Ze Zbigniewem Rokitą rozmawia Małgorzata Lichecka.

Jak tam pana śląski?
Dobrze. Szedłem na nasze spotkanie i coś do siebie po śląsku mówiłem, to mój ulubiony sposób uczenia się języków. Coraz więcej go używam. Rozmawiam po śląsku wśród przyjaciół, w domu, czytam książki - teraz świetną powieść Marcina Melona „Truda Latuscyno retuje socjalizm”. Staram się traktować śląski jak inne języki: uczę się gramatyki, wynotowuje słówka. Będąc wśród Ślązaków i Ślązaczek usiłuję nowo poznane słowa wrzucić w rozmowę, ale wówczas czasem słyszę: „tak się niy godo”. Czym innym jest bowiem śląszczyzna literacka, którą próbuję opanować, a czym innym śląszczyzna, jakiej na ogół się używa. I dlatego z dystansem podchodzę do tyczących się godki wyników spisu. Pół miliona powiedziało: „mówimy w domu po śląsku”. Pytanie tylko jaki to śląski? Często prędzej uzna się za śląskojęzycznego kogoś, kto ma śląski akcent niż kogoś, kto ma zasobniejszą leksykę.

Ale my ten akcent chyba nabywamy jakby naturalnie, mieszkając na Śląsku. Co słychać, gdy pojedziemy w mazowieckie czy pomorskie. Przynajmniej ja to u siebie zaobserwowałam. Że słychać u mnie ten Śląsk.
Być może, ja muszę się jeszcze bardziej tego zaśpiewu nauczyć.

Używa pan śląskiego na co dzień?
Tak, choć jest bardzo mocno zachwaszczony polskim, a może odwrotnie – moja polszczyzna pełna jest silezjanizmów? To nie jest czysta, literacka, śląszczyzna. Nie taka, jakiej używał Grzegorz Kulik tłumacząc „Kajś”. Mamy więc dwie śląszczyzny: uliczną, bardziej rozpowszechnioną, i literacką, o której uznanie toczy się walka. Ale ta dwoistość śląszczyzny nie jest niczym osobliwym – podobnie funkcjonuje norweski. Kiedy pisałem „Weltmajstrów”, granych w katowickim teatrze Korez, zastanawiałem się czy mam to robić w śląskim literackim. Nie zrobiłem tego i użyłem śląskiego codziennego, ulicznego, z placu.

Czy nauka tego języka wygląda jak każdego obcego? A może towarzyszy temu inna emocja?
Kiedy trzy lata temu zaczynałem uczyć się śląskiego, nie był to dla mnie język ani obcy ani ojczysty. Trochę go w domu złapałem, jednak musiałem uczyć się go jak każdego innego języka. Ze śląskim w Polsce jest i łatwiej i trudniej, bo przecież w każdej chwili możemy swobodnie na ten polski język przejść.

A jaka była motywacja?
Kończyłem pisać „Kajś” i wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kiedykolwiek będę mieszkał na Śląsku. Dla mnie śląski był atrakcyjnym językiem, atrakcyjną kulturą i po prostu miałem ochotę się go nauczyć, traktując jako rzecz przyjemną.

Mnie śląski sprawia trudność, niby znam sporo słów, nie czuję dyskomfortu w zrozumieniu, ale mówienie, a już czytanie w tym języku, jest naprawdę trudne. Czy pan też to tak odczuwał?
„Kajś” po śląsku nie przeczytałem. Ja jestem, jak większość Ślązaków i Ślązaczek, analfabetą śląskiego: potrafię mówić, rozumiem dużo, ale niewiele czytam. Jeżeli mam do wyboru książkę po polsku i śląsku, zawsze wybieram tę po polsku.

Jest mi trochę wstyd, że nie znam dobrze śląskiego, z drugiej strony nie odważyłabym się chodzić na naukę tego języka, bo bałabym się kompromitacji.
Proszę popatrzeć jak daleko zaszliśmy: mówi pani, że czuje wstyd, a jeszcze dziesięć lat temu o tym wstydzie byśmy nie rozmawiali. Niewiele osób, które nie wyssały śląskiego z mlekiem omy, uczy się śląszczyzny. Jeżeli Anglik usłyszy, że ktoś pomylił fleksję, nic się nie dzieje. A po śląsku mówi się albo bardzo dobrze, albo wcale. Znajomość śląskiego jest plemienna. Z jednej strony chcemy żeby świat uznawał śląski za język jak każdy inny, z drugiej, niechętnie wpuszcza się do tej społeczności ludzi, którzy dukają, którzy uczą się śląszczyzny.

Czy pan od razu wiedział, że „Kajś” zostanie przetłumaczone na śląski?
Nie. Wydawnictwo nie podjęłoby takiej decyzji, gdyby książka nie sprzedawała się dobrze po polsku. Jestem wdzięczny za to „Czarnemu”, które jako bodaj drugie, po Wydawnictwie Literackim (tłumaczenie „Dracha” Szczepana Twardocha) w Polsce zdecydowało się przełożyć na śląski książkę wcześniej wydaną przez siebie po polsku.
W ten sposób wprowadzono śląski na salony. To jest bardzo ważny sygnał.
W księgarniach w Olsztynie czy Białymstoku są książki po śląsku. A jeszcze 20 lat nawet w Katowicach czy Gliwicach było by to dziwne. I nie są to krupniokowe wice. Niech państwo polskie uzna śląski, ale przede wszystkim sami musimy uznać go w naszych głowach. Wydawnictwo Czarne Polskę ubiegło. Po drugie, mimo że państwo polskie nie uznaje śląskiego, coraz bardziej robi to rynek.

W spisie powszechnym 600 tysięcy osób zadeklarowało narodowość śląską. Co to tak naprawdę znaczy i czy są to tylko liczby?
Gdyby miały one zatrząść fundamentami Polski, stałoby się tak dziesięć lat temu, kiedy było nas znacznie więcej, bo 850 tysięcy. Wtedy był bardziej sprzyjający klimat polityczny i międzynarodowy. Dziś sytuacja jest o tyle inna, że wszystkie partie polityczne, poza PiS i Konfederacją, deklarują w programach uznanie języka śląskiego.

Wierzy pan w to?
Wprawdzie to polityczne obietnice, ale w te akurat wierzę. Proszę jednak zauważyć, że żadna opcja polityczna nie zająknęła się jeśli chodzi o uznanie śląskiej mniejszości. Nie mówi się też o autonomii i nawet na samym Śląsku to już nie tak nośny temat, choć dekadę temu kanalizował miejscowe emocje. Dziś taką rolę postulatu ze sztandaru pełni śląski. Z narodowością to bardzo długa droga, a uznanie języka śląskiego jest dla Warszawy znacznie bezpieczniejsze. W Polsce naród to świętość, a narodowość śląska brzmi dla wielu jak bluźnierstwo i zagrożenie dla polskości. I władze póki nie chcą uznać, że te 800 czy 600 tysięcy ludzi deklarujących w spisie narodowość śląską (spośród nich część zaś śląską jako jedyną) jest poczytalnych, że to nie ręka im się omsknęła, że nie jest to happening czy jaja robione z Warszawy, a my rzeczywiście wiemy co deklarujemy, na razie uznają nas za błąd statystyczny. A to są spektakularne liczby, choć formalnie dalej nie istniejemy. Więc te 600 tysięcy niczym nie zatrzęsie. Co do języka, pojawia się coraz więcej głosów, że my nie jesteśmy na to gotowi. Widzę z jakimi ogromnymi problemami zderzyli się Kaszubi po 2005 roku i uznaniu kaszubszczyzny za język regionalny, jakie tam są problemy. Po drugie, to bardziej kwestia spraw mentalno-socjo-lingwistycznych i tego, na ile język śląski jest w ogóle atrakcyjny dla samych jego realnych i potencjalnych użytkowników. Może dzień po uznaniu godki wszyscy się zorientujemy, że mamy więcej aktywistów i aktywistek walczących o jego uznanie niż tych, którzy mogliby go uczyć w szkołach. Kolejna kwestia: kto przyjdzie na takie lekcje i czy nie będzie podobnie, jak z religią: siedmio, dziewięciolatków rodzice jeszcze na ten śląski wypchną, jednak kiedy młodzi ludzie się upodmiotowią, przestaną przychodzić. Ja się więc najbardziej boję tej atrakcyjności, a raczej jej braku.

A pan się spisał jako Polak i Ślązak?
Czuję się Polakiem i Ślązakiem. Ale ok, odpowiem pani na to pytanie: spisałem się jako Ślązak i Łemko. To jest taki mój jeden procent podatku odprowadzanego od tożsamości. Polakom wystarczy, a Łemkowie będą mieli ciut wyższą subwencję i może będą mogli przetłumaczyć jeden wiersz więcej.

A ja uznałam, że nie jestem do końca uprawniona żeby w te rubryki wpisać Polka i Ślązaczka, chociaż bardzo utożsamiam się ze Śląskiem, miejscem swojego urodzenia, ale uznałam, że byłoby to z mojej strony nieuczciwe …
Naprawdę? Dlaczego?

No tak po prostu czułam. Miałam wewnętrzny opór. No i gdyby mnie ktoś, kto jest w tej śląskości wyżej ode mnie, o to zapytał i usłyszał moją deklarację, myślę, że by powiedział „ Lichecka, puknij się w głowę”.
Ale pani teraz przyjmuje polsko-narodową perspektywę. Co to znaczy być w jakiejś narodowości czy kulturze wyżej niż ktoś inny?

Chodzi o język, znajomość historii, zakorzenienie rodzinne.
Język może być rozłączny z kulturą.

Mnie bardziej chodzi o korzenie: jestem Ślązaczką dopiero w pierwszym pokoleniu. I uważam, że to za mało żeby wpisać do rubryki „narodowość śląska”.
Ślązak to ten co kocha Śląsk, chce coś dla niego zrobić i chce się Ślązakiem nazywać. Korzenie nie mają tu nic do rzeczy, Ślązacy to wspólnota i kulturowa i etniczna. Na przykład ludzie w Gliwicach, którzy najbardziej tłumaczą mi historię tego miejsca to osoby, których rodziny trafiły tu w 1945 roku i później: pani, Leszek Jodliński, Zbigniew Gołasz, Małgorzata Tkacz-Janik, Bogusław Tracz, Karolina Jakoweńko. Gdyby policzyć, kto robi najwięcej dla śląskiej kultury, na pewno jesteście to wy, więc jeśli mam do wyboru kogoś, kto pół życia poświęca na to, żeby pokazywać historię Śląska lub tego kto jest nim z dziada pradziada i niewiele z tego wynika, dla mnie jest pani Ślązaczką na sto dwadzieścia procent. I co w końcu wpisała pani w rubryce narodowość?

Tylko polska narodowość. Ale pomyślałam, że przy następnym spisie będę już miała większy śląski bagaż i się odważę. A pan jest pierwszą osobą, z którą o tym moim dylemacie rozmawiam.
Jako że śląskość jest jedyną dużą w Polsce mniejszościową kulturą miejską, nie wyłącznie wiejską, łatwiej jest w nią wejść. Ona się będzie reprodukować, ekspandować. Jest dynamiczna mimo że nie dostaje kasy z centrali. Nas czasem będzie przybywało, czasem ubywało, to logika inna niż w przypadku pozostałych mniejszości, bo Ślązakiem łatwiej się stać niż Kaszubą czy Tatarem. U mnie też jest przecież ledwie gram tej śląskości, ale postanowiłem: będę Ślązakiem, nauczę się języka, a pani w następnym spisie w rubryce narodowość wpisze już tylko śląska.

Wróćmy na chwilę do „Kajś”: czas od nagrody Nike wypełniały panu spotkania, festiwale literackie, także dwie rezydencje - we Wrocławiu i Spocie. Co czytelników interesowało?
Różnie patrzą na Śląsk w Kongresówce i Galicji – w Polsce wiślańskiej, a inaczej patrzy Polska odrzańska, poniemiecka. To inne wrażliwości. Śląsk, wiadomo, dużo z „Kajś” rozumie, a są to bardziej spotkania, na których ludzie mają potrzebę opowiedzenia własnych historii, jest znacznie więcej bliskości, wspólnotowości. Kongresówka i Galicja – tam jest znacznie więcej zdziwienia, dystansu wobec języka śląskiego czy autonomii śląskiej, bardzo często stawianej na równi ze śląskim separatyzmem. Wiele wątków należy tłumaczyć „ od Adama i Ewy”, tamte regiony kształtowały się w zupełnie innym kontekście historycznym. Wreszcie w Polsce odrzańskiej, czyli w Szczecinie, Wrocławiu jest tak jak u nas, bo oni stają przed podobnymi dylematami i często odpowiadają na nie dojrzalej niż my. Na przykład Uniwersytet Wrocławski w 2002 roku stanął przed wyborem: ile ma lat? Czy jako Leopoldina powstał w 1802 roku i ma świętować 200 lat czy zostać przy 1945 roku. Wrocław zdecydował się na kontynuację Leopoldiny i tym samym przebił mur 1945 roku, adoptując sobie tamte dzieje, co w Gliwicach jest trudniejsze. Mimo że w sensie demograficznym ma do tego znacznie mniejszy tytuł niż Gliwice, bo nikt we Wrocławiu nie został. Ale on ma również łatwiej, bo to, że nie ma już jej nosicieli sprawia, że owa niemieckość jest bardziej bezzębna. W Gliwicach wciąż widzę dystans do wielu wątków z lokalnej historii i próby polocentrycznego, i niewrażliwego na śląską przeszłość, wpisania miejscowych dziejów w historię Polski, a nawet dopychanie jej kolanem, jak w przypadku pomnika powstań polskich.

Zbigniew Rokita reporter, redaktor, specjalizuje się w problematyce Europy Wschodniej i Górnego Śląska. Autor książek reporterskich Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku (wyróżnionej Nagrodą Literacką Nike oraz Nike czytelników, nominowanej do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus, nagrody Ambasador Nowej Europy i Międzynarodowej Nagrody im. Witolda Pileckiego, a także przełożonej na język śląski) oraz Królowie strzelców. Piłka imperium (książka została przełożona na język ukraiński, a spektakl na jej podstawie wystawiono w Teatrze Nowym w Zabrzu). Autor sztuk teatralnych Nikaj (Teatr Zagłębia, reż. Robert Talarczyk) i Weltmajstry (Teatr Korez, reż. Robert Talarczyk). Pochodzi z Gliwic, mieszka w Katowicach.
wstecz

Komentarze (0) Skomentuj