Chodziła do tej samej szkoły, do której chodzi teraz moja córka, na „Waryniolu”. Spotykam ją jednak nie tam, a SP 11 na Ligocie Zabrskiej, do której chodziłam kiedyś ja. Monika Raj, gliwiczanka, producentka filmu „Pokolenia Ikea” i kierowniczka produkcji słynnego „Zenka” dotknęła blichtru największego święta filmowego świata. Opowiada mi, jak tam trafiła… wprost ze szkolenia na kontrolera lotów w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej.

Jaka była droga od kontroli lotów do zostania producentem?

Wiesz, ta przygoda z kontrolą lotów mi bardzo pomogła. Wcześniej mieszkałam i studiowałam w Poznaniu. Tam też przez 13 lat pracowałam w reklamie. Tak długo ją robiłam, że zaczęłam się zastanawiać, czy chcę temu poświęcać życie. Wykrwawiam się, pocę, żeby ludzie wybrali margarynę A albo B. Brakowało mi w tym wszystkim poczucia misji. Z drugiej strony nie bardzo miałam ochotę przeprowadzać się do Warszawy. Nikogo tam nie znałam, musiałabym znowu zaczynać od noszenia kawy na planie. Jednocześnie szukałam sobie jakiejś wymówki, żeby się przeprowadzić. Pojawiła się wtedy oferta udziału w naborze kandydatów na kontrolerów ruchu lotniczego. Mówili, że tylko 2 promile ludzi się nadaje. Pomyślałam: sprawdzam.

Tak przeszłam 8 etapów rekrutacji. Tak na serio, zrobiłam to dla zabawy, a spędziłam tam półtora roku. Ostatecznie z tego kursu odpadłam, ale technik zarządzania stresem uczyli tam specjaliści najwyższej klasy. One mi się teraz bardzo przydają.

Jako że już byłam w Warszawie, poszłam do najbliższej firmy produkcyjnej, powiedziałam, że mam 13 lat doświadczenia i zapytałam o jakąś fuchę. Najpierw zostałam poszukiwaczem lokacji, tzw. location scoutem przy „Zenku”, potem przeszłam na drugiego kierownika produkcji ds. obiektów, aż w końcu zostałam kierownikiem produkcji tego filmu. Zgodę na to musiał osobiście wyrazić Jacek Kurski. Ale reżyser się za mną wstawił, więc się udało.

Zenek był wtedy flagowym projektem Kurskiego. Spotkałaś go osobiście?

Tak, mieliśmy w pewnym momencie okazję się spotkać. Wtedy pierwszy raz pojawiłam się w kręgu polityki i bardzo mi się to nie podobało. Ale chciałam zadebiutować w filmie i zadebiutowałam, zresztą całkiem nieźle, jako kierownik produkcji. Ok, mam za sobą, dziękuję, odhaczone.

„Pokolenie Ikea” jest dość kontrowersyjnym filmem…

W „Pokoleniu Ikea” chodziło o ludzi, którzy na związki i relacje międzyludzkie patrzą inaczej. Gdy moi rodzice kupowali meblościankę, mieli ją przez 20-30 lat i bardzo ją sobie szanowali. A ja teraz jadę do IKEA, kupuję stół, rozpadnie mi się, więc jadę do IKEA i kupuję następny stół. Pojęcie „pokolenia Ikea” powstało, żeby określić ludzi, którzy tak patrzą na relacje międzyludzkie, na związki. Jeśli nie ta, to inna, kolejna, siedemnasta – jest im wszystko jedno.

Jak trafił do Ciebie scenariusz filmu?

Przyszedł do mnie debiutujący reżyser, który ten scenariusz napisał. Jego ekipa kupiła prawa do realizacji, ale nie umiała tego filmu wyprodukować – nie wiedziała od czego zacząć, jak zebrać finanse. Nie jest łatwo debiutantom pozyskać pieniądze. Dogadaliśmy się. Od czasu jak dostałam scenariusz, do premiery minęło 18 miesięcy. Udało nam się film zamknąć budżetowo, wyprodukować i odnieść sukces komercyjny, co się debiutantom zdarza wyjątkowo rzadko.

W filmie grał m.in. Małaszyński…

Tak, choć miał tylko jeden dzień zdjęciowy (śmiech). Staraliśmy się jak najbardziej ograć ten film nazwiskami, bo reżyser debiutant, producentka debiutanka i ledwie milion z programu mikrobudżetowego na realizację. Zależało nam żeby na ten film ktokolwiek poszedł, bo był oparty na książce, która wyszła aż 10 lat temu. Dlatego zrobiliśmy taką kombinację alpejską, żeby jak najwięcej przykleić do filmu fajnych nazwisk. Majka Jeżowska też u nas zadebiutowała.

Tak słyszałam – mówiono, że Majka Jeżowska debiutowała w „filmie dla dorosłych”.

(śmiech). Gdzieś w mediach pojawiła się informacja, że jest to film dla dorosłych, a potem, że Majka Jeżowska w nim gra i Super Express zaraz wysmażył tytuł „Majka Jeżowska zagrała w filmie dla dorosłych”. To była taka niezamierzona, ale efektowna promocja.

A jak ten film trafił do Cannes?

Zaznaczę od tego, że film nie był w konkursie. Cannes oprócz tego, że jest festiwalem, jest gigantycznymi targami. Dużo większa jest ta część marketowa, niż pałac, w którym odbywa się konkurs i w którym zasiadają gwiazdy. Na targi zjeżdżają się telewizje i streamerzy z całego świata. Na Festiwalu w Berlinie poznałam agenta sprzedaży ze Stanów. Zainteresował się naszym filmem, obejrzał i wziął go do sprzedaży. W Cannes wystawiał swoje stoisko (takie kosztuje 250 tys. euro!). Byliśmy jedynym polskim filmem, który znalazł się na markecie – żadnego z polskich dystrybutorów nie stać na to, żeby wystawić stoisko w Cannes. Co ciekawe, gdy wchodziło się na market, pierwsze co rzucało się w oczy to wielki plakat „Pokolenie Ikea”. Nie wiem, jak to się stało.

Jaka wynikła z tego korzyść?

Film poszedł do sprzedaży. W tej chwili negocjujemy z bardzo dużym streamingiem koreańskim – film w Azji się bardzo podoba, jesteśmy na polskim Amazonie, więc to poszło i cały czas sprzedaje się dalej. Wiesz, film jest takim szczególnym produktem, który można sprzedawać w nieskończoność. Do końca można czerpać zyski, jeśli tylko znajdzie się kupiec. Ale Zenka, z oczywistych względów, do Korei nie da się sprzedać.

Co czułaś, gdy pojawiłaś się w Cannes?

Stanęłam i pomyślałam, jakie to Cannes jest absurdalne! Pałac festiwalowy, który jest właściwie w porcie, bardzo długi bulwar przy plaży, gdzie jest knajpa przy knajpie wszystkie wystawione specjalnie na czas Cannes. Od 10.00 do 22.00 co chwilę jest gdzieś impreza, na której trzeba się pojawić. Imprez równolegle jest kilkadziesiąt – to jest zupełnie nie do ogarnięcia.

Od 9.00 rano na tym bulwarze w ciężkich wieczorowych sukniach, w pełnych makijażach i fryzurach stoją bardzo młode dziewczyny, które robią sobie zdjęcia na tle tych palm i… czekają na klientów. W upale, w słońcu - to wygląda wręcz abstrakcyjnie.

Byłaś w środku największego wydarzenia filmowego na świecie, gdzie pojawia się crème de la crème osób związanych z branżą. Czy wyciągnęłaś coś z tego dla siebie?

Jak najbardziej. Najważniejszym obecnie rynkiem do sprzedaży filmów są Chiny. Nasze filmy nie pójdą np. na Indie, bo tam różnica kulturowa jest gigantyczna, ale w Chinach Europa jest bardzo popularna. Trudno tam wejść, bo mają swój specjalny dział cenzury. Na targach poznałam chińską agentkę sprzedaży, dystrybutorkę filmów i to był najważniejszy kontakt, jaki zawarłam. Trzymałam się blisko delegacji z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Zresztą, zostałam zaproszona do Cannes właśnie przez ten instytut.

Jak wybierasz scenariusze? Czy patrzysz na to, co aktualnie ogląda się na streamingach, czy raczej szukasz tematów, które Ciebie poruszają?

Co do streamingów, to jest to pewna pułapka. Oni na podstawie pewnych algorytmów widzą, czy im się teraz będzie lepiej oglądał film o silnej kobiecie, czy polski horror… Mówią więc producentom „przynieście nam film o silnej kobiecie”. I my wtedy rzucamy się w te scenariusze, które mamy o silnej kobiecie, opracowujemy tzw. moodboard, decydujemy jakie kadry, jaka paleta barw, jaki klimat. To są 2-3 tygodnie intensywnej pracy całego zespołu. My im to przynosimy, a oni na to „Nie, teraz się ogląda męskie kino” (śmiech).

Najważniejsze jest uwierzyć w tytuł. Ja w „Pokolenie Ikea” uwierzyłam w 100%, bo czułam, że jest to film komercyjny, na którym da się zarobić – zwrócić dotację i jeszcze mieć małą górkę. Jeszcze będę miała czas, żeby robić tytuły artystyczne, uwierzę w jakiegoś reżysera i uznam, że tak, jego wizja jest wspaniała, do kina przyjdzie pewnie 5 osób, ale stać mnie na to. Na razie zależy mi na tym, żeby robić tytuły komercyjne – dlatego „Zenek” i dlatego „Pokolenie Ikea”. Mogę nawet zdradzić, że ruszyły już prace nad kolejnymi filmami - horrorem oraz filmem opowiadającym losy Ślązaków przymusowo wcielonych do Luftwaffe w czasie II wojny światowej. W kinach zobaczymy je najwcześniej w 2026 roku.

Rozmawiała: Adriana Urgacz-Kuźniak

 

 

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj