Z Elżbietą Tarnawską, żoną pułkownika Aleksandra Tarnawskiego ps. Upłaz, patrona drugiej „Ławeczki znanych gliwiczan”, rozmawia Małgorzata Lichecka. 

Proszę, tu jest jabłecznik i piernik domowej roboty, mam takie przepisy jeszcze od mojej mamy, z Kresów. Alik wszystkiego kosztował, był takim moim królikiem doświadczalnym. 

A jak się państwo poznali? 
Bardzo prosto, w pracy. W instytucie Farb i Lakierów. Alik całe zawodowe życie spędził w Gliwicach. Najpierw czekał na to żeby rozpocząć studia, drugi rok politechniki w Gliwicach, bo kadra ze Lwowa prawie w całości się tu przeniosła, a już na pewno wydział chemiczny. Mąż miał zaliczony pierwszy rok na Politechnice Lwowskiej, tam zaczął studiować jako 17- latek. Kiedy w 1941 r. na Polskę napadli Rosjanie,  musiał uciekać. Wspólnie z kolegą postanowili przedostać się do Francji i wstąpić do armii Sikorskiego. Wyposażeni w mapy bardzo dokładnie opracowali plan swojego marszu. Dotarli do punktu rejestracyjnego na Węgrzech i tam, po długim oczekiwaniu, doczekali się biletów do Francji. 

Między państwem to była miłość od pierwszego wejrzenia?
A znała pani mojego męża?

Tak. Był bardzo szarmancki. 
To chciałam powiedzieć. Zawsze się śmiałam, że miał mnóstwo „narzeczonych”, nawet trzy takie stałe, jak chociażby pani z opieki społecznej z Gliwic, która, kiedy tylko zaczęła rozmawiać z mężem, powiedziała „zakochałam się”. Miał coś takiego w sobie... Zawsze wiedziałam, która ma pierwsze miejsce, która drugie. Alik był wynagradzany za tę szarmanckość już jako nastolatek: jego ojciec był bardzo surowy wobec synów, ostro ich trzymał. Kiedyś mąż opowiadał mi, że miał karę, na którą czekał, ale szli na wycieczkę rodzinną i przeniósł panienkę przez strumień, więc ojciec mu karę darował. A gdy Alik był już na emeryturze, dzięki swojej ujmującej naturze, w wielu sklepach miał fory. 

Mówiła pani o Francji, tam chyba było bardzo ciężko. 
Tak. Najpierw zaczął podchorążówkę, przeszedł całą Francję, a okrętem przedostali się do Anglii, bo Francja już była zajęta. W Anglii prowadzono nabór na kurs Cichociemnych. „Szukasz śmierci, wstąp na chwilę” taki witał ich napis. Była oczywiście wśród oficerów selekcja, bo nie każdy się nadawał. Pytali na przykład czy chcecie skoczyć… do Polski. Oczywiście mąż chciał. Oni się tam ze sobą niewiele stykali, więc innych kolegów, innych Cichociemnych, poznał dopiero po wojnie. 

Ta chemia to chyba zajmowała ważne miejsce w państwa życiu. 
Alik nigdy nie podnosił swoich zasług, ale miał jedną cechę, którą rzadko kto ma: nikogo i niczego się nie bał. Nigdy. Raz na tym wychodził lepiej, raz gorzej. Był zdolnym człowiekiem, a chemia to była rzeczywiście jego pasja, coś co chciał zawsze robić, mimo że kończył klasyczne gimnazjum. Chemię kochał i od tego go nikt nie odwiódł. Był takim inżynierem z krwi i kości, sam konstruował różne urządzenia, maszyny i był w tym dobry. Na przykład chciał zmierzyć powierzchnię właściwą pigmentów czy innych rozdrobnionych ciał, więc rysował całą szklaną aparaturę, miał znajomych w zakładach w Oświęcimiu, to mu pomogli ze szkłem, pochodził po instytutach, nazbierał materiałów, znalazł pomocników i sami zrobili piec do wytopu. 

Jak długo byli państwo razem? 
Ciągle muszę liczyć te lata, bo nigdy rocznic nie obchodziliśmy. Nas łączyło głębokie uczucie i bardzo się kochaliśmy. Ale nie odpowiedziałam na pani pytanie... byliśmy razem ponad 50 lat. 

Od razu zamieszkali państwo w Gliwicach?
Tak. Kończyłam chemię na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracowałam w Instytucie Farb i Lakierów w Gliwicach, a mąż przyszedł do nas, do Instytutu, kiedy ja już tam pracowałam dwa lata. 

Mieli państwo wspólne zainteresowania?
Chemię. Oboje lubiliśmy czytać. A z tą chemią to taka anegdota rodzinna... córka kiedyś znalazła nasze indeksy i mówi: „mamo, ja myślałam, że na studiach ty byłaś lepsza od taty, ale widzę, że tata ma lepsze stopnie”. No… nie byłam taka zła, przecież nie oblałam ani jednego egzaminu. Obroniłam pracę na piątkę, ale faktycznie Alik był bardzo zdolny. Znał grekę i łacinę, francuski jeszcze z gimnazjum, a angielskiego nauczył się, kiedy stacjonował w Anglii. Musiał go znać. Wydawali tam wtedy Hemingwaya i innych współczesnych pisarzy, więc zaczął ich czytać w oryginale, najpierw ze słownikiem, co było mozolne. Szło mu z anielskim coraz lepiej i w dość krótkim czasie opanował go doskonale. 

A jak było z obecnością wojska w państwa życiu? Bo wydaje się, że pan Aleksander był postrzegany właśnie poprzez tę wojskowość.  
Wiedział, że dalej nie będzie się uczył, bo wojna się zaczęła, Polska straciła niepodległość, więc o nią walczył. Nawet rodzice nie wiedzieli co się z nim stało, gdzie jest, dlatego, że z Anglii nie można było pisać, choć mąż raz, przez Czerwony Krzyż, wysłał paczkę, która przyszła z Hiszpanii. Mam gdzieś jeszcze w dokumentach potwierdzenie jej nadania. Ale jego matka się domyśliła, że to od niego, że żyje. A Alika zobaczyli dopiero po wojnie. Jego ojciec, nauczyciel, załatwił mu wtedy papiery zaświadczające o wywózce do Niemiec na roboty, bo bali się, że przeszłość męża wyjdzie na jaw, a on sam zawsze mówił: tyle o tobie wiedzą, ile sam powiesz. To była jego dewiza, więc nikt nic nie wiedział. 

W pracy nikt nie znał jego wojskowej przeszłości?
Zupełnie. Poszedł na emeryturę i dalej nikt nie wiedział. Ja dowiedziałam się przez przypadek, bo też nic kompletnie nie mówił. Dostał zaległy żołd z brytyjskiego ministerstwa wojny. W bonach. Wtedy po raz pierwszy kupił sobie coś w Peweksie, i przez te bony dowiedziałam się, że był na Zachodzie. 

A nigdy pani to nie ciekawiło? 
Wie pani, byłam dyskretna, nie dopytywałam. Ale wtedy mi wszystko opowiedział. 

Czyli nie chciał o Cichociemnych mówić.
No nie chciał. I był w tym bardzo długo konsekwentny. Ale czasy się zmieniają. W 50. rocznicę pierwszego skoku jeszcze był PRL. Koło Cichociemnych z Londynu organizowało wtedy zjazd. Tym z PRL opłacali pobyt i przysyłali zaproszenia, a archiwa mają tam porządne. Zaprosili też Alika, trochę się ociągał, ale w końcu mówi „jadę”. Był w Londynie kilka dni i wtedy poznał szersze grono Cichociemnych, wtedy też powstawało koło w kraju, przewodniczący przysyłał zaproszenia, życzenia, ale mąż tego nie lubi, przepraszam… nie lubił. Dodatku kombatanckiego nie brał na przykład do końca życia i nawet o nim nie można było przy nim wspominać. Potem często do niego dzwonili z GROM-u, jeszcze potem powstała też Fundacja im. Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej. Jednak wszystko się zmienia i kiedyś przyjechali do nas, do domu, ludzie z Fundacji, jej założyciele, Alik się przełamał i nawet zaczęło mu się to podobać. Kiedy pojechał do Warszawy, do GROM-u, a miał już wtedy 94 lata, żołnierze wzięli go na strzelnicę, postrzelał sobie, a robił to bardzo dobrze, porozmawiał z żołnierzami.

I chemik złapał chemię.
Oj, tak. Bardzo mu się to spodobało. Zaczęli go zapraszać do szkół, na różne spotkania i chętnie bywał. 

A skok, ten słynny skok spadochronowy?
Mąż miał wtedy 94 lata. 

To musiał mieć kondycję. 
Dobre geny proszę pani. 

I w końcu pan Aleksander został jedynym żyjącym Cichociemnym.
Tak, ten z Argentyny zmarł w kwietniu 2021 roku, a Alik odszedł 4 marca 2022 r. Więc 4 grudnia, kiedy przypadała uroczystość z Ławeczką, której jest patronem, minęło równo dziewięć miesięcy od jego śmierci. Mnie go ciągle brakuje... bo zżyliśmy się pod każdym względem. Wspólna praca, wspólne zainteresowania, zawsze mieliśmy o czym porozmawiać. Do końca był wszystkim zainteresowany, w ostatnich miesiącach musiałam mu robić prasówki, bo już za bardzo nie widział, potem także nie słyszał. Nie mógł oglądać niczego. Jak skakał czuł się doskonale, zresztą nigdy nie narzekał... 

101 lat, piękne życie, bardzo długo w dobrej kondycji. 
Najważniejsza jest głowa. To, że się nie chodzi, błahostka, ale jak się nie można porozumieć to tragedia, a on spokojnie ze mną rozmawiał, miał trzeźwy umysł. Choć wiedział, że odchodzi… 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj