Nie było mnie tego dnia w redakcji, więc telefon odebrała moja koleżanka. Rozmówca przedstawił się i krótko wyjaśnił o co mu chodzi. Kiedy wróciłam, znalazłam kartkę zatkniętą za klawiaturę z lakonicznym „dzwonił Stanisław Jakubowski, pilne” i numerem  telefonu komórkowego. Natychmiast oddzwoniłam. Nie mogłam przepuścić okazji do rozmowy z legendarnym fotoreporterem i zdobywcą World Press Foto. 

To było w 2016 roku. Umówiliśmy się w redakcji, bo pan Stanisław chciał odwiedzić stare śmieci. Pracował w „Nowinach Gliwickich” między od 1961 do 1966 roku. Najpierw zwiedzaliśmy drugie piętro. Za czasów Jakubowskiego był tu sekretariat oraz biuro ogłoszeń. Dziennikarze i szef redakcji siedzieli piętro niżej. - O, tutaj gdzieś miałem swoją ciemnię -  pan Stanisław rozgląda się po pracowni graficznej   – W takim małym pokoiku – dodaje. Ten mały pokoik  jest dziś częścią redakcyjnego archiwum.                            

Rozmawialiśmy tego dnia  głównie o fotografowaniu. O tym jak się zmieniło, choć tak naprawdę zmienił się tylko sprzęt, o intuicji, tupecie, strachu, ciągłym pośpiechu. Jeszcze   o zdartych zelówkach, wybitej samochodowej szybie.  I o tym, że fotoreporter musi być zawsze blisko ludzi.           
 
- Zamiłowanie do fotografowania to rodzinne? 

- Nie... Kolega zabrał mnie na zebranie Gliwickiego Towarzystwa Fotograficznego i spodobało mi się. Byłem nawet na kilku spotkaniach, ale mnie w zasadzie nie interesowała fotografia eksperymentalna, bardziej reportażowa. Chyba na trzecim „posiedzeniu”  zrobiłem zdjęcie Witoldowi Dederce, był dość znanym fotografikiem. Portret mu się spodobał, napisał mi nawet dedykację, ale to jedyny moment  kiedy uprawiałem fotografię artystyczną. Zanim zjawiłem się w GTF też oczywiście robiłem zdjęcia, na przykład na targach poznańskich w 1955 roku. A  pierwsze prasowe cyknąłem w Zakopanem. Byłem na wycieczce i  w górach zdarzył się wypadek. Ratownicy znosili rannego a ja szybko wyciągnąłem aparat i bach, bach. Biegiem do zakładu, czekałem aż wywołają i tego samego dnia wysłałem do Ekspresu Wieczornego. Opublikowali. Potem, niemal z marszu,  wysłałem do Centralnej Agencji Fotograficznej jeszcze kilka fotek, sekretarz redakcji zadzwonił do mnie i  powiedział, że mogę dla nich pracować.  
 

-  Pracował pan jednocześnie dla agencji  i „Nowin Gliwickich”.

- W agencji jako wolny strzelec, w tygodniku od 1961 roku na etacie. Do „Nowin” przeszedłem ze „Sztandaru metalowca”, zakładowej gazetki wydawanej w Bumarze. „Nowiny” też brały ode mnie fotografie i w końcu redaktor naczelny Władysław Bałka zaproponował mi etat. Zdjęcia wywoływałem w redakcji sam, a ciemnię miałem na pierwszym piętrze, w takim maleńkim pokoiku.  
 

- Mamy tam teraz schowek.

- Już  go sobie obejrzałem. W ciemni spędzałem sporo czasu. Zdjęcie musiało być przemyślane, bo redakcja, podobnie jak później agencja, oszczędzała na filmach. Na jeden temat miałem 12 klatek, bo pracowało się na filmach 6x6. Przy czym w „Nowinach” często nie zużywałem całego filmu, robiłem jedynie dwa, trzy ujęcia. Ale w CAF mieli większe wymagania: na 12 klatek musiały być cztery dobre ujęcia do serwisu. Nauczyło mnie to dyscypliny kadru.
 

 -Nawiązując do pierwszego „zawodowego” zdjęcia, tego z Zakopanego, musiał się pan wykazać instynktem. Nie każdy kto ma przy sobie aparat zareaguje jak reporter. Szczególnie w latach 60.  No i musiał pan mieć tupet.  

- Uznałem, że ta fotografia może się przydać.
 

- A co pan czuł,  kiedy znalazła się w Ekspresie?

- Zaskoczenie. I radość z, jak to się dziś mówi, newsa.
 

- W pracy reportera szybkość ma kluczowe znaczenie. Pan też pracował pod presją.

- Było o wiele trudniej. Zdjęcia obrabiałem sam i przekazywałem do Warszawy specjalnym łączem, tzw. telefoto. Musiałem je nadać do godz. 19.00, a przesyłanie jednego trwało nawet 18 minut. Gdy fotografowało się na meczu czy Barbórce musiałem szybko jechac do Katowic, do laboratorium.
 

- Pociągiem?

- Nie, zawsze samochodem. Przez Śląsk przejeżdżałem na ogół szybko. Nawet bardzo.
 

- Dużo mandatów było?

- Wtedy faktycznie trasy obstawiała milicja, ale ja śmigałem nie patrząc na patrole. Na szybie  miałem naklejkę „prasa”, to otwierało drogę. Mnie, szczęśliwie, nigdy mandatem nie ukarano. Jak już docierałem do Katowic, zdyszany wpadałem do laboratorium. Wywoływałem film, suszyłem go, wybierałem odpowiednie kadry, robiłem odbitki, opisywałem je, zakładałem na specjalny wałek i... do Warszawy.
 

- A jaki pan miał samochód?

 - Dużego fiata.
 

 - To było coś!

- Poprosiłem pułkownika Jerzego Ziętka o talon na samochód, konkretnie na trabanta. Wcześniej miałem P70, taki pierwowzór trabanta i dobrze  mi się nim jeździło.  A Ziętek  owszem, talon przyznał, tyle, że na dużego fiata. Nie było mnie na niego stać, więc jeszcze raz poszedłem do urzędu i powiedziałem miłej pani w sekretariacie, że owszem wezmę go, ale proszę o rozłożenie płatności na raty. Zgodzili się. Produkcję Fiata 125 p rozpoczęto w FSO w czerwcu 1967 r. , a ja swojego miałem już w sierpniu. W Gliwicach to była sensacja! Od tego czasu pozostałem wierny tej marce, a kolejnymi autami przejeździłem parę milionów kilometrów.

- Alojzy Piontek, górnik z Rokitnicy. W 1971 roku jako jedyny spośród 11 zasypanych przetrwał, bez jedzenia i picia, osiem dni pod ziemią. Był pan tam wtedy. Pana zdjęcia obiegły Polskę, a potem świat. 

- Siedziałem pod kopalnią od rana do wieczora, bo nigdy nie było wiadomo co się wydarzy. Wszędzie właziłem, ale na powierzchni nic ciekawego się nie działo. W pewnym momencie postanowiłem, że muszę dostać się na dół. Zaczepiłem sztygarów i powiedziałem, że zjeżdżam. Oni mi na to: niech pan idzie do szatni i się przebierze. Proszę o te ubrania, a babka mnie pyta o zgodę. Ja jej na to  bezczelnie: no mam. Zjechałem z zastępem ratowniczym. Po wyjściu  mieliśmy podejść do wagoników. W tym momencie patrzę - idzie komisja szefów nadzorujących akcję ratowniczą i  ładuje się do tej kolejki To  koniec, myślę, wywalą mnie, mało tego, będą nieprzyjemności.   
 

 - I co, rozpoznali pana? 

- Sprzęt schowałem a ja byłem ubrany jak każdy górnik, zresztą cały czas siedziałem skulony. Nie rozpoznali mnie. Dojechałem z ratownikami do końcowej stacji. Najpierw wędrowaliśmy pochylnią ostro pod górę. Ratownicy szli bardzo szybko, mieli wprawę i siłę, ja miałem duży aparat z równie dużym fleszem i strasznie się męczyłem Nie było czym oddychać, brakowało tlenu. Zdjąłem hełm, wytarłem twarz i głowę, byłem mokrusieńki od potu, otworzyłem aparat i przygotowywałem się do zdjęcia. Nacisnąłem flesz, żeby sprawdzić czy działa. I nic. Wilgoć była tak duża, że wysiadła synchronizacja. Ale szybko znalazłem sposób: migawkę nastawiłem na tzw. pełne otwarcie, a synchronizowałem kciukiem, naciskając flesz. Zrobiłem jedno zdjęcie, które później znalazło się na wystawie: rozwiani, zmęczeni, rozebrani mężczyźni.  W momencie kiedy fotografowałem przyszedł wstrząs o  sile podobnej do tej, która spowodowała zawał. Zgasło światło. I cisza. Na Boga, ale mi się dostało - myśli galopowały jak szalone. Mokre włosy stanęły mi dęba. Nic nie ubarwiam, tak było. Po dłuższej chwili światło się zapaliło. Zrobiłem jeszcze parę zdjęć.  W końcu ci ratownicy zaczęli się mną tak trochę interesować.  A pan, to kto? - krzyknął jeden. Nie odezwałem się oczywiście, tylko noga i uciekam. Po drodze zrobiłem jeszcze zdjęcia jak wiercili, żeby mieć jakieś inne ujęcia. Wydostałem się na zewnątrz i byłem szczęśliwy. Miałem materiał, a przeżyłem coś, co mi się trafiło w życiu tylko raz. 
 

 - Z Alojzym Piontkiem miał pan jeszcze jedną przygodę.  

- Podczas akcji zaznajomiłem się z kilkoma sztygarami. Gdy jechałem odpocząć albo się przebrać, zostawiałem numer domowego telefonu. Mieli dzwonić, gdyby tylko wydobyto Piontka. No i doczekałem się. O 3.40 obudził mnie telefon. W słuchawce usłyszałem: wyciągamy go. Szybko do fiata i pognałem z Gliwic do Rokitnicy 160 na godzinę. Dojechałem kiedy go na noszach wsadzali do karetki. Ruszyła, a ja za nią.  Dojechaliśmy do przejazdu kolejowego i stajemy, bo zamknięty. Kierowca z karetki przychodzi do mnie i  zagaduje: panie, ja nie wiem gdzie jest ten szpital, do którego mam jechać”. Ja na to: proszę za mną, poprowadzę. Od tego momentu byłem, że tak powiem, nadwornym fotografem. Robiłem zdjęcia jak wynoszą Piontka do szpitala, jego pierwsze chwile, przyszedłem tam również następnego dnia. Od progu pytał mnie o wynik meczu Górnika. 
 

 - Co pan czuł będąc w wirze wydarzeń?
 

- Że uczestniczę w czymś wyjątkowym. Przecież po tylu dniach uratowano człowieka. Później byłem lekko zmieszany, gdy w zabrzańskiej hali podczas dekoracji Piontka , zobaczyłem go w mundurze. Wiedziałem, że on nie ma munduru, bo wcześniej sam chciałem mu  zrobić takie zdjęcie. Do dekoracji wystąpił w pożyczonym. Tak tamte czasy wyglądały. Bez wielkiego „halo”.  

 - World Press Foto, prestiżowa nagroda dla fotografa, powędrowała do pana. Jest pan, jak dotąd, jedynym Polakiem, który zdobył ją w kategorii reportaż. 

- Dostałem ją za cykl zdjęć z katastrofy w kopalni gen. Zawadzki. Czyhając na górników wychodzących z tunelu stałem na takiej małej górce, podobnie jak  dowództwo całej akcji ratowniczej. Zmierzchało i w pewnym momencie kolega z telewizji,  który znajdował się na dole, zapalił światło. U góry, nad tunelem, zgromadziły się rodziny. Jak zobaczyli światło, zaczęli krzyczeć. Jeden z milicjantów wyprowadził operatora. Miałem już dość zdjęć z tego miejsca. Zszedłem z pagórka i poszedłem do tunelu. Nagle czuję, ktoś mnie łapie za rękę. Nie namyślając się huknąłem go łokciem, aż odskoczył. Szybko pobiegłem do tunelu, zrobiłem zdjęcia i wyszedłem. Pomyślałem, że mnie ten mundurowy złapie, bo przecież w jakimś sensie ubliżyłem mu. Ale nic się nie działo. Wróciłem więc na swoje poprzednie miejsce. To na wzgórku.
 

- Fotografując w Zawadzkim wiedział pan, że to materiał na World Press?

 - Nie. Wysłałem  je na konkurs i szybko o nich zapomniałem. 
 

 - Dowiedział się pan o nagrodzie od kolegi.
 

- Byłem wtedy na meczu Górnika. Kolega zadzwonił i mówi: słuchaj, nagrodę masz. Nie bardzo mu uwierzyłem. Ale faktycznie - zdobyłem złoty medal. Ten reportaż nagrodzono  również  na Interpress Foto w Pradze, zdjęcia pokazano również w Gliwicach, w 1969 roku, na wystawie w kopalni Gliwice. 
 

 - Miał pan kłopoty z cenzorami?
 

- Nie. Ale po wydarzeniach w kopalni Wujek zrobiono mi w mieszkaniu rewizję. Kiedy na zachodzie ukazały się zdjęcia z pacyfikacji Wujka, służby podejrzewały , że to pewnie moje. Przyszyli do nas rano. Żona była już w pracy, dzieci w szkole. Mieszkanie metodycznie przetrzepali. Dziś żałuję jednej rzeczy: miałem pociski, zebrane po akcji na Wujku, różne kalibry. Schowałem je na strychu. Pamiętam był luty i było bardzo zimno. Do tej rewizji to się nawet porozbierali i kiedy już skończyli w mieszkaniu, wyszli na korytarz. Powiało lodowatym powietrzem, więc się wycofali. Wieczorem wszystkie łuski wrzuciłem do kanału. Zostawiłem sobie tylko jedną. Następnego dnia po rewizji musiałem zameldować się na komendzie. Wspomniałem, że pracuję na zlecenie CAF i nie ma w tym nic nielegalnego, ale i tak zabrali mi płachty materiału. W tamtych czasach dziennikarze i fotoreporterzy mieli swojego „opiekuna” z bezpieki. Wykorzystałem ją podczas wydarzeń przy krzyżu pod kopalnią Wujek. Cały czas stała tam Warszawa, a miejsca pilnowali tajniacy. Od razu ich zauważyłem. Cholera, pomyślałem, nie wyciągnę aparatu, bo zaraz mnie nakryją. Wróciłem do domu i zadzwoniłem do tego" opiekuna” bezczelnie  oznajmiając, że się wybieram pod krzyż i będę fotografował. Pojechałem znowu, z wozu wyskoczył taki jeden i od razu: pan taki a taki. Mówię – tak. Powołałem się wtedy na zlecenie jednej z redakcji. A ja żadnego zlecenia nie miałem, bo żadna redakcja nie pracowała. Tak udało mi się zrobić zdjęcia pod pierwszym drewnianym krzyżem przy Wujku. 

 - Ile aparatów fotograficznych pan  wykończył? 

- Niewiele, może ze cztery. Najpierw pracowałem na Roleflexach 6x6. Potem były Canony z silnikami, łatwiej się nimi fotografowało, przede wszystkim w sporcie. W albumie fotograficznym, wydanym z okazji mojej wystawy w Muzeum Śląskim, jest zdjęcie z czasów gdy pracowałem Praktisixem. Klatkę robi się bez wspomagania silnikiem, a mnie udało się zrobić jedno z pierwszych zdjęć z piłkarzami w powietrzu odbijającymi piłkę. 
 

- A teraz z jakiego aparatu pan korzysta? 

- Mam Canona, prawie amatorski sprzęt. Nic wielkiego. 
 

- Miał pan okazję obserwować rewolucję w fotografowaniu. Od czasów, w których pan zaczynał, zmieniło się praktycznie wszystko. Czy dla zawodowca, którym pan niewątpliwie jest, była to jedynie kwestia sprzętu?

- Proszę pani! To  wyzwolenie z czasochłonnego procesu technologicznego! 
 

- Jest pan w stanie powiedzieć ile zdjęć liczy pana archiwum?

 - Jest ich bardzo bardzo dużo. Kiedy część archiwum przekazywałem do muzeum  to był to spory dwustronny regał załadowany odbitkami i negatywami. 

 - A teraz co pan fotografuje? 

- Niewiele.

- Nie chce się panu? 
 - To nie to. Aparat zawsze mam z sobą. Mam 83 i nieco zwolniłem tempo.  Wiele  czasu zajmuje mi porządkowanie materiału i przekazywanie go muzeom.
 

- Nie boli pana serce kiedy tak wynoszą te kartony ze zdjęciami?
 

- Żałuję jednej rzeczy: w latach 80. dostawałem z agencji wglądówki bardzo dokładnie opisane dokładnie. Było  tego tak dużo, że żona zaczęła się niecierpliwić, gdzie my to pomieścimy. Przygotowaliśmy sześć  ogromnych worów i  zawiozłem je  do dawnego katowickiego muzeum. Nic za to nie chciałem, tylko tyle żeby został jakiś ślad. Nas to nie interesuje, usłyszałem, nie mamy działu fotografii. I wie pani co, wszystko poleciało do śmietnika na osiedlu Tysiąclecia.  
 

 - Pana ostatnie górnicze zdjęcie?

- Na dole w kopalni fotografowałem wycieczkę prokuratorów. Miałem wtedy 73 lata. Moje zdjęcia wciąż są publikowane, a co miesiąc otrzymuję wierszówkę. A jak już nic nie idzie, to chociaż sport. Byłem z naszą drużyną na piłkarskich mistrzostwach świata w 1974 roku. Była ulewa, a mnie w tym deszczu rozlazły się buty. W Polsce pojawiły się wówczas pierwsze kolorowe plakaty piłkarskie. Lato w takim wyskoku i Szarmach tam jest. Mam zresztą taki plakat jeszcze gdzieś w domu. Także pierwszą próbkę stali wytopioną w hucie Katowice, szyjkę od butelki szampana  z  otwarcia fabryki FSM w Tychach, kolekcję koszulek dla fotoreporterów rozdawanych na różnych stadionach świata.   
 

- Nie myślał pan o napisaniu biografii? 

-  Zajmuje się teraz skanowaniem zdjęć, także rodzinnych. I przywołuję w pamięci różne wydarzenia z naszego życia. Niestety, praca pochłaniała mnie do tego stopnia, że nie miałem czasu dla rodziny. Dzień CAF -ski kończyłem na ogół o 22.20. Wtedy z 4 peronu w Katowicach odjeżdżał pociąg do Warszawy. Codziennie musiałem  tam być, by przekazać przesyłkę z opisanym materiałem.       
 - Patrzę na zdjęcia na okładce z albumu. Pan w fiacie z wybitą szybą.
 

- Jechałem wtedy do fabryki samochodów w Bielsku. W okolicy Żor spod ciężarówki strzelił kamień i poszła szyba. W czasie jazdy wypchnąłem ją , wyszedłem z zakrętu i po chwili się zatrzymałem.  Wyjąłem koc , rzuciłem go na maskę i pojechałem dalej do pracy. 
 

 - A kto panu robił to zdjęcie?
 - Sam. Fotoreporter ma zawsze ze sobą statyw.  Była okazja zrobić sobie fotkę przez wybitą szybę, to zrobiłem. Po latach się przydała.  

 - A jak pan się wybierał na te stare śmieci, do redakcji NG, po tylu latach to co pan sobie myślał? 
 

- Byłem ciekaw jak wygląda redakcja i jak pracujecie. Macie o wiele większy zespół niż za moich czasów. Kiedy pracowałem byli: pani Jarochowska, Żeleźniak, Baczyński, Całka, Bałka. No i kierowca. A to są jego buty.  Lubił się położyć, kiedy czekał na nas w terenie. I takie zdjęcie mu  kiedyś zrobiłem. Historia w sam raz na okładkę.     

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj