Żeby farsa była faktycznie śmieszna, aktorzy muszą być jak najbardziej dramatyczni, prawdziwi, w skrajnie absurdalnych sytuacjach.
Z Andrzejem Nejmanem, reżyserem „Wszystko w rodzinie”, najnowszej sztuki Teatru Miejskiego w Gliwicach, rozmawia Małgorzata Lichecka.  

W farsach szczególną rolę odgrywają... drzwi. Nie inaczej jest w sztuce Ray`a Cooney`a. Dlaczego to taki ważny element sceniczny?
Jak jest wielu aktorów, to łatwiej przygotować ukłony, kiedy każdy ma do wyjścia swoje drzwi … Oczywiście żartuję. Głównym założeniem farsy jest oszustwo, wymuszone często dramatycznym wydarzeniem, które trzeba ukryć. Wydarzenia, których świadkami jesteśmy na scenie, nie mogą być powszechnie znane adwersarzom głównych bohaterów. Zatem to, co dzieje się na scenie, musi się dziać w ukryciu, za zamkniętymi drzwiami. Im częściej się one otwierają, w tym większym kłopocie są bohaterowie, a o to nam przecież chodzi. A im drzwi jest więcej...

Farsa uważana jest, niesłusznie, za gatunek lżejszy. Ot zabawna opowiastka do śmiechu. Ale to bodaj najtrudniejszy sceniczny chleb tak dla reżysera, jak i aktorów.
Farsa faktycznie jest gatunkiem lżejszym. To nie jest mylna opinia. Lżejszym w odbiorze. Trzeba jedynie mieć świadomość, że coś łatwe w odbiorze nie oznacza łatwe w przygotowaniu. Najpyszniejsze ciasta często najtrudniej upiec. Widz rzeczywiście nie musi szczycić się wielką erudycją, obyciem teatralnym, czy wykształceniem. Ale żeby farsa była faktycznie śmieszna, aktorom nie wolno się wygłupiać. Muszą być jak najbardziej dramatyczni, prawdziwi, w skrajnie absurdalnych sytuacjach. Wyzwolenie dramatycznych emocji w poważnej sztuce jest o tyle łatwiejsze, że kontekst opowieści rzeczywiście dla nas, aktorów, jest wzruszający. A wzbudzenie ich w okolicznościach, umówmy się, bezsensownych, wymaga niezwykłego skupienia. I to jeszcze w tempie trzy razy szybszym. I do tego dodajmy poczucie rytmu i humoru, które nie każdy posiada...

Od czego zaczął pan pracę nad „Wszystko w rodzinie”?
Okoliczności były dramatyczne. Reżyser, który rozpoczął pracę nad tym tytułem, Giova Castellianos, umarł na Covid. Musiałem dostosować się do przygotowanych przez niego założeń. Sam widziałem niektóre elementy inaczej, ale zarówno przez uciekający czas, jak i szacunek dla pierwszego twórcy, nie chciałem w jego założenia ingerować. Dopasowanie się do wizji kolegi, z którym się zresztą przyjaźniłem, było odrębnym, nieznanym mi wcześniej, doświadczeniem...

Czego aktorom w tej sztuce nie wolno, a co jest absolutnie wskazane?
Nie wolno się wygłupiać. Nie wolno odpoczywać. Nie wolno widzieć niczego, co nie jest przeznaczone dla naszych oczu. A przy tym trzeba przeżywać tę opowieść, jakby to był ostatni dzień naszego życia. Ot, tak, w skrócie...

Cooney „wyprodukował” wiele przebojów tego gatunku - czym wyróżnia się „Wszystko w rodzinie”?
Uwielbiam „świąteczność” tej opowieści. Rzecz dzieje się w przeddzień Bożego Narodzenia. I z tym wiąże się pewna liryka, relacje bohaterów są jakby cieplejsze, niż w innych popularnych farsach. To jest utrudnienie dla aktorów, ale wielka radość dla reżysera, i daj Boże, widzów.

Gdyby pan miał wybierać w tym spektaklu rolę dla siebie, kto by to był i dlaczego?
Sam jestem aktorem komediowym. W farsach gram ćwierć wieku, a debiutowałem właśnie w tym tytule. Grałem wtedy małolata… Było, minęło. Uwielbiam natomiast rolę Huberta, przyjaciela głównego bohatera, na którego barki zrzucona jest cała intryga. Świetny materiał do świetnej pracy. Ale muszę przyznać, że Maciej Piasny, który tę rolę stworzył w Gliwicach jest fenomenalny! Chyba nie chciałbym się z nim mierzyć… Zresztą zobaczcie Państwo sami.

Galeria

wstecz

Komentarze (0) Skomentuj