Rozmowa z Krzysztofem Kobylińskim, kompozytorem, jazzmanem, twórcą i dyrektorem festiwalu PalmJazz.

Jesień w Gliwicach ponownie upłynęła przy dźwiękach PalmJazzu. To już 14. raz, za sprawą festiwalu, nasze miasto gościło czołowych muzyków jazzowych z całego świata. Na jaki koncert bilety sprzedały się najszybciej?

Na Edytę Bartosiewicz. Myślę, że choć bilety decyzją jej menedżerów nie były tanie, wyprzedałby się także drugi koncert, gdybyśmy go zorganizowali, tak jak zrobiliśmy to w przypadku Leszka Możdżera.

Jaki był feedback po festiwalu?

Jak zawsze dobry. Ponieważ sam jestem muzykiem koncertującym, wiem czego potrzeba wykonawcy, żeby dobrze się czuł w pomieszczeniu, w którym gra. Pogłos w Jazovii wynosi 800 ms, czyli dźwięk nie zostaje za długo, ale nie jest też całkowicie wytłumiony. Tu jest też dobrze policzona akustyka, dlatego dobrze się tu gra, a ludziom się tego dobrze słucha. Oprócz akustyki tu jest bardzo dobry fortepian i szereg innych elementów, których nigdzie indziej nie ma. Tu jest też pomysł na wirtualną scenę, to znaczy taką, którą – choć pomieszczenie jest małe – można zwiększać i zmniejszać. Ona nie jest oddzielona podwyższeniem i to był świadomy zabieg, tak jak świadomym zabiegiem było dobranie pojedynczych elementów plastycznych w kolorach kontrastujących z całą resztą. Jazovia powstała jako miejsce biorące udział w tworzeniu kultury i nadal ma wiele do zaoferowania. Zrobiłem z moimi kolegami ponad 20 festiwali, samych PalmJazów było 14, do tego Filharmonie. Robimy to, bo potrafimy to robić, nawet pomimo skromnych środków.

Do tego gliwickie środowisko jazzowe, które zawsze było bardzo wierne tej muzyce…

To prawda. Pierwszy festiwal jazzowy w Gliwicach organizowałem 50 lat temu, w 1973 roku. Współorganizatorem był Doniek Majewski, a brał udział również Śląski Jazz Club. Przygotowaliśmy spore przedsięwzięcie, a nie byliśmy wcale pierwsi. Robiliśmy to jako Gwarek, wcześniej od nas festiwal organizowała Spirala. Bardzo wielką rolę w tworzeniu środowiska jazzowego w Gliwicach odegrał Jazz Club, zwłaszcza w latach 70., 80. i 90. Miał dwóch znakomitych prezesów – Mikołaja Osiadło i Mirka Rakowskiego.

PalmJazz jest jednak ułamkiem tego, czym jako muzyk się pan zajmuje. Przed nami kolejny rok – jakie są pana artystyczne plany?

Kończymy płytę, którą nagrałem na początku 2023 roku z Norwegiem Nilsem Petterem Molværem, gram koncerty solowe, koncerty z Erikiem Truffazem, specjalne koncerty w Paryżu, w Wersalu gram z muzykami francuskimi, w Niemczech gram z muzykami niemieckimi, ale także z moimi współpracownikami z KK Pearls - Rivką Shabi i Dimą Gorelikiem. Z Erikiem Truffazem będę grał w Lugano w Szwajcarii, dam koncerty w Albie, Rydze, Nidzie, w Pradze i w Liptowskim Mikulaszu oraz Mediolanie i w Linz solo. Oczywiście, to nie wszystkie plany koncertowe. Trochę różnych form będzie się przewijać w tym roku. Otrzymałem również oferty z Korei i Kanady, ale nie jestem pewien, czy mam je przyjąć. Poza tym zostałem zaproszony na festiwal do Opawy, więc mam nadzieję, że przy okazji zagram koncert w Raciborzu, który jest nieopodal. W Polsce w listopadzie będę także grał w Kaliszu, gdzie kilkadziesiąt lat temu jako młodziutki chłopak zostałem laureatem Międzynarodowego Konkursu Pianistów Jazzowych.  

A jakie ma pan poza koncertowe plany?

W tym roku w Niemczech będziemy prezentować pewne elementy opery. To ciekawe wyzwanie, któremu trzeba nadać odpowiedni rozmach, żeby to przedsięwzięcie było pokazywane w bardzo dobrych operach, nie tylko w Polsce i żeby wykonawcy, którzy wezmą udział w tym projekcie, mieli odpowiedni standing. To nie będzie klasyczna opera, bo w takim gatunku muzyki nie działam, ale korci mnie zrobienie czegoś, co można nazwać operą jazzową.

Co będzie tematem tej opery?

W pierwszej wersji miała być ona oparta na Małym Księciu. Warto jednak podkreślić w tym miejscu, że najważniejsi w muzyce śpiewanej, oprócz samej muzyki, są ci, którzy śpiewają. Taką wokalistką jest z pewnością Reut Rivka Shabi. Poznałem też wybitnego wykonawcę muzyki Wagnera, który wyraził zainteresowanie śpiewaniem w tym przedsięwzięciu. To jest dla mnie ważne. Chodzi o to, aby ubrać tego dopiero materializującego się ducha w strój. A ten duch musi zaistnieć, bo jeśli nie, to będzie to jeszcze jedna produkcja, o której na drugi dzień nie będzie się pamiętało.

Ostatnio często gra pan solo…

To prawda. KK Pearls to kwintet, a takie duże projekty gorzej się sprzedają. Próbowałem robić muzykę, którą zagrają inni, ale okazało się, że to nie jest dobry pomysł. Muszę być na scenie. Zacząłem więc więcej ćwiczyć, żeby na tej scenie dawać sobie radę. Z kryzysu na świecie wziął się pomysł grania solowego, czego ja wcześniej nie robiłem, a teraz robię tego znacznie więcej, dlatego, że łatwiej sprzedać projekt solowy. Do ministerstwa nie zwracałem się nigdy o żadnego granta – myślę, że nawet jakbym się zwracał, to bym go nie dostał ze względu na to, że moja rodzina jest zaangażowana politycznie nie po tej stronie…

… teraz już „po tej”…

… tak, tylko z kolei „nie po tej” w Gliwicach. Jest jak jest. Jeśli chodzi o odcięcie od finansów – boże, to są tylko pieniądze. Ja się dawno nauczyłem tego, że uczestniczenie w wyścigu jest czymś głęboko nieroztropnym. Z drugiej strony brak uczestniczenia w tym wyścigu też jest czymś głęboko nieroztropnym. Nie da się bez tego funkcjonować w dzisiejszym świecie, chyba, że się całkowicie odetniemy od tego i kupimy chatkę w Bieszczadach. Oczywiście są ludzie, czasem bardzo zdolni, którzy się za bardzo na tej pracy skoncentrowali. Ale wolę takich ludzi od tych, którzy są wyłącznie hedonistami i skupiają się jedynie na płytkich przyjemnościach.

Co najważniejszego pod względem artystycznym wydarzyło się w tym roku?

Ja ten rok miałem taki, że dużo chorowałem. Z tego punktu widzenia sporo czasu straciłem. Ale jednocześnie myślę, że nauczyłem się bardzo wiele, jeśli chodzi o rytm. Bardzo mi to pomogło w prowadzeniu zespołu, który zawiązał się trochę z przypadku. W Łodzi, gdzie byłem kompozytorem, producentem i pianistą, zagraliśmy koncert z bardzo dobrym, mającym pozycję najlepszego na świecie perkusisty Trilokiem Gurtu, Dimą Gorelikiem na basie i gitarze, Shachnarem Einatanem z Izraela na bębnach, Piotrem Wojtasikiem na trąbce i wokalistką Anią Marią Jopek. Program był nie do zrobienia w jeden dzień. W związku z tym wpadła mi do głowy pewna interesująca formuła oparta właśnie na rytmie, którą tam zastosowaliśmy, i która doskonale się sprawdziła. W kreacji artystycznej nie chodzi o to, aby zagrać koncert ze znanymi artystami, ale o to, żeby stworzyć sztukę. To było bardzo ciekawe wydarzenie – ten rytm, o którym mówię, to są zupełnie unikalne rzeczy w skali światowej. Jestem niezwykle z tego zadowolony – wiele lat nad tym pracowałem.

Wyjaśni mi pan, na czym to polega?

Ja to kiedyś demonstrowałem na koncercie w Warszawie. Lewą ręką gra pani na 7, prawą na 5 i oczywiście musi się zgadzać. Zrobiliśmy potem drugi koncert, gdzie grałem już wyłącznie te rytmiczne rzeczy. Warto było pokazać je ludziom. Ja to robię na szczęście nie dlatego, że muszę to robić, tylko że chcę to robić. Czuję, że mimo upływającego czasu mam coraz więcej do powiedzenia.

Zapewne jednak nie wszystko w tym roku się udało, chociażby ze względu na chorobę, o której pan wspomniał. Co poszło nie po pana myśli?

Odwołałem koncerty. To nie jest dobre, ale nie byłem w stanie pojechać, bo byłem dość poważnie chory. Różne projekty związane z muzyką, których czas powstawania nie jest ograniczony terminem,  tylko wynika z wewnętrznej umowy pomiędzy nami a tym co robimy, chcemy skończyć jak najszybciej. W sposób naturalny denerwujemy się, że ten proces trwa.

O czym pan marzy, jako artysta?

Właśnie teraz materializuje mi się marzenie o tych rytmach, o których opowiadałem. Jest to dla mnie osiągnięcie na poziomie jedynej sensownej rywalizacji – rywalizacji z samym sobą.

Rozmawiała: 
Adriana Urgacz-Kuźniak

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj