, odsetek mieszczan. O pozostałych, poza pojedynczymi nazwiskami, wciąż nie ma prawie żadnych informacji.  A z newsów, właśnie ukazała się książka prof. Piotra Boronia o burmistrzach Gliwic, odsłaniająca część tego mieszczańskiego świata. 

Jakie materiały nie zmieściły się w "Biografii"? I co się z nimi stanie? 

Mnóstwo. To naturalne, że sporo odrzuciłem. Książka  i tak jest, moim zdaniem, zbyt obszerna, zatem kolejne wątki rozsadziłby narrację. Mam nadzieję, że uda mi się je wykorzystać w innych publikacjach. 

Odkrycia i zaskoczenia podczas pisania i zbierania materiałów. 

Zaskoczeniem było przede wszystkim uświadomienie sobie, jak wciąż niewiele  jest opracowań o niemieckich czasach miasta. Zarówno w historiografii polskiej, jak i niemieckiej. Sporo jest o Gliwicach w średniowieczu i czasach nowożytnych, a im bliżej współczesności, tym bardziej ubogo. Kiedy mówimy o wieku XIX i pierwszej połowie XX, to, nie licząc publikacji Jacka Schmidta, w wielu aspektach dziejów Gliwic panuje zupełna posucha. Warto zastanowić się, jak zmienić ten stan rzeczy. Może należy szerzej nagłaśniać potrzebę takich badań, fundować specjalne stypendia dla badaczy? A może mocniej artykułować informacje o nagrodach dla autorów prac magisterskich i dysertacji doktorskich poświęconych miastu?  

Z publikacji wybija się pana fascynacja dziejami najnowszymi: czytamy o rzeczach, których nasi rodzice i my byliśmy świadkami. Jak dotrzeć do takich materiałów i co stanowi ich punkt wyjścia?

Dwudziesty wiek jest już epoką zamknięta, tym bardziej czasy PRL. Archiwalia z tego okresu są dostępne - zarówno akta administracyjne miasta, również te po Komitecie Miejskim PZPR, wreszcie materiały wytworzone przez funkcjonariuszy urzędu i służby bezpieczeństwa. To wszystko stanowi kopalnię faktów, z których udało mi się wydobyć zaledwie ułamek. Ponadto świetnym źródłem jest prasa, zwłaszcza istniejące od 1956 r. „Nowiny Gliwickie”. Do dziejów Gliwic w czasach PRL to pierwszorzędne źródło, w wielu sprawach niezastąpione.  

Które daty z dziejów najnowszych miasta powinniśmy zapamiętać, a które są ważne dla pana? 

Nie chciałbym narzucać czytelnikom konkretnych dat czy wydarzeń. Myślę, że lektura książki nakieruje na to, co istotne. Dla mnie, z różnych względów, ważny jest rok 1945. Po pierwsze, Gliwice stały się wówczas polskim miastem, osiedliła się w nim moja rodzina, urodziła się – już w polskich Gliwicach – moja mama i był to rok, który opisałem w swojej pierwszej książce. 

Trochę razi brak zdjęć - one zawsze ożywiają narrację. Dlaczego zdecydowano się tylko na te otwierające poszczególne rozdziały?  

To mój pomysł. Chciałem, by książka była bardziej „do czytania” niż „do oglądania”. Żyjemy pod nieustanną presją obrazu, co powoduje, że tekst często spada na drugi plan. Oglądamy, a już niekoniecznie czytamy. Uznałem, że lepiej wydać książkę oszczędną w fotografie, zaś później przygotować np. świetny album. Poza tym  
zdjęcia otwierające rozdziały zostały dobrane według określonego klucza. Nie przypadkiem wybrałem właśnie te, a nie inne.   

Udało się przerzucić/naprawić mosty między dziejami Gleiwitz a historią Gliwic? I dlaczego to wciąż takie trudne? 

Myślę, że wciąż jesteśmy na etapie łatania dziur, co pewnie jeszcze trochę potrwa. Pęknięcia i wyrwy spowodowane przed dwie wojny światowe, konflikty narodowościowe i dwudziestowieczne totalitaryzmy są zbyt duże, by dało się je łatwo załatać. Jeszcze sporo pracy przed historykami i nie tylko przed nimi.                
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj