Z Renatą Kołodziejską (Rywką Telner), Joanną Fleks, córką i wnuczką Frajdli Telner, Karoliną Jakoweńko i Alicją Ososińską, kuratorkami wystawy „Zielony pamiętnik. Matka, córki i przyjaciółki” prezentowanej w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich, oddziale Muzeum w Gliwicach, rozmawia Małgorzata Lichecka.

Zielony pamiętnik spisano jesienią 1945 roku na szwedzkiej wyspie Visingsö przez przyjaciółki – więźniarki obozu Ravensbrück. Właścicielką zeszytu była Frajdla Telner (1908–1964) z Będzina, która zamieniła zwykły brudnopis w świadectwo przyjaźni, a także zebrała notatki opisujące traumę autorek. Wszystkimi kobietami, które wpisały się do zielonego pamiętnika, były polskie Żydówki ocalałe z Holokaustu. Z treści notesu nie poznajemy ich losów, możemy próbować jedynie rekonstruować je na podstawie tysięcy podobnych. Zielony zeszycik zawiera 49 imion i nazwisk, kilkadziesiąt zdjęć, wpisów, czasami adresy i nazwy miejscowości. 

Kobiety z pamiętnika rozstały się w październiku 1945 roku, być może na zawsze. Być może  też te 49 kobiet życzyły w nim sobie „pomyślności na nową drogę życia”?
A przed pożegnaniem na wyspie Visingsö zapozowały wspólnie do ostatniego zdjęcia…

Wiele lat później niewielki pamiętnik – notes w zielonej, satynowej okładce – trafił w ręce wnuczki Frajdli –Joanny Fleks, która pielęgnuje pamięć o swojej rodzinie. To ona pomogła odczytać kuratorkom wystawy niemal szkatułkową historię swojej matki Rywki – dziecka uratowanego z Holokaustu – stanowiącą jedną z wielu kronik czasów wojny na pograniczu Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego.

Karolina Jakoweńko i Alicja Ososińska skupiły się się na rekonstrukcji losów tylko jednej z kobiet przedstawionych na fotografii z Visingsö: właścicielce pamiętnika, Frajdli Telner, oraz jej córek – Rywki i Sury. 


Z Karoliną rozmawiałyśmy kilka razy o pamiętniku i byłam przekonana, że od początku był to ważny artefakt, ważna pamiątka. Ale to nie do końca tak. 
 

Renata Kołodziejska/ Rywka Telner: Miała go moja mama. Jednak nikt się nim nie interesował, nikt z nas się nim nie zajmował. Dopiero przy przeprowadzce… To może powiedz ty, bo lepiej pamiętasz. 
 

Joanna Fleks (córka Renaty/ Rywki, wnuczka Frajdli Telner): Przed przeprowadzką nigdy nie widziałam tego pamiętnika. Mama przenosiła się z mieszkania na czwartym piętrze przy Piastowskiej 74 w Gdańsku na parter przy Piastowskiej 76. Czyli blok dalej. Pakowałam jej rzeczy, otworzyłam  szufladę i patrzę - jakaś książeczka. Zapytałam co to, i usłyszałam „to taki pamiętnik babci”.  Dla niej nie miał znaczenia. Mnie interesował. I to bardzo. 
 

Widziała pani wcześniej ten pamiętnik? 

Renata Kołodziejska: Tak... jak długo byłam z mamą, wiedziałam o nim i że jest ze Szwecji. Bo tam powstał. Dlaczego się nim nie interesowałam? Jako dziecko nie przywiązywałam wagi do takich rzeczy, zajmowało mnie bieżące życie. Nie byłam sentymentalna. Ani dociekliwa. Mogłam się od mamy dowiedzieć wielu rzeczy, ale nie chciałam, nie pytałam. 

Nie pytała pani, bo trzeba było żyć teraz, bo czasy były inne? 

Renata Kołodziejska: Nie oglądałam się za siebie po prostu.

Ale ta historia była ważna.

Renata Kołodziejska: No tak,  jednak uświadomiłam to sobie znacznie później. Kiedy mama żyła, bardzo mało rozmawiałyśmy o wojnie. Ani ona tego nie chciała,  ani ja nie dopytywałam. Bo to były bardzo nieprzyjemne rzeczy... Gdy coś tam opowiadała, niewiele, ale coś, słuchałam, a kiedy nie chciała ciągnąć tych opowieści nie naciskałam, nie wymuszałam. 
 

Najwcześniejsze pani wspomnienie z dzieciństwa to jakie jest?

Renata Kołodziejska: Wybuch wojny.
 

Co się wtedy z panią działo?

Renata Kołodziejska: 1 września były 10. urodziny mojej siostry Sury. Ojciec stwierdził, że w Pińczowie będzie bezpieczniej niż w Będzinie, i tam byliśmy gdy wybuchła wojna. A było jeszcze gorzej, bo Niemcy zajęli Pińczów z marszu i go podpalili. Spaliśmy w piwnicy, mama wyszła ze mną na ręku, byłam praktycznie bez ubranek, bo wtedy było bardzo gorąco. Siostra poszła z moją babcią, matką ojca, nad rzekę. I powiedziała wtedy takie zdanie: babciu, po co mamy się palić, chodźmy się topić. Babcia chwyciła ją za rękę i wróciły pod nasz dom... Wieczorem zrobiło się zimno, byłam tylko w podkoszulku. Jakiś Niemiec zaprowadził nas do składu z   ubrankami dla dzieci i dał mi wełniane spodnie i wełnianą bluzę. Mężczyzn wygonili przed kościół i chcieli ich rozstrzelać... tak się nie stało. Ale ojciec tak nieszczęśliwie usiadł, a bał się ruszyć, że skręcił nogę i nie mógł chodzić. Jak noc się skończyła powiedział nam: musimy wracać do domu, do Będzina. Przyjechaliśmy do Pińczowa samochodem, ale nam go od razu zarekwirowano i ojciec szukał furmana, który zawiezie nas do Będzina. No i znalazł. W domu było w porządku... Nawet nie wiedziałam, że podpalili synagogę, bo kto dziecku o takich rzeczach mówił... więc wydawało mi się, że w Będzinie spokój.    
 

A pani zna tę historię mamy?
 

Joanna Fleks: Tak 
 

Kiedy usłyszała ją pani po raz pierwszy?

Joanna Fleks: Nie mam pojęcia. Od dziecka bardzo lubiłam słuchać i wypytywałam mamę o najdrobniejsze szczegóły. I powiem pani, że uważałam wiele z tych opowieści za wyssane z palca, bardzo długo nie wierzyłam w to, co mama opowiadała, bo były to historie nieprawdopodobne. A lubiła troszkę fantazjować, więc myślałam, że to tylko wyobraźnia mojej mamy. Szczególnie jedna rzecz: jako siedmiolatka, będąc w getcie, zadecydowała o swoim dalszym losie. Dzięki temu  przeżyła. Dla mnie nieprawdopodobne. Zresztą nie tylko dla mnie. W latach 90. ze Szwecji przyjechała do nas siostra mamy, Sura, i usłyszeliśmy: ”a ty Renia pamiętasz jak rodzice cię zawołali, a ty nie chciałaś iść do tej ciotki do Zawiercia?”. Zrobiłam wielkie oczy, czyli to jednak prawda z tym decydowaniem siedmiolatki. Byłam tak zszokowana, że  o nic ciotki nie spytałam. Teraz żałuję.
 

Karolina Jakoweńko: Zaczęło się od długiej rozmowy z Zygmuntem Baumem, mężem Sury, siostry Rwyki, czyli Renaty.  Wypytywałam go w dużej mierze o Będzin, jego związki z miastem, bo wtedy to mnie głównie interesowało. Mało mówił o rodzinie, ale pojawia się Frajdla (matka Renaty i Sury). Przygotowując wystawę musiałyśmy rozszyfrowywać kto jest kim, bo miałyśmy problem z imionami naszych głównych bohaterek.
 

Joanna Fleks: Nie dziwię się, bo je zmieniały. Też musiałam się tego uczyć. 

Alicja Ososińska:  Wzięłyśmy kartkę i rozpisałyśmy drzewo genealogiczne. Potem już odruchowo wiedziałyśmy, kto jest kto, która jest którą. O kim rozmawiamy.   
Joanna Fleks: Wracając do wspomnień, od najmłodszych lat, odkąd tylko pamiętam wiedziałam, że mama jest Żydówką. Tego się w domu nie mówiło, ale wychodziło mi z opowiadań. Tata był Polakiem. Kiedy  oglądałam z nim filmy dokumentalne kłóciliśmy się strasznie o to, dlaczego nikt Żydów nie ratował, i pamiętam, że na ojca strasznie najeżdżałam. 
 

Renata Kołodziejska: Mam koleżanki, od szkoły średniej, i kiedy mówię im, że byli szmalcownicy, że donosili Polacy, do nich to w ogóle nie dociera. I jeszcze mnie karcą: no co ty Renia, przecież w Polsce nie ma antysemityzmu, bo my cię kochamy. 
 

Jest wrzesień 1939 r., lądujecie z powrotem w Będzinie i wysiedlają was do getta.

Renata Kołodziejska: Getto było później. Wszystkich nas wywieźli. Mieszkaliśmy tam z babcią, mamą mojego ojca Hersza Telnera. Jej mąż, czyli mój dziadek, umarł. Jeden jedyny normalnie, bo reszta zginęła. Z 85 osób z mojej rodziny wojnę przeżyło 5. Drugiego dziadka, tego od strony mamy, zastrzelili bo był sparaliżowany i nie nadawał się do wywózki. Rodzice pracowali w szopie. Nadzorcą był Niemiec.  Alfred Rosner. Dzięki niemu żyję ja, moja mama i moja siostra. To był naprawdę bardzo dobry człowiek. Jego rodacy zamordowali go pod koniec wojny, w 1944 r. Bo on ratował Żydów, ostrzegał ich przed wywózkami. Rosner tłumaczył ojcu, że musi mnie oddać. Ojciec załatwił wyjazd do Zawiercia, do ciotki. Ale gdy przyszli ci, co mieli mnie zabrać, powiedziałam, że tam nie jadę. Mama była zdziwiona, ciotkę przecież lubiłam. Ja na to, że za trzy miesiące tam będzie to samo co tu. 

Joanna Fleks: Spytałaś tych ludzi z Zawiercia czy tam są Żydzi. 

Renata Kołodziejska: Usłyszałam „tak”. Powiedziałam „ to tam nie jadę” i nie usłyszałam wtedy słowa sprzeciwu. Odesłali tych dwóch, którzy po mnie przyjechali, i tego samego dnia ojciec, który codziennie chodził do swojego sklepu, spotkał Józefa Gawlika (Józef i Hildegarda Gawlikowie zostali odznaczeni  medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata – przyp. red.), Ślązaka z Szarleja, swojego przedwojennego partnera biznesowego.  Ten go pyta: co ty jesteś taki zmarnowany, a ojciec mu mówi „ Rywka miała jechać do Zawiercia, ale nie chciała”. Gawlik zaproponował, że mnie zabierze, tylko musiał z żoną porozmawiać. Tata wrócił do domu i spytał czy pojadę do Gawlika. „A gdzie to jest?” pytałam. „W małym miasteczku” - usłyszałam. „Czy tam są Polacy?”,  „ nie, sami Ślązacy” mówił ojciec. Pytałam dalej: „czy są Żydzi”, „nie” słyszę. „Jak nie ma ani Polaków ani Żydów to jadę” odpowiedziałam.
 

I miała pani wtedy siedem lat.

Renata Kołodziejska: Tak. Gawlik zabrał mnie tak jak stałam. Rodzice i siostra pracowali w szopie u Rosnera do czasu, kiedy były te ostateczne wywózki. Wtedy moja siostra Sura, która nie chciała rozdzielać rodziców, bo osobno by nie przeżyli,    poszła sama do tej wywózki. I tak rok wcześniej niż oni znalazła się w Auschwitz. Na szczęście przeżyła... U Gawlików w pewnym momencie znalazła się żona najstarszego brata mojej mamy ze swoją  trzyletnią córeczką. Ciotka nie chciała się podporządkować, mówiła po polsku, a wtedy na Śląsku już nie można było. Tylko po niemiecku, a ona demonstracyjnie po polsku. W tym czasie, to było lato, mnie wywieźli z dziećmi na wieś, a ciotka została w Szarleju, u Gawlików. Jej się tam nie podobało, bo nie mogła być panią, miała muchy w nosie. Ja jako dziecko potrafiłam się podporządkować, a ona jako dorosła nie. Wzięła więc w którymś momencie swoją córeczkę i wróciła do szopu, do Będzina. Ktoś wydał je... Nigdy nie pojmowałam, że ja doskonale tę sytuację rozumiałam jako dziecko, a ona kompletnie nie... jej córeczka nie przeżyła, ona tak. Kiedy ciotka wróciła do tego szopu powiedziała mojemu ojcu : Rywka nie żyje, choć nie wiedziała co się ze mną stało, tylko mnie u tych Gawlików nie widziała. Ponieważ ojciec spotykał się z nim stale, wymógł na nim, że chce mnie zobaczyć. Najpierw moja babcia zadzwoniła do Gawlików, nie poznała mnie, bo ja już po miesiącu pobytu u nich mówiłam płynnie po niemiecku, więc ojciec martwił się bardzo, nie wiedział czy faktycznie żyję, więc uparł się na spotkanie.  Gawlik zawiózł mnie do Sosnowca, był tylko ojciec, mamy nie było. Zdenerwował się wtedy... godzinę byliśmy razem... nie rozmawialiśmy... ja marudziłam, że nie chce jechać do Gawlików, a ojciec się modlił, żeby ten po mnie przyszedł. W końcu doszła do nas mama. Prosiłam rodziców, błagałam, że będę bardzo grzeczna, będę wszystko jadła, tylko niech mnie nie odsyłają. Usłyszałam, że nie mają warunków. Wtedy po raz ostatni widziałam ojca. Byliśmy razem godzinę i nie rozmawialiśmy, bo ojciec tylko patrzył w okno czy Gawlik wraca czy też nie, a ja się dąsałam.  
Karolina Jakoweńko: Naraził ciebie, siebie, Gawlika, był po prostu zły.  
 

Renata Kołodziejska: Wszystko przez tę ciotkę.     
 

Karolina Jakoweńko: Mogła myśleć że nie żyjesz, takie były czasy. 
 

Renata Kołodziejska: Kiedy mama oddała mnie do Gawlików, rodzina ją wyklęła. 
 

Karolina Jakoweńko: Cytujemy twoją babcię na wystawie. Powiedziała twojej mamie: jak mogłaś antysemicie i Niemcowi dziecko oddać! 
 

Joanna Fleks: Prababcia była najważniejszą osobą w rodzinie. Zanim oddali Renatę, wszyscy poszli do niej. I wtedy usłyszeli te słowa, które cytuje Karolina.  Mój dziadek, Hersz, był załamany. Po drodze z narady rodzinnej spotkał jakiegoś starego Żyda i zapytał go co ma zrobić. „Jak możesz ratować, oddaj córkę” usłyszał. Tak zrobił, chociaż babcia była takim rodzinnym guru, któremu się nie sprzeciwiało. A Hersz jej nie posłuchał. O tej historii dowiedziałam się ze wspomnień mojej ciotki Sury, siostry mamy, nagranych w 1997 roku dla Yad Vashem. Przesłano je nam dopiero w 2022 roku.  
 

Alicja Ososińska: Przygotowując wystawę odsłuchiwałam wszystkie wywiady. Sura, nazywana w rodzinie Gutą, przekazuje w nich mnóstwo informacji, które uzupełniły brakujące elementy tak, jakby ktoś złożył nam te rodzinne puzzle. A zielony pamiętnik, będący dla nas punktem wyjścia, pojawia się w tych waszych rozmowach z Karoliną, bo te też odsłuchiwałam, dopiero na samym końcu, jako domknięcie tej historii.  
 

Joanna Fleks: Opowiedz jak pierwszy raz po wojnie, spotkałaś Surę/ Gutę, swoją siostrę.

Renata Kołodziejska: Guta wiedziała tylko, że jestem w Szarleju, w jakimś chrześcijańskim domu. Przed Bożym Ciałem pojechałam odebrać sukienki dla mnie i dla młodszej córki Gawlików. Wysiadłam z tramwaju, pętla była na początku miasteczka. Na przystanku spotkałam starszą córkę Gawlików, która pokazuje na inną kobietę i mówi „to jest twoja siostra”. Zapamiętałam ją jako ładną dziewczynę, a przede mną stał kościotrup. I mówię do tej Guty: „nie jesteś moją siostrą”, a ona mi na to „ jestem”. I te trzy kilometry do domu Gawlików egzaminowałam ją z naszej rodziny, z naszego domu. Na wszystkie pytania odpowiedziała. Nikt obcy nie mógł takich rzeczy wiedzieć, a ja ciągle nie chciałam widzieć w tej wymizerowanej osobie mojej siostry. Kiedy przyszłyśmy do Gawlików, ci zaczęli się ze mnie śmiać, bo uwierzyłam, że to siostra. Dostałam spazmów, widzieli, że przeholowali. Chciałam z nią od razu iść do domu dziecka, bo już tam mieszkała. Upierałam się, „masz mi to załatwić inaczej ucieknę” krzyczałam do niej. Guta nie mogła zrozumieć, dlaczego nie chce być u tych Gawlików. A ja miałam 10 lat, nie chodziłam do szkoły, inne dzieci tak. Nie chciałam być do końca życia analfabetką i służącą. Nigdy ich o nic nie pytałam, odzywałam się tylko kiedy oni o coś pytali, pomimo że przechowywali mnie dwa lata. A jak Guta rozpoznała dom gdzie byłam ja?  Po firankach ręcznie robionych przez moją mamę.  
 

A jak się pani dowiedziała, że mama żyje?

Renata Kołodziejska: Tego samego dnia, kiedy znalazła mnie siostra, przyszedł radiotelegram ze Szwecji. Że mama tam jest. I tyle. 
 

Co pani wtedy poczuła?  

Renta Kołodziejska: Radość... ale tak po cichu, wewnętrznie. 
 

Kiedy spotkałyście się wszystkie trzy? Pani, mama i Guta? 

Renata Kołodziejska:  U Gawlików nie chorowałam ani jednego dnia, przed wojną, w domu, wręcz przeciwnie. Kiedy już Guta mnie odnalazła, dość szybko zamieszkałyśmy w domu dziecka, w Chorzowie. Wszystko tam łapałam jak leci, dostałam jakiś czyraków, coś okropnego to było, zaraz do szpitala mnie odwieźli i tam czekali na podpis mamy, na jej zgodę na operację. I tak ją zobaczyłam. Przyjechała pierwszym rudowęglowcem ze Szwecji do Polski. 
 

Alicja Ososińska: 28 maja 1945 roku przypadało Boże Ciało, o którym mówiłaś, i wtedy przyszedł telegram, a wpisy z pamiętnika, kiedy Frajdla Telner jest jeszcze na szwedzkiej wyspie pochodzą z początku października 1945 r. Podróż do Polski trwała, zatem w tym szpitalu twoja mama mogła się pojawić dopiero pod koniec października 1945 roku. Kim była Fraidla? Urodziła się 20 czerwca 1908 roku w rodzinie Glajtmanów, w Będzinie. Około 1928 roku  wyszła za mąż za Hersza Telnera i zamieszkała z nim w kamienicy przy ul. Podwale 1. W roku 1929 urodziła im się pierwsza córka – Sura Gitla, a sześć lat później druga – Rywka Dwora. Hersz zajmował się handlem i prowadził sklep z odzieżą roboczą, dzięki czemu rodzinie dobrze się wiodło. Po powrocie do Polski jesienią 1945 roku matka dołączyła do córek w domu dziecka w Chorzowie, gdzie zatrudniono ją jako kucharkę. Następnie rodzina otrzymała mieszkanie w Katowicach. O śmierci męża i ojca, Hersza, nie dowiedziały się od razu. Zmarł na tyfus w Kaufering, jednym z podobozów KL Dachau, tuż po wyzwoleniu.
 

Czy pani mama opowiadała co się z nią działo podczas wojny? 

Renata Kołodziejska: Nie za bardzo. Przeżyła będzińskie getto, obóz pracy Annaberg, obozy koncentracyjne Auschwitz-Birkanau i Ravensbrück. 
 

Joanna Fleks: To opowiem może o książce. „Kobiety z Ravensbruck” autorstwa  Sarah Helm. Zauważyłam ją w Empiku. Oglądałam okładkę z fotografią trzech kobiet w pasiakach i nagle bum: „Boże to jest chyba moja babcia”. Rozpoznałam ją, bo u nas w domu, w kuchni, wisiało zdjęcie babci Fraidli z synem Guty, siostry mamy. Była oczywiście inaczej uczesana, ale ta sama twarz, trudno się pomylić, kiedy patrzy się dość często na domowe zdjęcie. Chciałam się upewnić, dlatego kiedy byłam w tej księgarni jeszcze raz, zrobiłam zdjęcie, żeby pokazać je mamie. To była Fraidla.  Więc kolejny fragment się nam ułożył. Szkoda tylko, że w książce nie ma informacji o tym, kto jest na zdjęciu. 
Czy pani oglądała pamiętnik mamy razem z nią? Mówiła czy ma kontakt z kobietami, które się tam wpisały? 
 

Renata Kołodziejska: Mama z nikim z grupy, która wpisała się jej do pamiętnika, nie kontaktowała się. Po wojnie, kiedy dowiedziała się, że ojciec nie żyje, załamała się, nie widziała dla siebie przyszłości. 
 

Karolina Jakoweńko: W 1947 roku przeprowadziły się do Katowic, do kamienicy, którą Frajdla odziedziczyła po zamordowanej rodzinie. Frajdla i Sura mieszkały w niewielkiej kawalerce, a Rywka w domu dziecka w Bielsku. Po niedługim czasie, kiedy starsza siostra poznała Zygmunta Bauma, późniejszego męża, Rywka przeniosła się do matki, do Katowic i tam chodziła do szkoły i skończyła ósmą klasę.
 

Renata Kołodziejska: Mama była schorowana, pojechała więc do sanatorium i tam poznała przyszłego męża. Pytała mnie czy zgadzam się na ślub z tym panem. Nie miałam nic przeciwko, skoro jej odpowiadał, to mnie też. 
 

Karolina Jakoweńko: W 1951 roku Frajdla Telner ponownie wyszła za mąż za Bencyona Wasnera, polskiego Żyda mieszkającego w Gdyni. Przeniosła się do męża i zaczęła pracę w sklepie odzieżowym, a Rywka rozpoczęła naukę w szkole średniej.
 

Renata Kołodziejska: Gdynia bardzo mi się spodobała, byłam zadowolona. Klienci mamę lubili -  jak dobrała płaszcz czy garnitur wszyscy byli zadowoleni. Niestety zachorowała na raka. Z Gdyni przyjechała do Katowic, do szpitala i tam w 1964 roku  zmarła. Miała 56 lat. 
 

Czy myślała pani, żeby wrócić do swojego prawdziwego imienia?

Renata Kołodziejska: Nie. Nigdy nie ukrywałam, że jestem Żydówką. 

I ten pamiętnik założony podczas pobytu na szwedzkiej wyspie, przez cały ten czas od śmierci pani mamy leżał w szufladzie? 

Renata Kołodziejska: Tak.
 

I nikt do niego nie zaglądał?

Renata Kołodziejska: Nie.

Wystawę "Zielony pamiętnik. Matka, córki i przyjaciółki" można oglądać do 30 czerwca 2024 r. Została ona dofinansowana ze środków stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny.  
 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj